[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- O tamtych wiesz?- Pewnie.- Australijczyk zaśmiał się.- Powiem ci jeszcze coś.Właśnie idzie tu Grey.W okolicy aż roi się od glin i “wolnych strzelców”.Wiem o jednym australijskim gangu, ale słyszałem, że powstał drugi, który też zwąchał nasz interes.Tylko że moi chłopcy rozpracowali teren.Jak tylko dostaniemy forsę, ty dostaniesz brylant.- Damy strażnikowi jeszcze dziesięć minut.Jeżeli nie przyjdzie, umówimy się na nowo.Plan ten sam, tylko z drobnymi zmianami.- Dobra, bracie.Zobaczymy się jutro po żarciu.- Miejmy nadzieję, że jeszcze dzisiaj.Ale nie zobaczyli się.Czekali, Shagata jednak nie nad­szedł i Król odwołał akcję.Nazajutrz Marlowe dołączył do tłumu mężczyzn ocze­kujących przed szpitalem.Niedawno skończył się obiad i bezlitosne słońce rozpalało powietrze, ziemię i wszystkie jej stworzenia.Nawet muchy były senne.Marlowe wyszukał skrawek cienia, przykucnął w pyle i czekał.Ręka pulsowała mu coraz silniej.Zmierzchało już, kiedy przyszła jego kolej.Doktor Kennedy skinął mu głową na powitanie i wska­zał krzesło.- Jak pan się dziś czuje? - spytał machinalnie.- Dziękuję, nie najgorzej.Kennedy pochylił się i dotknął bandaża.Marlowe krzyknął.- Co z panem, do diabła? Przecież ledwo pana dotkną­łem - zezłościł się doktor.- Nie wiem.Ale przy najlżejszym dotknięciu boli mnie jak cholera.Doktor Kennedy wetknął Marlowe’owi termometr do ust, nastawił metronom i zmierzył puls.Dziewięćdziesiąt, puls przyśpieszony.Źle.Gorączki nie ma, też źle.Uniósł obandażowaną rękę i powąchał.Wyraźny mysi odór.Źle.- No tak.Zdejmę opatrunek.Proszę - powiedział i podał Marlowe’owi kawałek gumy, który wyciągnął szczypcami ze sterylizującego płynu.- Niech pan zaciśnie na tym zęby.Będzie bolało, nic na to nie poradzę.Poczekał, aż Marlowe włoży gumę do ust, a potem - najdelikatniej, jak umiał - zaczął odwijać bandaż.Ale bandaż przywarł do rany i zrósł się z nią, a więc nie pozo­stało mu nic innego, jak zerwać go na siłę, a nie był już tak zręczny jak kiedyś.Marlowe zaznał w życiu wiele bólu.Kiedy poznaje się coś gruntownie, poznaje się tym samym jego granice, barwę i odmiany.Mając doświadczenie - i odwagę - można się poddać bólowi i wówczas nie jest on taki stra­szny, wprawdzie wzbiera, ale daje się go kontrolować.Czasem nawet dobrze robi.Ten ból był jednak gorszy od najgorszych.- O Boże - jęknął przez zaciśnięte na gumie zęby, pła­cząc i z trudem łapiąc oddech.- Już po wszystkim - rzekł Kennedy, wiedząc, że to nieprawda.Ale cóż więcej mógł zrobić? Nic.Przynajmniej w tych warunkach.Pacjent powinien oczywiście dostać morfinę, każdy dureń to wiedział, ale doktor miał jej za mało, żeby szafować zastrzykami.- Popatrzmy, jak to wygląda.Obejrzał dokładnie otwartą ranę.Była nabrzmiała i zapuchnięta, koloru żółtego w różnych odcieniach, miejscami purpurowa.Pokryta śluzem.- Hmm - mruknął w zamyśleniu, wyprostował się, złożył dłonie i przeniósł wzrok na złączone palce.- Tak - powiedział wreszcie.- Mamy do wyboru trzy możli­wości.- Wstał i zaczął się przechadzać, przygarbiony, a potem mówić monotonnym głosem, jak gdyby zwracał się do grona studentów: - Rana zmieniła charakter.Nastąpiło zakażenie pałeczkami clostridium.Mówiąc prościej, rozwinęła się zgorzel.Zgorzel gazowa.Mógłbym odkryć ranę i usunąć zakażoną tkankę, ale nie sądzę, żeby to coś dało, ponieważ zakażenie jest głębokie.Musiałbym więc usunąć częściowo mięśnie przedramienia, a wówczas dłoń i tak byłaby niesprawna.Najlepszym rozwiązaniem byłoby amputować.- Co?!- Bez wątpienia tak.- Doktor Kennedy nie mówił do pacjenta, tylko wygłaszał wykład w sterylnej auli rozu­mu.- Proponuję natychmiastową amputację.Być może wtedy uda nam się uratować staw łokciowy.- Przecież to tylko rana powierzchowna! - wybuchnął zrozpaczony Marlowe.- Przecież nic się poza tym nie stało, to tylko rana powierzchowna!Strach brzmiący w jego głosie przywołał doktora do rzeczywistości.Kennedy przyglądał się przez chwilę po­bladłej twarzy siedzącego przed nim pacjenta.- To jest rzeczywiście rana powierzchowna, ale bardzo głęboka.Poza tym nastąpiło zatrucie krwi.Prosta sprawa, mój drogi.Gdybym miał surowicę, dałbym ją panu, ale jej nie mam.Gdybym miał środki sulfonamidowe, leczyłbym nimi ranę, ale ich nie mam.Wobec tego mogę tylko amputować.- Pan chyba oszalał! - wrzasnął na niego Marlowe.- Mówi pan o amputowaniu ręki, kiedy ja mam tylko ranę powierzchowną!Doktor wysunął niepostrzeżenie rękę i ujął palcami rękę Marlowe’a znacznie powyżej rany.Ten wrzasnął z bólu.- A widzi pan! To wcale nie jest zwykła rana powierzchowna.Pan ma zatrutą krew.Zakażenie rozsze­rzy się na całą rękę i cały organizm.Jeżeli chce pan żyć, będziemy musieli ją uciąć.Przynajmniej wyjdzie pan z tego żywy!- Nie pozwolę amputować ręki!- Jak pan sobie życzy.Albo operacja, albo.- Doktor urwał i znużony usiadł na krześle.- Ma pan chyba prawo sam zadecydować, czy woli pan umrzeć.Nie mam o to do pana pretensji.Ale na Boga, chłopcze, niechże pan zro­zumie, co do pana mówię! Umrze pan, jeśli tej ręki nie amputujemy.- Nie pozwolę się dotknąć! - ostrzegł Marlowe, odsła­niając zęby.Czuł, że zabiłby doktora, gdyby ten się do niego zbliżył.- Pan oszalał! - krzyknął.- To tylko zwykła rana!- Proszę bardzo.Może mi pan nie wierzyć.Spytajmy innego lekarza.Kennedy przywołał drugiego doktora, który potwier­dził diagnozę, i wtedy Marlowe zrozumiał, że to wszystko nie jest potwornym snem, ale prawdą.Miał gangrenę.Boże! Strach odebrał mu siły.Zdjęty śmiertelnym przera­żeniem słuchał wyjaśnień obu lekarzy, że gangrenę spo­wodowały rozmnażające się głęboko pod skórą zarazki, które właśnie teraz, w tej chwili płodziły śmierć.Jego rękę opanował jakby rak, powiedzieli.Należy ją koniecznie uciąć.Pod łokciem.Trzeba zrobić to szybko, bo inaczej przyjdzie ją usunąć całą, aż do barku.Nie ma się czym przejmować, zapewniali.Nie będzie bolało.Mieli teraz pod dostatkiem eteru, nie to co kiedyś.A potem Marlowe, zachowawszy rękę, którą owinięto mu czystym bandażem i w której cały czas mnożyły się zarazki, znalazł się przed szpitalem i ruszył po omacku w dół zbocza.Powiedział im, lekarzom, że musi to prze­myśleć.Tylko co przemyśleć? Nad czym się tu zastana­wiać? Stwierdził nagle, że stoi przed barakiem Ameryka­nów.W środku dostrzegł samotnego Króla.Wszystko było gotowe na przyjście Shagaty - na wypadek gdyby dziś się zjawił.- Rany boskie, Peter, co ci jest? - spytał Król i wysłu­chał opowieści Marlowe’a z rosnącym przerażeniem.- Chryste! - wykrzyknął, wlepiając oczy w opartą na stole obandażowaną rękę.- Klnę się na wszystko, co mam najświętszego, że prę­dzej umrę, niż będę kaleką!Marlowe, nie kryjąc swoich uczuć, spojrzał żałośnie na Króla, a jego oczy wołały: “Pomóż mi, pomóż mi, na miłość boską, pomóż mi!”Kurczę, pomyślał Król, co bym zrobił na jego miejscu, gdyby to była moja ręka? I co będzie z brylantem?.Przecież Peter musi mi w tym pomóc, musi.- Hej - szepnął od progu Max.- Shagata idzie.- Dobra, Max.Co z Greyem?- Schował się pod murem.Timsen o tym wie.Jego ludzie nas osłaniają.- Dobrze, no to zwiewaj i przygotuj się.Zawiadom wszystkich.- Dobra - odparł Max i popędził.- Chodź, Peter, musimy się przyszykować - rzekł Król.Ale Marlowe był w szoku, niezdolny do niczego.- Peter! - ponaglił go Król i potrząsnął nim brutal­nie.- Wstawaj, rusz się! - powiedział natarczywie.- Chodź.Musisz mi pomóc [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl