[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Być może decyzja już zapadła, pomyślała Liz Elliot, może za pół godziny zostanie po niej kilka płatków popiołu na wietrze, nic więcej.Praca całego życia, książki, wykłady i seminaria znajdą koniec w oślepiającym, niweczącym wszystko błysku.- Robercie! Przecież nie wiemy nawet, z kim rozmawiamy! - odezwa­ła się głosem, w którym pobrzmiewała histeria.- Wróćmy do ich depeszy, panie prezydencie - przynaglił generał Fremont.“Wysłaliśmy dodatkowe jednostki, aby zbadały sytuację”.Wy­gląda na to, że skierowali do miasta posiłki.Młody strażak odnalazł pierwszego człowieka, który przeżył wybuch.Ocalały czołgał się po betonowej pochylni, wiodącej ku rampie załadun­kowej na dolnym poziomie.To, że przeżył, graniczyło z cudem.Na dło­niach miał poparzenia drugiego stopnia, a czołgając się wbił sobie w skórę kawałki szkła, betonowe okruchy i Bóg wie co jeszcze.Strażak wziął ocalałego na ręce, poznając po strzępach munduru, że to policjant, i przeniósł go do punktu ewakuacyjnego.Dwa wozy strażackie, które zostały na miejscu, spryskały strażaka i poparzonego wodą.Rozebra­nych znów umyto wodą z węża.Policjant był półprzytomny, lecz z notat­nika ściskanego kurczowo w ręku wydarł kartkę i przez całą drogę do szpitala usiłował zwrócić na nią uwagę strażaka.Strażak, który również wylądował w karetce, był jednak zbyt zziębnięty, zbyt zmęczony i zbyt przerażony.Spełnił oto swój obowiązek i nie był pewien, czy nie przypła­ci tego życiem.Dla dwudziestolatka przeżycia te okazały się zbyt silne.Gapił się więc w podłogę karetki i trząsł się pod grubym kocem.Bramę wjazdową na stadion wieńczył strop ze strunobetonu.Wybuch skruszył betonowe bloki, zawalając jednym z nich przejście.Kierowca czołgu saperskiego zahaczył linę wyciągarki wieżowej o największy be­tonowy kloc.Callaghan spoglądał na zegarek, świadomy, że jest i tak za późno, żeby się zatrzymać.Trzeba dotrzeć na stadion, nawet jeśli będzie to kosztowało życie.Stalowa lina wyprężyła się, a betonowy kloc odjechał wstecz.Jakimś cudem resztki stropu trwały na miejscu, toteż Callaghan natychmiast poprowadził ludzi przez przełaz.Tuż za nim biegł pułkownik Lyle.Wewnątrz konstrukcji płonęły światła awaryjne, a ze wszystkich sufi­towych spryskiwaczy buchała woda.Callaghan nie wiedział, czym to tłumaczyć, dopóki sobie nie przypomniał, że właśnie do ocalałej części stadionu dochodzi główny przewód wodociągowy.Słychać też było nie­wyraźne jęki.Callaghan wbiegł do zrujnowanej męskiej ubikacji i odna­lazł wewnątrz dwie kobiety, siedzące w wodzie, w ubraniach zbrukanych własną rzygowiną.- Wyprowadzić je! - rozkazał strażakom.- Idźcie w obie strony, sprawdźcie wszystko raz dwa i wracajcie!Na wszelki wypadek Callaghan zajrzał jeszcze do pozostałych kabin.Pusto.W toalecie ani śladu ludzi.Wszystkie wysiłki tylko po to, by odnaleźć dwie kobiety w męskiej ubikacji.Dwie.Dowódca batalionu zamienił spojrzenie z Lylem.Cóż można było dodać? Obaj ratownicy odwrócili się i wyszli przez bramę na poziom boiska.Callaghan dopiero po chwili zorientował się, gdzie jest, mimo że stał dokładnie u wejścia na niższy poziom trybun.Kilka godzin wcześniej wi­działby stąd południową stronę stadionu i dach.Teraz mógł bez przeszkód oglądać góry, podświetlone czerwoną wieczorną zorzą.Otwarta brama kusiła, toteż Callaghan jak w transie ruszył po betonowej pochylni.Takie sceny ogląda się tylko w piekle.Kilka sektorów trybun w jakiś sposób uniknęło fali uderzeniowej, lecz dosięgną! je impuls termiczny.Na nietkniętych trzech setkach krzeseł wciąż siedzieli ludzie, czy raczej to, co z nich pozostało.Ciała były zwęglone, sczerniałe jak spalony bef­sztyk.Czegoś podobnego Callaghan nie widział podczas trzydziestu lat pracy w straży pożarnej.Trzy setki zwęglonych trupów trwały na miej­scach, zwrócone w stronę płyty boiska.- Czas się zwijać, szefie - pułkownik Lyle odciągnął go z powrotem.Callaghan zwalił się jednak na ziemię, wymiotując do maski gazowej.Pułkownik zerwał mu maskę z twarzy i odciągnął wstecz.- Pora lecieć.Nic tu już nie poradzimy.Zrobił pan swoje.Okazało się, że wybuch przeżyły jeszcze cztery osoby.Strażacy położy­li ocalałych na tylnym pancerzu czołgu, który natychmiast ruszył w stro­nę punktu ewakuacyjnego.Pozostała grupa strażaków zmyła wszystko wodą, po czym także wycofała się ze stadionu.Larry Parsons pomyślał, że pokrywa śnieżna stanowiła tego dnia jedyną dobrą nowinę.Śnieg rozproszył falę cieplną, co ocaliło okoliczne budynki.Zamiast setek domów, spłonęło ich kilkanaście.Na szczęście również popołudniowe słońce roztopiło śnieg, który w nocy utworzył lodową skorupkę na dachach i podwórkach całej okolicy.Parsons i jego ludzie badali osad, jaki utworzył się po wybuchu, omiatając grunt mier­nikami jonizacji.W wybuchu jądrowym najbardziej niewiarygodne jest to, że mimo gigantycznej siły eksplozji, zaledwie ułamkowa część pier­wotnej masy ładunku zamienia się w energię.Ponieważ zniszczyć mate­rię jest niezmiernie trudno, rozpylony materiał mógł wiele powiedzieć o urządzeniu.Zadanie Parsonsa okazało się mniej skomplikowane, niż można by przypuszczać.Czarny pył łatwo było dostrzec na białym tle, zwłaszcza przy tak wysokiej radioaktywności.Parsons miał do wyboru próbki z sześciu “gorących” punktów odległych o trzy kilometry od sta­dionu.Ekspert osobiście zebrał tę najbardziej radioaktywną.Przyodziany w nasycony ołowiem kombinezon brnął przez zasypany śniegiem trawnik przy domku, w którym mieszkało chyba starsze małżeństwo.Dzieci ulepiłyby przecież bałwana albo tarzałyby się w śniegu, robiąc, “orły”.Stukot licznika w słuchawkach nasilił się.Tutaj.Opad radioaktywny był drobny niczym kurz, lecz ogromnie obfity.Parsons wiedział, że ma przed sobą rozpylony żwir i nawierzchnię par­kingu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl