[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Była to niewy­kończona zbieranina małych sześcianów, gigantyczna wersja CPU Terminatora.Myślę, że to przez sposób, w jaki powielam kolejność rozkazów.Ponownie wrócił do komputera.Mógłby równie do­brze mówić po marsjańsku.Było to co prawda miłe z je­go strony, że próbował jej cokolwiek wytłumaczyć, ale miał tylko bardzo inteligentną żonę, a nie genialną, jak on sam.Nie chcąc mu tego uświadamiać, spróbowała małej dywersji, włamując się pomiędzy jego czynności:- Potrzebujesz przerwy.Będziesz wszystko wyraźniej widział jak wrócisz.Bezpieczna ogólnikowa rada.Oczywiście nie mógł się zgodzić:- Nie mogę.Teraz pozwoliła już dojść do głosu swojej irytacji:- Miles, jest niedziela.Obiecałeś zabrać dzieciaki do Raging Waters.- Och, kochanie.Nie mogę.Jestem już blisko.Ze wzrastającym entuzjazmem chwycił ją za dłonie.Zauważyła na jego twarzy takie podekscytowanie, jakie można spotkać u dzieci.On tak bardzo chce przeżyć dreszcz prawie że fizycznej rozkoszy wynikający z odkrycia, satysfakcję tworzenia, pomyślała.W pewnym sensie go rozumiała.- Kochanie, to ich wszystkich wywali w powietrze - mówił dalej.- To jest neutralny procesor.- Wiem.Mówiłeś mi.To jest neutralny procesor myś­lący.On myśli i uczy się tak jak my.Jest superprzewodnikiem w temperaturze pokojowej.Inne komputery w porównaniu z nim są kieszonkowymi kalkulatorami.Cofnęła dłonie.- Ale dlaczego to jest takie ważne, Miles? Naprawdę chcę wiedzieć, bo czasami czuję, jakbym tu miała zwa­riować.Teraz wyciągnęła to na światło dzienne.Trzymała to w sobie, zanim nie poczuła się jak żona Stepforda.Nie chciała mówić tego akurat dzisiaj, ale nie przypuszczała, że jest zdolny złamać obietnicę daną dzieciom.- Przepraszam, skarbie.To dlatego, że jestem już tak blisko.- mówiąc to podniósł kciuk i palec wskazujący, pozostawiając pomiędzy nimi minimalną odległość.Skrzywiła usta i podniosła prototyp:- Wcale na to nie wygląda.- Wyobraź sobie odrzutowiec z pilotem, który nigdy nie popełnia błędów, nigdy się nie męczy i nigdy nie pokazuje się w pracy na kacu.Poklepał pudełko w jej dłoniach.- Oto pilot.Poznajcie się.Wszystko w porządku.Ale ona i tak chciała od dawna zadać mu to pytanie, i wyrzuciła je z siebie teraz, zdumiewając Dysona jego bezpośredniością:- Dlaczego się ze mną ożeniłeś, Miles? Po co mamy dwoje dzieci? Przecież ty nas nie potrzebujesz.Twoje serce i umysł są tutaj.Wskazała na prototyp.- Ale on cię nie kocha tak, jak my.Wzdychając odebrał delikatnie pudełko z jej rąk i po­stawił na biurku.Potem położył dłonie na jej ramionach i pocałował w usta.Na początku niechętna, w końcu uległa jego pieszczocie.W chwili, gdy się od siebie odsuwali, jej uczucia były diametralnie zmienione.W oczach błyszczała miłość.To nie był tylko pocałunek.I nie był to sposób, w jaki ją pocałował, męski i seksow­ny, a przy tym czuły i delikatny.To był wyraz jego oczu.Zapomniała, jak zapominała już wcześniej, że chociaż niewiele o niej wiedział, to przecież szczerze ją kochał.- Przykro mi - powiedział.Teraz mu uwierzyła.Ciągle mogła do niego dotrzeć.Jeszcze nie był całkiem stracony.Jeszcze.Ponownie zaczął ją całować, ale Tarissa powstrzymała go, ruchem głowy wskazując na drzwi.Stały tam ubrane w piżamy jego dzieci, ze zmierz­wionymi włosami i buziami zapuchniętymi od snu.Danny i Blythe.Słońce i księżyc.Namacalny dowód jego miłości do żony.Był szalonym, z przymusu opętanym naukowcem.Ale nie umarł dla świata.Roztapiał się jakby pod wpływem nadziei malującej się na ich twa­rzyczkach.- Co powiesz na spędzenie z nimi trochę czasu?To był głęboki konflikt.Z jednej strony nieskończone możliwości na dobro dla całej ludzkości, leżące w mro­cznym wnętrzu metalowego prototypowego obwodu.Z drugiej — jego własna rodzina, niewielki wycinek ludz­kości, ale czekający na niego tu i teraz.Chciał obu tych rzeczy.Ale dzisiaj mógł mieć tylko jedną.Jedna z nich miała zamiar rozwijać się nawet bez jego udziału i nie mogła czekać.Siły ciemności przegrały tą rundę.Dyson uśmiechnął się i wyciągnął ręce do nadbiegają­cych dzieci.ArsenałPUSTYNIA NA PÓŁNOCNY ZACHÓD OD CALEXICO12:04 po południuZiemia płonęła w słońcu jak w delirycznej halucynacji.Gorąco zniekształcało obraz jak miraż, gdy Terminator zjechał furgonetką z betonowej szosy i poprowadził ją wzdłuż piaszczystej, żwirowanej drogi, pozostawiając za sobą chmurę kurzu.Minęli znak, który mówił: CHARON MESA 2 MI, a pod nim - CALEXICO 15 MI.Z przodu Sara zobaczyła żałosną oazę ludzi na tym olbrzymim pustkowiu: parę starzejących się domków na kółkach, otoczonych przez złomowisko pojazdów i śmietniska, jakie spotyka się na pustyniach.Za domami było prowizoryczne lądowisko i stojący nieopodal zde­montowany helikopter huey.Ktokolwiek tu mieszkał, nie dbał specjalnie o komfortowe życie.Albo o przyjemności zorganizowanej społeczności.I przypuszczalnie nie płacił żadnych podatków.Furgonetka wtoczyła się i zatrzymała w chmurze kurzu.- Zostańcie w samochodzie - powiedziała Sara, wy­siadając powoli.Zorientowała się, że ktoś próbował nadać temu miej­scu taki wygląd, jakby było opustoszałe.Drzwi najbliż­szego domku łomotały na wietrze.Nie było żadnego hałasu, poza samotnym lamentem wiatru w zaroślach jukki.Dobra taktyka, pomyślała, biorąc pod uwagę, że musieli widzieć zbliżającą się chmurę kurzu już kilka minut temu.Gdy przechodziła przez podwórze, zaobserwowała lekki zarys przesuwających się cieni wewnątrz jednego z domków.Być może była przewrażliwiona, ale wyda­wało jej się, że dostrzegła błysk metalu.Najprawdopodo­bniej broni.Mały, szatański obłoczek kurzu zawirował, kłując ją w oczy.Trzymając puste ręce daleko od ciała, ostrożnie podeszła do domku, mając nadzieję, że nie popełniła błędu.Być może jednak jej przyjaciele odjechali i miejsce było opuszczone.Albo zostało zajęte przez mniej przyjazne dusze.- Enrique? Jesteś tu? - spróbowała, jej głos zabrz­miał nienaturalnie głośno w pustynnym powietrzu.Usłyszała za sobą trzask ładowanej broni i odwróciła się błyskawicznie, wyrywając zza pasa swoją czterdziest­kę piątkę jednym gwałtownym ruchem.Rzeczywiście, zrobiła to szybko, Terminator wypadł z samochodu i wyciągnął swoją strzelbę o całe dwie sekundy po niej.Celowali w mężczyznę, który nagle pojawił się na tle huey'a.Był to krępy Gwatemalczyk po czterdziestce, z ogorzałą twarzą i wielkimi wąsami, w kowbojskich bu­tach i wojskowej kamizelce na nagiej, prawie bezwłosej piersi.Miał AK-47 wycelowany w czoło Sary.Zmarsz­czył brwi i przemówił tak cicho, że ledwie go słyszała:- Connor, ty śliczna nerwusko [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl