[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Tak, tak.– powiedział major.– Wiem, że jedzie do amerykańskiego szpitala.– Mnie ich brody nie przeszkadzają – oświadczyłem.– Jak ktoś chce zapuścić sobie brodę, to niech zapuszcza.Dlaczego pan nie zapuści brody, signor maggiore? – Bo nie zmieściłaby się w masce gazowej.– Owszem, zmieściłaby się.W masce gazowej zmieści się wszystko.Ja już nawet rzygałem do maski gazowej.– Nie mów tak głośno, dziecinko – poprosił Rinaldi.– Wszyscy wiemy, że pan był na froncie.Ach, ty kochana dziecinko, co ja będę robił bez ciebie? – Trzeba iść – powiedział major.– Zaczyna się sentymentalnie.Mam dla pana niespodziankę.Tę pańską Angielkę.Wie pan? Tę, do której pan co wieczór chodził do tego ich szpitala.Ona też jedzie do Mediolanu.Ma pracować z tą drugą w amerykańskim szpitalu.Nie dostali jeszcze pielęgniarek z Ameryki.Rozmawiałem dzisiaj z szefem ich riparto*.Tu, na froncie, było za dużo kobiet.Część teraz odsyłają.Co pan na to? – W porządku.– Tak? Jedzie pan sobie do wielkiego miasta i będzie pan miał swoją Angielkę na pieszczotki.Dlaczego ja nie jestem ranny? – Może pan jeszcze będzie – powiedziałem.– Trzeba iść – rzekł major.– Pijemy tu, hałasujemy i przeszkadzamy Federikowi.– Nie idźcie.– Już musimy.Do widzenia.– Wszystkiego dobrego.– Najlepszego.– Ciao.– Ciao.– Ciao.– Wracaj niedługo, dziecinko.– Rinaldi ucałował mnie.– Pachnie pan lizolem.Do widzenia, dziecinko.– Do widzenia.Wszystkiego dobrego.Major poklepał mnie po ramieniu.Wyszli na palcach.Stwierdziłem, że jestem zupełnie pijany, i zasnąłem.Następnego dnia rano odjechaliśmy do Mediolanu i przybyliśmy tam w czterdzieści osiem godzin później.Podróż była niedobra.Przez długi czas staliśmy na bocznicy przed Mestre, zjawiły się tam dzieci i zaglądały do wagonu.Poprosiłem jakiegoś chłopaczka, żeby mi przyniósł butelkę koniaku, ale wrócił i powiedział, że można dostać tylko grappę.Powiedziałem, żeby ją kupił, a kiedy przyniósł, kazałem mu zatrzymać resztę i upiłem się z leżącym obok mnie żołnierzem, i spałem aż do Vincenzy, a obudziwszy się, zwymiotowałem na podłogę.Było to zresztą obojętne, bo ranny, który leżał z tej strony, wymiotował już kilka razy.Później myślałem, że nie wytrzymam z pragnienia, i na torach pod Weroną zawołałem jakiegoś żołnierza, który przechadzał się tam i z powrotem obok pociągu, i poprosiłem, żeby mi przyniósł trochę wody.Obudziłem Georgettiego, tego, razem z którym się upiliśmy, i poczęstowałem go wodą.Powiedział, żeby mu polać nią ramię, i zasnął na powrót.Żołnierz nie chciał przyjąć ode mnie pieniędzy i przyniósł mi mięsistą pomarańczę.Ssałem ją, wypluwając miąższ, i przyglądałem się żołnierzowi, który chodził tam i z powrotem koło wagonu towarowego.Po chwili pociąg szarpnął i ruszył z miejsca.CZĘŚĆ DRUGARozdział IDo Mediolanu dojechaliśmy wcześnie rano i wyładowali nas na dworcu towarowym.Karetka sanitarna przewiozła mnie do szpitala amerykańskiego.Leżąc w niej na noszach nie mogłem zorientować się, przez którą część miasta przejeżdżamy, ale kiedy wyjęli moje nosze, zobaczyłem jakiś rynek i otwartą winiarnię, z której dziewczyna wymiatała śmieci.Polewano właśnie ulice i pachniało wczesnym porankiem.Sanitariusze ustawili nosze na ziemi i weszli do szpitala.Wrócili z portierem.Miał szpakowate wąsy, czapkę odźwiernego i był bez marynarki.Nosze nie chciały się zmieścić w windzie, więc zaczęli dyskutować, czy lepiej zdjąć mnie z nich i zawieźć na górę windą, czy wnieść na noszach schodami.Przysłuchiwałem się ich dyskusji.Zdecydowali się na windę.Dźwignęli mnie z noszy.– Pomalutku – powiedziałem.– Ostrożnie.W windzie było ciasno i kiedy przygięli mi nogi, poczułem dotkliwy ból.– Wyprostujcie mi nogi – poprosiłem.– Nie możemy, signor tenente.Nie ma miejsca.Ten, który to powiedział, obejmował mnie wpół, a ja trzymałem go za szyję.Czułem na twarzy jego oddech, pachnący metalicznie czosnkiem i czerwonym winem.– Tylko delikatnie – powiedział drugi.– Drań ten, kto niedelikatny.– Delikatnie, powiadam – powtórzył sanitariusz trzymający mnie za nogi.Drzwi windy zamknęły się, potem portier zasunął kratę i nacisnął guzik czwartego piętra.Miał strapioną minę.Winda powoli ruszyła w górę.– Ciężko? – zapytałem tego, który pachniał czosnkiem.– Nic, nic – odpowiedział.Twarz miał spoconą i stękał.Winda wznosiła się równo, wreszcie stanęła.Ten, który mnie trzymał za nogi, otworzył drzwi i wysunął się na zewnątrz.Znajdowaliśmy się na podeście.Było tu kilkoro drzwi z mosiężnymi gałkami.Niosący mnie za nogi nacisnął guzik dzwonka.Usłyszeliśmy za drzwiami brzęczenie.Nikt się nie zjawił.Potem przyszedł po schodach portier.– Gdzie one się podziały? – zapytali niosący mnie sanitariusze.– A bo ja wiem – odrzekł portier.– Śpią na dole.– Zawołaj pan kogoś.Portier zadzwonił, potem zapukał do drzwi, wreszcie otworzył je i wszedł.Wrócił z jakąś starszą kobietą w okularach.Włosy jej się rozluźniły i opadły na twarz, a na głowie miała czepek pielęgniarki.– Nie rozumiem – powiedziała.– Nie rozumiem po włosku.– Ja mówię po angielsku – odparłem.– Ci ludzie chcą mnie gdzieś położyć.– Nie ma gotowego pokoju.Nie spodziewaliśmy się pacjentów.– Poprawiła sobie włosy i popatrzyła na mnie mrużąc krótkowzroczne oczy.– Może pani im wskaże jakiś pokój, do którego mogliby mnie zanieść.– Kiedy nie wiem gdzie – odparła.– Nie spodziewaliśmy się pacjentów.Nie mogę pana umieścić w pierwszym lepszym pokoju.– Każdy będzie dobry – powiedziałem.A potem po włosku do portiera.– Niech pan znajdzie jakiś wolny pokój.– Wszystkie są wolne – odrzekł.– Pan jest pierwszym pacjentem.– Trzymał czapkę w ręku i patrzył na podstarzałą pielęgniarkę.– Na rany boskie, zanieście mnie do jakiegoś pokoju!Ból w przegiętych nogach wzmagał się coraz bardziej i czułem, jak przenika kości na wylot.Portier wszedł w jakieś drzwi, a za nim szpakowata pielęgniarka.Po chwili wrócił pospiesznie.– Chodźcie, panowie, za mną – powiedział.Ponieśli mnie długim korytarzem do pokoju, gdzie były zapuszczone żaluzje.Stało tu łóżko i duża szafa z lustrem.Położyli mnie na łóżku.– Nie mogę dać pościeli – powiedziała pielęgniarka.– Prześcieradła są zamknięte.Nie odezwałem się do niej.– W kieszeni mam pieniądze – powiedziałem do portiera.– W tej zapiętej.– Portier wyjął je.Obaj sanitariusze stali z czapkami w ręku przy łóżku.– Niech pan im da po pięć lirów i weźmie pięć dla siebie.Papiery mam w drugiej kieszeni.Może pan je dać siostrze.Sanitariusze zasalutowali i podziękowali.– Do widzenia i bardzo dziękuję – powiedziałem.Zasalutowali raz jeszcze i wyszli.– W tych papierach jest opisany mój przypadek i dotychczasowe leczenie – powiedziałem pielęgniarce.Wzięła je i obejrzała przez okulary.Były tam trzy złożone arkusiki.– Nie wiem, co robić – powiedziała.– Nie umiem czytać po włosku.A nie mogę nic zrobić bez polecenia lekarza.– Rozpłakała się i wetknęła papiery do kieszeni fartucha.– Pan jest Amerykaninem? – zapytała przez łzy.– Tak.Niech siostra położy te papiery przy łóżku.W pokoju był półmrok i chłód [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.– Tak, tak.– powiedział major.– Wiem, że jedzie do amerykańskiego szpitala.– Mnie ich brody nie przeszkadzają – oświadczyłem.– Jak ktoś chce zapuścić sobie brodę, to niech zapuszcza.Dlaczego pan nie zapuści brody, signor maggiore? – Bo nie zmieściłaby się w masce gazowej.– Owszem, zmieściłaby się.W masce gazowej zmieści się wszystko.Ja już nawet rzygałem do maski gazowej.– Nie mów tak głośno, dziecinko – poprosił Rinaldi.– Wszyscy wiemy, że pan był na froncie.Ach, ty kochana dziecinko, co ja będę robił bez ciebie? – Trzeba iść – powiedział major.– Zaczyna się sentymentalnie.Mam dla pana niespodziankę.Tę pańską Angielkę.Wie pan? Tę, do której pan co wieczór chodził do tego ich szpitala.Ona też jedzie do Mediolanu.Ma pracować z tą drugą w amerykańskim szpitalu.Nie dostali jeszcze pielęgniarek z Ameryki.Rozmawiałem dzisiaj z szefem ich riparto*.Tu, na froncie, było za dużo kobiet.Część teraz odsyłają.Co pan na to? – W porządku.– Tak? Jedzie pan sobie do wielkiego miasta i będzie pan miał swoją Angielkę na pieszczotki.Dlaczego ja nie jestem ranny? – Może pan jeszcze będzie – powiedziałem.– Trzeba iść – rzekł major.– Pijemy tu, hałasujemy i przeszkadzamy Federikowi.– Nie idźcie.– Już musimy.Do widzenia.– Wszystkiego dobrego.– Najlepszego.– Ciao.– Ciao.– Ciao.– Wracaj niedługo, dziecinko.– Rinaldi ucałował mnie.– Pachnie pan lizolem.Do widzenia, dziecinko.– Do widzenia.Wszystkiego dobrego.Major poklepał mnie po ramieniu.Wyszli na palcach.Stwierdziłem, że jestem zupełnie pijany, i zasnąłem.Następnego dnia rano odjechaliśmy do Mediolanu i przybyliśmy tam w czterdzieści osiem godzin później.Podróż była niedobra.Przez długi czas staliśmy na bocznicy przed Mestre, zjawiły się tam dzieci i zaglądały do wagonu.Poprosiłem jakiegoś chłopaczka, żeby mi przyniósł butelkę koniaku, ale wrócił i powiedział, że można dostać tylko grappę.Powiedziałem, żeby ją kupił, a kiedy przyniósł, kazałem mu zatrzymać resztę i upiłem się z leżącym obok mnie żołnierzem, i spałem aż do Vincenzy, a obudziwszy się, zwymiotowałem na podłogę.Było to zresztą obojętne, bo ranny, który leżał z tej strony, wymiotował już kilka razy.Później myślałem, że nie wytrzymam z pragnienia, i na torach pod Weroną zawołałem jakiegoś żołnierza, który przechadzał się tam i z powrotem obok pociągu, i poprosiłem, żeby mi przyniósł trochę wody.Obudziłem Georgettiego, tego, razem z którym się upiliśmy, i poczęstowałem go wodą.Powiedział, żeby mu polać nią ramię, i zasnął na powrót.Żołnierz nie chciał przyjąć ode mnie pieniędzy i przyniósł mi mięsistą pomarańczę.Ssałem ją, wypluwając miąższ, i przyglądałem się żołnierzowi, który chodził tam i z powrotem koło wagonu towarowego.Po chwili pociąg szarpnął i ruszył z miejsca.CZĘŚĆ DRUGARozdział IDo Mediolanu dojechaliśmy wcześnie rano i wyładowali nas na dworcu towarowym.Karetka sanitarna przewiozła mnie do szpitala amerykańskiego.Leżąc w niej na noszach nie mogłem zorientować się, przez którą część miasta przejeżdżamy, ale kiedy wyjęli moje nosze, zobaczyłem jakiś rynek i otwartą winiarnię, z której dziewczyna wymiatała śmieci.Polewano właśnie ulice i pachniało wczesnym porankiem.Sanitariusze ustawili nosze na ziemi i weszli do szpitala.Wrócili z portierem.Miał szpakowate wąsy, czapkę odźwiernego i był bez marynarki.Nosze nie chciały się zmieścić w windzie, więc zaczęli dyskutować, czy lepiej zdjąć mnie z nich i zawieźć na górę windą, czy wnieść na noszach schodami.Przysłuchiwałem się ich dyskusji.Zdecydowali się na windę.Dźwignęli mnie z noszy.– Pomalutku – powiedziałem.– Ostrożnie.W windzie było ciasno i kiedy przygięli mi nogi, poczułem dotkliwy ból.– Wyprostujcie mi nogi – poprosiłem.– Nie możemy, signor tenente.Nie ma miejsca.Ten, który to powiedział, obejmował mnie wpół, a ja trzymałem go za szyję.Czułem na twarzy jego oddech, pachnący metalicznie czosnkiem i czerwonym winem.– Tylko delikatnie – powiedział drugi.– Drań ten, kto niedelikatny.– Delikatnie, powiadam – powtórzył sanitariusz trzymający mnie za nogi.Drzwi windy zamknęły się, potem portier zasunął kratę i nacisnął guzik czwartego piętra.Miał strapioną minę.Winda powoli ruszyła w górę.– Ciężko? – zapytałem tego, który pachniał czosnkiem.– Nic, nic – odpowiedział.Twarz miał spoconą i stękał.Winda wznosiła się równo, wreszcie stanęła.Ten, który mnie trzymał za nogi, otworzył drzwi i wysunął się na zewnątrz.Znajdowaliśmy się na podeście.Było tu kilkoro drzwi z mosiężnymi gałkami.Niosący mnie za nogi nacisnął guzik dzwonka.Usłyszeliśmy za drzwiami brzęczenie.Nikt się nie zjawił.Potem przyszedł po schodach portier.– Gdzie one się podziały? – zapytali niosący mnie sanitariusze.– A bo ja wiem – odrzekł portier.– Śpią na dole.– Zawołaj pan kogoś.Portier zadzwonił, potem zapukał do drzwi, wreszcie otworzył je i wszedł.Wrócił z jakąś starszą kobietą w okularach.Włosy jej się rozluźniły i opadły na twarz, a na głowie miała czepek pielęgniarki.– Nie rozumiem – powiedziała.– Nie rozumiem po włosku.– Ja mówię po angielsku – odparłem.– Ci ludzie chcą mnie gdzieś położyć.– Nie ma gotowego pokoju.Nie spodziewaliśmy się pacjentów.– Poprawiła sobie włosy i popatrzyła na mnie mrużąc krótkowzroczne oczy.– Może pani im wskaże jakiś pokój, do którego mogliby mnie zanieść.– Kiedy nie wiem gdzie – odparła.– Nie spodziewaliśmy się pacjentów.Nie mogę pana umieścić w pierwszym lepszym pokoju.– Każdy będzie dobry – powiedziałem.A potem po włosku do portiera.– Niech pan znajdzie jakiś wolny pokój.– Wszystkie są wolne – odrzekł.– Pan jest pierwszym pacjentem.– Trzymał czapkę w ręku i patrzył na podstarzałą pielęgniarkę.– Na rany boskie, zanieście mnie do jakiegoś pokoju!Ból w przegiętych nogach wzmagał się coraz bardziej i czułem, jak przenika kości na wylot.Portier wszedł w jakieś drzwi, a za nim szpakowata pielęgniarka.Po chwili wrócił pospiesznie.– Chodźcie, panowie, za mną – powiedział.Ponieśli mnie długim korytarzem do pokoju, gdzie były zapuszczone żaluzje.Stało tu łóżko i duża szafa z lustrem.Położyli mnie na łóżku.– Nie mogę dać pościeli – powiedziała pielęgniarka.– Prześcieradła są zamknięte.Nie odezwałem się do niej.– W kieszeni mam pieniądze – powiedziałem do portiera.– W tej zapiętej.– Portier wyjął je.Obaj sanitariusze stali z czapkami w ręku przy łóżku.– Niech pan im da po pięć lirów i weźmie pięć dla siebie.Papiery mam w drugiej kieszeni.Może pan je dać siostrze.Sanitariusze zasalutowali i podziękowali.– Do widzenia i bardzo dziękuję – powiedziałem.Zasalutowali raz jeszcze i wyszli.– W tych papierach jest opisany mój przypadek i dotychczasowe leczenie – powiedziałem pielęgniarce.Wzięła je i obejrzała przez okulary.Były tam trzy złożone arkusiki.– Nie wiem, co robić – powiedziała.– Nie umiem czytać po włosku.A nie mogę nic zrobić bez polecenia lekarza.– Rozpłakała się i wetknęła papiery do kieszeni fartucha.– Pan jest Amerykaninem? – zapytała przez łzy.– Tak.Niech siostra położy te papiery przy łóżku.W pokoju był półmrok i chłód [ Pobierz całość w formacie PDF ]