[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ucapił zakrystianina za kaftan, uniósł do góry i krzyknął:- Słuchaj no, stary, albo mówisz nam wszystko, albo interes uznajemy za niebyły.Ów pobladł, coś zabełkotał, z kącików ust popłynęła mu ślina.Najwyraźniej się bał, przeraźliwie się bał.Wtem, gdzieś w oddali, od strony Książęcych Borów odezwało się wycie wilka.Zakrystianin z Santa Croce krzyknął rozdzierająco, rękami trzepnął i padł na murawę.Gonfalonere nie musiał nawet trącać go nogą, by wiedzieć, że starzec jest martwy.Do nocy świętojańskiej pozostały jeszcze dwie doby.Szedł przez miasto w krótkim półpancerzu podróżnym, złocistym, z ryngrafem przedstawiającym świętego Ursusa.Szedł pokłonić się panu burmistrzowi i jego nadobnej córce.Szedł i przypatrywał się miastu.Do kroćset, jak mógł dotychczas nie dostrzegać tego, co jeno powierzchowny lukier tynku, blichtr cennej tkaniny lub zwykły uśmiech przysłaniały?I owych śladów po kulach z muszkietów na ścianach zajazdu, i rdzawej plamy na schodach pałacu bankiera, która tylko na pierwszy rzut oka przypominała żyłę kolorowego marmuru? Tych drzwi, w których świeże zamki wskazywały niedawne wyłamanie.A ludzie? Czyż mogli z dnia na dzień wyprostować uśmiechy, tą stałą, bolesną krzywiznę opadających ku dołowi kącików ust? A co znaczyło owo młodych czół głębokie pożłobienie? A przed­wczesna siwizna wyrostków, a dojrzałe spojrzenie panienek, bez płochości ich wiekowi właściwej?- Wyjeżdża pan na jedną noc czy na dłużej? - dopytywał się don Giovanni, ściskając Bianchiniego po ojcowsku.- Jeszcze nie wiem, ale myślę, że wyprawię się nieco dalej, do Merville lubo i Sabronu.- Podobno sam cesarz ma na lato zjechać do Meranii - zauważył burmistrz.- Proszę się mu od nas pokłonić.Wszedł posłaniec, donosząc o jakichś nie cierpiących zwłoki sprawach.Burmistrz przeprosił Vittoria i wyszedł pozostawiając go sam na sam z Marią.- A więc wyjeżdżasz signore, drogi przyjacielu - powiedziała altem tak pięknym, że gonfalonerowi aż ugięły się nogi.- Postaram się wrócić jak najprędzej.- Będzie nam brak waćpana.- podała mu do pocałowania rękę.Przypadł do niej żarliwie, goręcej, niżby etykieta na to pozwalała.Cofnęła się o krok, tam gdzie nisza w ścianie, pamiątka po jakimś zamurowanym oknie czyniła ich niewidzialnymi dla postronnych.Dała mu czoło do całowania.Nie poprzestał na tym, przypadł do ust świeżych, malinowych, a może czereśniowych, choć w smaku chyba bardziej wytrawnych, niedoświadczonych w kun­szcie całowania, ale z intuicją zadziwiającą.Dziewczyna przywarła do niego cała, drżąc jak drzewo figowe podczas trzęsienia ziemi, a on poprzez kaftan, pancerz i ryngraf ze świętym Ursusem, czuł słodki napór jej piersi.Ktoś szedł.Odskoczyli od siebie spłoszeni.- Spędzisz dzisiejszą noc za murami, waćpanno? - zapytał, chcąc zagłuszyć łomot serca.- Ostaję w domu - odparła.- Podobno nie należy uciekać przed złem ani przed dobrem.Pożegnanie z Clarettą nie było tak emocjonalne.Dziewczyna przysposobiła mu konia, uprała wcześniej odzież, przygotowała prowiant i pieszo odprowadziła do Bramy Celników.- Bywaj zdrów, mój panie.Niech święty Limeryk cię strzeże.Bądź szczęśliw i.nigdy tu nie wracaj!Mógłby przysiąc, że gdy wołała: „Nigdy", łzy grube toczyły się po jej policzku, ale może był to skutek nagłego wiatru, który poderwał kurz z gościńca.Vittorio spiął konia, a dwóch giermków, przydanych mu ku eskorcie przez burmistrza, pospieszyło za nim.Na popas stanęli na leśnej polanie, pięć mil za Rosettiną.Gonfalonere w mig rozszyfrował, że Dziobaty Piętro jest bystrzejszy niż Asymetryczny Francesco.(Przydomek „Asymetryczny" nadał mu w duchu, rzadko bowiem zdarzało mu się widzieć osobnika, który nie tylko miał oczy różnego koloru, nos zgięty zdecydowanie na prawą stronę i lewe ucho dwa razy większe od prawego).Wysławszy Dziobatego napoić konie, zwrócił się do Asymetrycznego:- A nie chciałbyś zarobić pięciu talarów? Co, Francesco?- Głupi by nie chciał.- Dobrze, wrócisz tedy do Rosettiny z pismem.Mogę mieć do ciebie absolutne zaufanie? - ciągnął Vittorio, widząc niepokój, jaki odmalował się na obliczu giermka.-Sprawa jest absolutnie poufna.Oczywiście, po zawiezieniu pisma wrócisz i nas dogonisz.Będziemy nocować w zajeździe „Pod Złotym Centaurem".- A do kogo to będzie pismo?- Wpierw muszę wiedzieć, czy podejmiesz się zadania.Na twarzy Francesca widać było walkę sprzecznych uczuć.Chytrość jednak zwyciężyła.Bianchini naskrobał coś na kartce papieru, potem zwinął ją, zapieczętował lakiem i odbił na nim swą pieczęć.- Przy kościele Santa Croce odszukasz grabarza imieniem Bonawentura.Pukając do tylnych drzwi, podasz hasło: „Bezprawie" i to wszystko.A tu masz talary.Bez trudu mógł przewidzieć, co zdarzy się dalej.Mocodawcy giermka z łatwością rozszyfrują tekst, zwłaszcza że przed ciągiem liczb bez związku zakodowana była informacja: „Mat 11", co nawet kompletny baran zrozumiałby jako klucz do „szyfru książkowego" oparty na 11 rozdziale Ewangelii według św.Mateusza.Sam tekst miał treść zwięzłą:Opuszczaj miasto.Mam już wszystko.Dowód zakopany tam, gdzie wiesz.Kop za światłem księżyca o północy.Niedźwiadek.Z tego „Niedźwiadka" - cesarskiego herbu - rad był szczególnie.Oj, da on do myślenia nieznanemu przeciwnikowi.Teraz pozostawał jeszcze Dziobaty.Wprawdzie zausznik burmistrza zachowywał daleko posuniętą czujność, ale skąd mógł wiedzieć, że oberżysta został przez gonfalonera przekupiony i poda mu wino, które uśpi go na długo.Zaczynało się zmierzchać, kiedy głowa giermka upadła na pokrytą plamami tłuszczu ławę.Vittorio dosiadł konia, ale zanim pognał do Rosettiny, zajrzał do pobliskiego miasteczka, gdzie na ulicy złotników oczekiwał go brodaty lichwiarz starozakonnego wyznania.Dopiero potem, rozstawnymi końmi pogalopował w kierunku miasta, gdzie, bądź co bądź, pełnił nisko płatną, lecz zaszczytną funkcję Chorążego Sprawiedliwości.Vittorio spóźnił się, ostatni z koni nieoczekiwanie okulał.Do północy pozostała niecała godzina.Ostrożnie minął obozowisko nad rzeką.Był tak blisko biwakujących, że słyszał doskonale śpiewy cudzoziemskich kupców, pogawędki wędrownych mnichów.Jego podkomendni grali w kości.Grzechot potrząsanych wprawnymi ruchami kubków mieszał się z soczystymi klątwami.Ciekawe, że nigdzie nie mógł wypatrzeć capitano Lery.W miejscu, gdzie na wodzie odblask ognisk pozostawiał jedynie słabe refleksy, Bianchini wszedł w toń fosy.Mimo ciemności (miesiąc właśnie skrył się za chmurą) miał doskonałego przewodnika - nos.Kierując się narastającym smrodem, natrafił rychło na dansker - latrynę miejską wysuniętą daleko od murów, ponad fosą.Zatkawszy nozdrza woskiem Vittorio, ściskając w węzełku zrolowany przyodziewek, zmacał wewnątrz „gdańska" linę pozostawioną przez Bonawenturę.Wziął węzełek w zęby i wspiął się na górę.Tam umył się w stągwi, w której gromadzono deszczówkę, ubrał, sprawdził, czy sztylet wychodzi z pochwy jak należy i pchnął uchylone drzwi.Był w mieście.Znów pokazał się księżyc, ale wokół panował spokój.Raz tylko od smętarza dobiegł histeryczny wrzask i znów nastała cisza.Przyspieszył kroku.Dochodząc uliczką Celną do rynku, usłyszał dziwny szmer, jakby z koncertu pełnego modulacji, rozpisanego na wiele różnie nastrojonych instrumentów.Miał on w sobie coś z jękliwej żabiej symfonii i monotonnego turkotu młynów wodnych.Ulica Gnojna ostro zakręciła pod górę, a schodki wyprowadziły go na ratuszowy taras [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl