[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Widzę, że jesteś paskudnie zmachany.Poczekaj na mnie u "Lukasza".- U "Lukasza"? - zdziwił się Jędrek.Wie­dział, że "Lukasz" to elegancka restauracja w Sta­rym Smokowcu, miejsce, gdzie mógł go zobaczyć ktoś ze znajomych.Dodał pośpiesznie: - Wolał­bym jednak gdzie indziej.Hubl wyczuł jego wahanie.- Nie bój się, bracie.Ja tam zaraz przyjdę - i nie czekając na odpowiedź, zawołał do góra­la: - A wy zawracajcie! Jedziemy do sanato­rium.*W ten sposób Bukowy znalazł się u "Lukasza".Była to elegancka restauracja w myśliwskim stylu; główna sala podzielona na boksy, w boksach potężne stoły z bukowymi, wymytymi do biała blatami, wygodne ławy, a nad ławami tro­fea myśliwskie.Bukowy usiadł pod łbem potęż­nego odyńca, który błyskał szklanymi oczami i straszył szablami kłów.Było ciepło.Pachniało grzanym winem i goź­dzikami.W głębi na granitowym kominku pło­nęły wielkie polana, a z przeciwnej strony do­chodziło przyjemne pobrzękiwanie porcelany i sztućców.Bukowy zostawił plecak w szatni.Gdy wchodził, nikt na niego nie zwrócił uwagi.Wyglądał bowiem jak turysta, których o tej pa­rze pełno było w restauracji.Po chwili zjawił się kelner.Podał mu kartę.Jędrek nie spojrzał nawet na nią.Zapytał po słowacku:- Co macie dobrego?- Jest paprykarz cielęcy z gałuszkami.- To proszę, i szklankę grzanego wina.Kelner drobnymi kroczkami potruchtał w głąb sali.Bukowy czuł, że atakuje go sen.Przyjemne ciepło rozchodzące się po przemarzniętym do szpiku kości ciele obezwładniało go aksamitnie i miękko, a szum rozmów działał jak kołysanka.Nie wiedział, w którym momencie zasnął.Ocknął się dopiero wtedy, gdy ktoś położył mu dłoń na ramieniu.Był pewny, że to kelner przy­niósł zamówienie.Uniósł więc z trudem głowę i wtedy nad sobą zobaczył nieznaną twarz męż­czyzny i wlepione w niego oczy.- To wy.Andrzej Bukowy?- Taak - odparł bezmyślnie.Mężczyzna ścisnął go mocniej za ramię.- To chodźcie ze mną.Wtedy dopiero uświadomił sobie, że grozi mu niebezpieczeństwo.Cofnął się gwałtownie, ale tam­ten przytrzymał go i dodał:- I radzę wam, nie uciekajcie.- A co? - żachnął się Jędrek.- Ciszej.Policja.Doznał takiego uczucia, jakby mu ktoś wymie­rzył cios między oczy.Opadł bezsilnie na ławę.Potem nagle zebrał się w sobie.Pomyślał, że trzeba uciekać.Chciał pchnąć cywila i wybiec, lecz w tym momencie u wejścia zjawiło się roz­bawione towarzystwo kilku słowackich oficerów.Znów zawładnęło nim bezgraniczne znużenie.Naj­chętniej zasnąłby oparty o ten gładko heblowany stół.Cywil powiedział cicho:- Wyjdziemy spokojnie.Chyba wam nie zależy na tym, żeby zwrócili uwagę.Bukowy wstał bez słowa.Minęli kelnera, ro­ześmianych oficerów i dwie kobiety z policzkami czerwonymi jeszcze od mrozu, a gdy znaleźli się za drzwiami, tajniak skierował go do bocznych drzwi.Bukowy pchnął je.Wtedy zobaczył dru­giego tajniaka.Tamten chwycił go za przeguby rąk, a ten, co go prowadził, błyskawicznie założył mu kajdanki.Bukowy nie bronił się."Cholera, po co ja sze­dłem do tego "Lukasza" - pomyślał.24Inżynier Zdaniecki czuł, że opuszczają go siły.Po krótkim zjeździe, kiedy narty same niosły i można było odetchnąć, zobaczył stromy zrąb, a środkiem niego, jak ciemniejszą krechę, szlak wyżłobiony przez sanie.Szarzało, tylko na czubach świerków uginających się pod ciężarem szyszek i okiści żarzył się jeszcze blask odchodzą­cego dnia.Wśród pni panował już mrok.Zatrzymał się.Czekał na zjeżdżających za nim towarzyszy, a gdy wszyscy już dołączyli, powie­dział, siląc się na humor:- Panowie, już niedaleko.Za pół godziny bę­dziemy popijali gorącą herbatę.Tamci nic nie odpowiedzieli.Patrzyli na stro­my, usiany pniakami stok.Byli już bardzo zmę­czeni i przemarznięci.Inżynier ruszył pierwszy.W mięśniach poczuł obezwładniające zmęczenie.Ruch, który rozgrzewa wypoczętego człowieka, ze zmęczonego wyciska tylko zimny pot.Mięśnie stają się wtedy sztywne, ołowiane, w żołądku od­czuwa się mdlące ssanie, a w głowie znużenie.Dłonie kostnieją na uchwytach kijków, koszula przesiąknięta potem działa jak lodowaty kompres i tylko jedna myśl włada narciarzem - żeby to się skończyło.żeby nareszcie odpocząć.Ostatkiem sił pokonali strome podejście.Po­tem zaczynał się ostry zjazd leśnym holvegiem.Narty niosły ich po sypkim jak cukier śniegu, a zmęczone nogi odmawiały posłuszeństwa.I wte­dy najłatwiej upaść, złamać nogę, rozbić się.Trze­ba było więc znowu przywołać siły, by panować nad rozpędzonymi deskami.Inżynier zjeżdżał więc ostrożniej, gdzie się dało, płużył, a tam, gdzie było łagodniej, puszczał des­ki w niepohamowany pęd.Gdy zjazd się kończył, zobaczył rozległą polanę i nikłe światło przecie­kające przez zwisy gałęzi."To już schronisko" - odetchnął z ogromną ulgą.Zatrzymał się na skraju lasu.Poczekał na to­warzyszy.- Panowie - powiedział szeptem - zaczekaj­cie tu.Ja pójdę zbadać sytuację.- Nie mogę już dłużej.Ręce mi kostnieją.Czu­ję, że je odmroziłem - jęknął kapitan.Zdaniecki rozłożył ręce.- Wszyscy nie możemy iść.To ryzykowne.- Mnie już wszystko jedno.- Dawaj pan ręce.Rozetrę.- Porucznik Drwęcki podszedł do kapitana, ściągnął mu sztyw­ne jak blacha brezentowe rękawice.- Tylko cicho, panowie - powiedział inżynier, - Ja zaraz wracam.- Trzymaj się, ojciec - zawołał za nim Mar­cin.Zbliżał się do schroniska.Z tej strony widać było oświetloną werandę, a na tle zasłoniętych okien, jak na ekranie, przesuwały się cienie lu­dzkich postaci.Dochodziła tłumiona muzyka ra­diowa.Inżynier znał dobrze to schronisko.Brnąc po kolana w śniegu, okrążył budynek i po chwili znalazł się przed zakratowanymi drzwiami.Przez niewielkie okno w podmurówce zobaczył kuchnię, a w niej dziewczęta zmywające naczynia."Dobra jest - pomyślał - zapytam którąś z dziewczyn o Tokacza".Pchnął drzwi, wszedł do ciemnego korytarza.Był tak słaby, że zachwiał się i z okiennego parapetu strącił metalową pusz­kę.Cichy korytarz zapełnił się nagle alarmu­jącym podzwanianiem.Zdaniecki zaklął cicho.W tej samej chwili drzwi od kuchni uchyliły się, a w oświetlonej od wewnątrz szparze ukazała się dziewczyna.- Kto to? - zapytała.Zdaniecki zjawił się w smudze światła.- Ja do pana Tokacza - powiedział po pol­sku.- Był cały oblepiony śniegiem, twarz miał siną, a z brwi zwisały mu małe sapie lodu.Wy­glądał zapewne na bardzo wyczerpanego, gdyż dziewczyna cofnęła się, jakby ujrzała zjawę.- Wy z Polski? - zapytała przestraszona.- Ja do pana Tokacza - powtórzył z nacis­kiem.- Pana Tokacza nie ma.- Rzuciła na stół ścierkę i uniosła wyżej garnek, jak gdyby chcia­ła zagrodzić mu drogę.- Nie ma go - powtó­rzyła.- A gdzie jest?- Pojechał końmi do Ważca.po prowiant.- Do licha! - zaklął z cicha.- Kiedy wraca?- Dopiero jutro.- Jutro.- wyszeptał bezmyślnie i nagle zrozumiał beznadziejność położenia.Bezwiednym ruchem uniósł rękę i skubał chwilę zalodzone brwi.- A wy z Polski?- My wracamy z gór - odparł wymijająco.- Ale wyście Polak?- Widzicie, że z gór.i strasznie zmordowani.Chcielibyśmy przenocować.Chwilę przyglądała mu się z tępym uporem.Na­gle postawiła garnek na stole i skinęła głową.- To chodźcie do kierowniczki.Zdaniecki zawahał się.Ostrożność nakazywała mu zostać, lecz walące się nań zmęczenie i myśl o marznących pod schroniskiem towarzyszach za­decydowały [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl