[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Ach, panie!  odparł. Zajrzałem oto dziś do jednego z wnętrzy takich  i znam jewszystkie już! Wychodzę pijany smutkiem aż do nienawiści życia.To uczucie musi być wamdobrze znane, hę?  spojrzał na niego spode łba. Aż do nienawiści samego siebie, gdy ener-gia bez ujścia zło lub żółć w sobie tylko warzy i serce nią własne zalewa.Dosyć z wami wie-czór jeden przeżyć, aby was zrozumieć. Toteż pułkownik przecinał węzeł naszego życia mieczem.Gotów był nas wszystkich nawojnę zaprosić. I miał słuszność, dalibóg! Prawda?  rozpromienił się Komierowski w oczach.I nacisnąwszy głębiej kapelusz naczoło dla ukrycia tu na ulicy bandażowej przepaski, chwycił go aż pod ramię w ożywieniunagłym. Prawda, panie? To jest więcej niż słuszność: to jest zrozumienie konieczności.Bo prócz racji stanu , życia i jego krzywd czy pożądań jest jeszcze ta najważniejsza: racja dusz kuczemuś fatalnie dojrzałych.Dojrzałe tu one jak owoce pózne.I gniją, gniją na drzewach.Na-leży je czym prędzej otrząsać. Sobie!  mruknął i spojrzał nań znów spode łba. Czyjaż to własność jest  te dusz ogrody? Boję się, czy nie pierwszego wiatru.Macie mignić marnie i rozsiewać tylko kołem wasze zło bezpłodne, czyńcie mi tedy moje zło twórcze. Któż to tak niby mówi? Mógłby rzec ten, który powiada o sobie: ja jestem rozum, ja jestem konieczność, nie czasmi bratem, ale siostrą wieczność.Za rymy przepraszam; zwykłem przemawiać do młodzie-ży, muszę tedy cytować wieszczów: inaczej nie jestem dosyć przekonywający.Na ustach osiadł mu uśmiech jakiś obcy:  kosy , chytro--melancholijny, nie wiadomo  zsiebie czy z innych szydzący.Profesor baczył nań uważnie zezem ponad okularami.Dziwnie bo sprzecznym z tymuśmiechem wydawał mu się ów niedbały rzut dłoni w mankiecie.W tym geście krótkim byłoprzecie coś z  vogue la galerę! , coś z woli i fatalności zarazem: jakiś błysk junactwa spodchmury melancholii. Z ciebie by, bracie, oskrobać ten kurz dwudziestoletniego barbaryzowania się w nękudusz obcych, ogolić, jak się patrzy, ubrać w mundur, posadzić na konia, dać powieść szarżęjaką, a dokonałbyś może cudów nie gorszych od tych unieśmiertelnionych dawną chwałą.I108 tkwi oto taki w tużurku zakrystiańskim, obrosły na szyi jak ten wilk morski, samotny, ponuryi odziczały jak te rybaki.I wyławia oto w mętnych wodach życia resztki energii żywotnych,nie gardząc i kobiecymi.Tobież to warcholić wśród tłumów jak temu mnichowi, wieszczówcytować niby Ojców Kościoła?.Czy może być większe odwrócenie natury na wspak? Czyzdarzyć się może ono gdzie indziej na świecie?A on tymczasem z tym rzutem dłoni w stronę okien przeciwległych kończył swoje: Bądz co bądz po wszystkich tych wnętrzach oczekują jego rekruty. Czyjeż to, koniec końców?! Któż to jest ten rozum i konieczność zarazem, a wiecznościbrat? Ja nie jestem tak mocny w poezji.A on podniósłszy oczy zza skrzydła kapelusza, popatrzał nimi twardo. Ten, który każdą wojnę na świecie nieci: dziejów szatan.I znów z tym dziwnym uśmiechem na cierpkich ustach: Zaś o szatanach trzeba tu młodzieży prawić gęsto: wyziębły bo dusze na człowieczeń-stwo w sobie pełne, które i surowe właściwości mieć w sobie winno.Nie mają tu ludzie do-brego sumienia w czynie twardym.Jest jedna rzecz, która to dobre sumienie zawsze daje:komenda gromadzie.Gdzie jej nie ma, tam trzeba w ludziach podtrzymywać to, co dzielnościwprawdzie nie tworzy, rodzi za to.no!   zachwat czynem.Trzeba w nich podtrzymywać. Złe sumienie romantyków!  wpadł mu gwałtownie w słowa.Ruszyli wreszcie.Wanda, oczekująca na nich na uboczu, przesyłała tymczasem ukłony wstronę najbliższego okna na parterze. Przyjdz do mnie zaraz, jak tylko będziesz mogła.Czekać będę u siebie.Pod ostre światło poranku widniała za szkłem zatarta sylwetka głowy dziewczęcej i dwiedłonie na szybach przypłaszczone, jak dwa białe skrzydła u czoła.Na pierwszym zakręcie ulicy oczekiwało na Komierowskiego dwóch młodzieńców, bodaj-że w tej sprawie, w której wysyłał było służącego na swój czwartak.Profesor przypomniałsobie te twarze: byli to wśród gości dzisiejszych owe dwa łazęgi europejskie, panowie Mikul-ski i Bogdanowicz.W miękkich, nieco druciarskich kapeluszach, z kołnierzami palt nasta-wionymi w przymrozku poranka przyłączyli się do nich milczący, ledwo pozdrowiwszy po-mrukiem.Profesor nawykły do bardziej respektownego obejścia ze strony młodzieży począł rozmy-ślać nad tym, jak to tu wśród młodych zatraca się wszelkie poczucie hierarchii, przedewszystkim intelektualnej.Wszystko to zda się u nich dotyczyć tylko obcych: swoi są swoi  ikwita! bywają burżuje i proletariusze  i tyle!.Przypatrywał się wprost z niepokojem suro-wym obliczom młodzieniaszków. Jak to wszystko samopas po szerokim świecie chadzaćmusi, samokwitle się rozwijać, nieufne wszystkiemu, co im potakiwań nie obiecuje.I jakąponurą fatalność ma to wypisane na swych czołach młodzieńczych.Jęła go niecierpliwić niedostępność tych  smarkaczy , jak myślał. Co te serca otwiera, coje rozgrzewa?  pytał się w duchu.I tym niepokojem kierowany zagadnął poufale o to i owo,zrzuciwszy pychę godności z siebie.Ale oni pamiętali mu dobrze jego opryskliwe i twardezbycie ich prośby o doradę w sprawach  studiów społecznych dla osłodzenia sobie omierzłej techniki : odpowiadała ozięble młodzież chmurna.Czuł mur między sobą i nimi. Czyżby myślał z przerażeniem  czyżby mur taki oddzielał tu już.pokolenia oba?!%7ływszy z tych dwóch młodzieńców, pan Bogdanowicz, rozkrochmalił się wreszcie: Cóż tam.w Krakowie?  zagadnął.I nie otrzymał wcale odpowiedzi, tylko półgębkowe odęcie się warg i bystry zez nad oku-larami: ostatnie słowo wypowiedziane było jakoś zbyt wesoło jak na gród poważny; brzmiaław tym ponadto dziwna nuta wyrozumiałości młodego pana, pragnącego widocznie reprezen-tować życie bardziej współczesne. Rzecz niepodobna!  zdumiewał się w myślach  by teepidermalne uprzedzenia i niechęci Wschodu potrafiły siłą czasu samego przylgnąć i do ta-kich!109 Tuż przy trotuarze wlokła się w ślad za nimi naprzykrzona dorożka, ciągniona przez chudypotwór koński o przerazliwie wystających bokach.Woznica na kozle siedział, a raczej zawi-sał, w demonstracyjnie apatycznej pozie, zarzuciwszy nogi na wyższy od siedzenia przódpojazdu, wystawiając wielką dziurę sukmany na zgarbionym grzbiecie i jakieś strzępiące się zniej kłaki.Ziewało na nich północne lazaroństwo i z tych domów, jakby krzywych pod tokolebanie się zgrzytliwego pojazdu, z kamienic o barwie pośredniej między granitowym to-nem miast Zachodu a pstrokacizną Moskwy: fasad o kolorku brudno wesołym, zdobnych po-nadto w jaskrawo kłócące się barwy blach i szyldów rozmaitych.Pod te aspekty architekturydziwnie szpetne, bez śladu jakiejkolwiek woli prócz zysku, obtłukiwał się po brukach la-zaroński wehikuł, rzucając, zda się, na wszystko, kędy skierowały się oczy, swój turkot apatiimonotonnej: jak Bóg dał! jak %7łyd chciał! ile każdy z tego miał!.Omal że nie nadepnąwszy na nogi żebraka, który wyłożył na trotuar swe wyschłe na kośćpiszczele, niby samotrzask na osoby dobroczynne, przedostali się pod mur i skręcili rychło wdół ku Powiślu, gdzie mieszkała Wanda [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl