[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Takim samym marmurem wyłożono podłogę, lecz choćbym oczy wypatrzył, nie dojrzałbym śladu łączenia płyt.Jakby cała posadzka stanowiła monolit; zapewne następne dzieło „iskrowych” kamieniarzy.Całe umeblowanie stanowiło tylko pięć krzeseł z wysokimi, rzeźbionymi oparciami.Zasiadło na nich pięciu magów, nad głową każdego znalazł się symbol jego kasty.„Usta” nad Mówcą, „Żółw” nad Strażnikiem Słów, „Rozstajne Drogi” nad głową Przewodnika Snów.„Słońce” przeznaczono dla Iskry.Ostatnie miejsce zajął znajomy Wiatr Na Szczycie, a było ono oznaczone „Płomieniem” Stworzyciela - władcy materii, potęgi wśród magów.Jedno tylko zdumiało mnie i nawet trochę oburzyło.Nie zjawił się żaden Tkacz Iluzji.Nie było krzesła ze znakiem „Dłoń”.Kto więc miał oceniać moje umiejętności?Ze zrozumiałych względów porozumiewał się ze mną Mówca.„Zacznij od czegoś prostego.Może od jabłka?” - i wyciągnął rękę.Jabłko?! Bogowie światła i cieni! A ja spodziewałem się czegoś bardzo trudnego.Na dłoni Mówcy pojawiło się wielgachne jabłko, rozmiarów bez mała dyni.Zaskoczony mag upuścił je.Spadło na posadzkę.Pamiętałem o głuchym łomocie, jaki mogło wydać, a nawet uwzględniłem echo.Nie na darmo uczyłem się przez całą porę deszczów.„Mniejsze!” - myśl Mówcy ukłuła mnie przykro; więc nie ma poczucia humoru.Podałem mu malutkie rajskie jabłuszko, a wtedy zobaczyłem, że Wiatr Na Szczycie śmieje się szeroko i szczerze.Mrugnął do mnie, a ja od-mrugnąłem.On jeden z całej piątki siedział swobodnie.Widać, że miał dystans do sprawy.Przestałem się denerwować.Stwarzałem miraże przedmiotów, ludzi i zwierząt.Kazałem im tupać, warczeć, ćwierkać, prychać.Przywoływałem stworzenia z baśni, a na wyraźne życzenie Wiatru Na Szczycie - „zdziwiaczki”.Zamieniłem Okrągłą Salę w jezioro.Wokoło pływały ryby, kołysały się wodorosty.Bąbelki powietrza jak sznureczki drobnych pereł pędziły ku odległej powierzchni wody, kołyszącej się nad nami niczym wielkie lustro.Wąż wodny gonił drobną rybkę, unosząc kłębki mułu spomiędzy kamieni.Porwał ją i połykał wolno, wydymając pasiaste gardło.Bezczelny kolcogrzbiet podpłynął do najbardziej ponurego z magów i skubnął go w ucho.Mężczyzna opędził się niecierpliwie.W następnej chwili zdał sobie sprawę, że zwierzątka właściwie nie ma i udał, że się właśnie drapie.Pozwoliłem krabowi wspiąć się na sandał Iskry.Został strącony między listki strzałki wodnej.Trzeba przyznać, że publiczność miałem fatalną.Byli sztywni, spięci i jak gdyby zniecierpliwieni.Nudziłem ich czy jak? Całkiem jakby cierpieli na niestrawność i drżeli, czy zdążą do wychodka.Wyjątkiem był Wiatr Na Szczycie.Ten starczał za tamtych czterech.Bawił się całkiem dobrze.Próbował chwytać ryby niczym podrażniony kocur, wiercił się, a nawet (nie zmyślam) obgryzał wodną roślinność.Był kłopotliwy, ale wolałbym jego niż nawet dwudziestu biernych obserwatorów.Zniechęcony zlikwidowałem wizję jeziora.Mówca spytał, czy przygotowałem coś według własnego pomysłu.Żachnąłem się.Coś własnego? A co właściwie robiłem do tej pory?Krążyłem przez parę minut po sali, zastanawiając się i odpoczywając.Mimo długiego wysiłku nadal byłem w formie.Żadnych zawrotów głowy, krwotoków z nosa, do czego zapewne doszłoby jeszcze rok temu.Lekkie znużenie -to wszystko.Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem Pożeracza Chmur leżącego na szerokim podeście schodów.Dojrzał mnie i pomachał uchem w geście sympatii.Usiadłem na parapecie, z przyzwyczajenia krzyżując nogi jak przy medytacjach.Popatrzyłem na Mówcę.Zaciskał palce na poręczach krzesła, a w jego oczach.czyżbym ujrzał napięcie i coś w rodzaju głodu?Skupiłem się.Rozwijałem pod opuszczonymi powiekami szczegółową wizję tak, by ukazać ją kompletną, bez poprawek.Bez błędów i rozpaczliwych improwizacji.Taką, która wreszcie trochę ożywi tę nieciekawą widownię.Otworzyłem szeroko oczy i rzuciłem iluzję w przestrzeń Okrągłej Sali.W jednej chwili zniknął sufit i ściany.Nad nami wisiało pochmurne jesienne niebo.Było chłodno.Wiatr zrywał pierwsze pożółkłe liście z wysokich żywopłotów, wyższych od dorosłego mężczyzny.Takie właśnie ogrody-labirynty zakładano w dalekim Northlandzie.Dla zabawy, a czasem jako azyle samotników, jak opowiadał Moneta.Krajobraz trwał - statyczny i senny.Od czasu do czasu spadł liść z lekkim szelestem, który przechowywałem do tej pory w głębokim zakamarku pamięci [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Takim samym marmurem wyłożono podłogę, lecz choćbym oczy wypatrzył, nie dojrzałbym śladu łączenia płyt.Jakby cała posadzka stanowiła monolit; zapewne następne dzieło „iskrowych” kamieniarzy.Całe umeblowanie stanowiło tylko pięć krzeseł z wysokimi, rzeźbionymi oparciami.Zasiadło na nich pięciu magów, nad głową każdego znalazł się symbol jego kasty.„Usta” nad Mówcą, „Żółw” nad Strażnikiem Słów, „Rozstajne Drogi” nad głową Przewodnika Snów.„Słońce” przeznaczono dla Iskry.Ostatnie miejsce zajął znajomy Wiatr Na Szczycie, a było ono oznaczone „Płomieniem” Stworzyciela - władcy materii, potęgi wśród magów.Jedno tylko zdumiało mnie i nawet trochę oburzyło.Nie zjawił się żaden Tkacz Iluzji.Nie było krzesła ze znakiem „Dłoń”.Kto więc miał oceniać moje umiejętności?Ze zrozumiałych względów porozumiewał się ze mną Mówca.„Zacznij od czegoś prostego.Może od jabłka?” - i wyciągnął rękę.Jabłko?! Bogowie światła i cieni! A ja spodziewałem się czegoś bardzo trudnego.Na dłoni Mówcy pojawiło się wielgachne jabłko, rozmiarów bez mała dyni.Zaskoczony mag upuścił je.Spadło na posadzkę.Pamiętałem o głuchym łomocie, jaki mogło wydać, a nawet uwzględniłem echo.Nie na darmo uczyłem się przez całą porę deszczów.„Mniejsze!” - myśl Mówcy ukłuła mnie przykro; więc nie ma poczucia humoru.Podałem mu malutkie rajskie jabłuszko, a wtedy zobaczyłem, że Wiatr Na Szczycie śmieje się szeroko i szczerze.Mrugnął do mnie, a ja od-mrugnąłem.On jeden z całej piątki siedział swobodnie.Widać, że miał dystans do sprawy.Przestałem się denerwować.Stwarzałem miraże przedmiotów, ludzi i zwierząt.Kazałem im tupać, warczeć, ćwierkać, prychać.Przywoływałem stworzenia z baśni, a na wyraźne życzenie Wiatru Na Szczycie - „zdziwiaczki”.Zamieniłem Okrągłą Salę w jezioro.Wokoło pływały ryby, kołysały się wodorosty.Bąbelki powietrza jak sznureczki drobnych pereł pędziły ku odległej powierzchni wody, kołyszącej się nad nami niczym wielkie lustro.Wąż wodny gonił drobną rybkę, unosząc kłębki mułu spomiędzy kamieni.Porwał ją i połykał wolno, wydymając pasiaste gardło.Bezczelny kolcogrzbiet podpłynął do najbardziej ponurego z magów i skubnął go w ucho.Mężczyzna opędził się niecierpliwie.W następnej chwili zdał sobie sprawę, że zwierzątka właściwie nie ma i udał, że się właśnie drapie.Pozwoliłem krabowi wspiąć się na sandał Iskry.Został strącony między listki strzałki wodnej.Trzeba przyznać, że publiczność miałem fatalną.Byli sztywni, spięci i jak gdyby zniecierpliwieni.Nudziłem ich czy jak? Całkiem jakby cierpieli na niestrawność i drżeli, czy zdążą do wychodka.Wyjątkiem był Wiatr Na Szczycie.Ten starczał za tamtych czterech.Bawił się całkiem dobrze.Próbował chwytać ryby niczym podrażniony kocur, wiercił się, a nawet (nie zmyślam) obgryzał wodną roślinność.Był kłopotliwy, ale wolałbym jego niż nawet dwudziestu biernych obserwatorów.Zniechęcony zlikwidowałem wizję jeziora.Mówca spytał, czy przygotowałem coś według własnego pomysłu.Żachnąłem się.Coś własnego? A co właściwie robiłem do tej pory?Krążyłem przez parę minut po sali, zastanawiając się i odpoczywając.Mimo długiego wysiłku nadal byłem w formie.Żadnych zawrotów głowy, krwotoków z nosa, do czego zapewne doszłoby jeszcze rok temu.Lekkie znużenie -to wszystko.Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem Pożeracza Chmur leżącego na szerokim podeście schodów.Dojrzał mnie i pomachał uchem w geście sympatii.Usiadłem na parapecie, z przyzwyczajenia krzyżując nogi jak przy medytacjach.Popatrzyłem na Mówcę.Zaciskał palce na poręczach krzesła, a w jego oczach.czyżbym ujrzał napięcie i coś w rodzaju głodu?Skupiłem się.Rozwijałem pod opuszczonymi powiekami szczegółową wizję tak, by ukazać ją kompletną, bez poprawek.Bez błędów i rozpaczliwych improwizacji.Taką, która wreszcie trochę ożywi tę nieciekawą widownię.Otworzyłem szeroko oczy i rzuciłem iluzję w przestrzeń Okrągłej Sali.W jednej chwili zniknął sufit i ściany.Nad nami wisiało pochmurne jesienne niebo.Było chłodno.Wiatr zrywał pierwsze pożółkłe liście z wysokich żywopłotów, wyższych od dorosłego mężczyzny.Takie właśnie ogrody-labirynty zakładano w dalekim Northlandzie.Dla zabawy, a czasem jako azyle samotników, jak opowiadał Moneta.Krajobraz trwał - statyczny i senny.Od czasu do czasu spadł liść z lekkim szelestem, który przechowywałem do tej pory w głębokim zakamarku pamięci [ Pobierz całość w formacie PDF ]