[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Po zbombardowaniu mostu postanowiliśmy opuścić to miejsce, bo przy okazji takiego sąsiedztwa można oberwać odłamkiem.Poszliśmy brzegiem szosy, a środkiem szła duża grupa żołnierzy.Uszliśmy może kilometr drogi, gdy gwizdki znów oznajmiły alarm lotniczy.Razem z żołnierzami zboczyliśmy do rowu ciągnącego się wzdłuż szosy.Od strony Garwolina, dokładnie nad samą szosą, na niedużej wysokości leciały trzy samoloty.W odległości pięćdziesięciu metrów zobaczyłem mały betonowy mostek łączący nad rowem boczną drogę z szosą.- Pod ten mostek! - krzyknąłem do chłopaków i pobiegłem pierwszy, a za moimi plecami koledzy, dwóch żołnierzy i granatowy policjant.Gdy dobiegliśmy do mostku, już sypały się bomby, i to właśnie po naszej stronie.Słychać było gwizd spadających bomb, wybuchy, unosił się czarny dym, a wszystko to błyskawicznie zbliżało się do naszego mostku.Wybuch tuż przed mostkiem."Teraz w mostek" - pomyślałem i już usłyszałem wybuch - za mostkiem.Staliśmy wszyscy spokojnie, tylko policjant miotał się w panicznym strachu, wołając bez przerwy: "O mój Boże! O Boże kochany!"Wrzasnąłem na niego ze złością:- Uspokój się pan, do cholery! Już po strachu.Pryskajmy teraz w bok, bo znów mogą przylecieć.Pod mostek wszedł żołnierz ranny w nogę.Odłamek przebił mu but z cholewą i przez dziurkę w bucie lała się krew.Po chwili już był drugi ranny.Policjant uciekł.Wyszedłem za nim i widziałem, jak wsiada na rower, który zostawił na szosie, i ile sił w nogach pedałuje w kierunku bocznej drogi.Żołnierze zajęli się jednym rannym, a ja już drugiemu prułem cholewę swoim fińskim nożem.Gdy zdjąłem but, przyszli żołnierze i zajęli się robieniem opatrunku.Wyszyliśmy na boczną drogę.Przy drodze tej, w odległości pięćdziesięciu metrów od szosy, paliła się chałupa, a po drugiej stronie leżał gospodarz ze zmiażdżona do kolana nogą.- Panowie, ratujcie mnie! - błagał.- Nie zostawiajcie mnie, bo umrę.Stanęliśmy przy nim zastanawiając się, jak mu pomóc.— Trzeba mu ścisnąć nogę — zdecydowałem.I już zdejmowaliśmy z niego pasek, którym silnie zacisnęliśmy nogę powyżej kolana.- Teraz idziemy szybko do wsi, po ludzi, żeby zabrali rannych - zaproponował Mały.To było jedyne logiczne wyjście.Poszliśmy.Za nami zostało wołanie gospodarza: "Panowie, nie zostawiajcie mnie!" Po kilku minutach byliśmy już we wsi, oddalonej od szosy nie więcej niż pół kilometra.Na skraju wsi, ukryci w krzakach, leżeli żołnierze, a wśród nich kilku miało torby oznaczone czerwonym krzyżem.Powiedzieliśmy im o rannym chłopie i żołnierzach.Sierżant wydał rozkazy i już po chwili w kierunku szosy pojechały dwa konne wozy z obsługą sanitarną.Zapytałem ich, czy jechał tędy policjant na rowerze.- Owszem, jechał - odpowiedział sierżant - ale tak pędził, jakby mu pies przy portkach wisiał.- Jeśli spotkamy go po drodze, to mu, draniowi, łeb urżnę - powiedziałem do żołnierza, z którym rozmawialiśmy.- Przecież widział rannych! Taki bydlak, pałką to potrafi bić!Minęliśmy wieś i poszliśmy miedzami wzdłuż szosy.Ale samoloty znów położyły nas w małym rowku pod jedynym rosnącym tu krzakiem.Przeleżeliśmy tak cały dzień, a wieczorem na szosę - i do Garwolina.Garwolin w płomieniach.Teraz szliśmy już tylko nocą, a rano schodziliśmy w pole i układaliśmy się spać pod jakimś samotnie rosnącym krzakiem.Ryki - spalone.Przy tlących się zgliszczach siedziała kobieta i grzebiąc patykiem w popiele, śmiała się.Wariatka.Patrzyłem i poczułem ciarki na plecach.Niesamowity śmiech.Cichy, wariacki śmiech.Kurów - spalony.Sterczą tylko kominy spalonych chałup.Na brzegu szosy trupy ludzi.- Tu leży kobieta! - zawołał Mały idący przodem.Podeszliśmy bliżej, może jeszcze żyje.Była to młoda, ładna kobieta.Nie żyła.Kilka kilometrów szliśmy wśród płonących lasów.Środkiem szosy wojsko, bokiem cywilna ludność.- Gdyby Niemcy teraz zrobili nalot - to familijny klops - powiedziałem do chłopaków.- Na szosie widno jak w dzień, a z jednej i z drugiej strony płonące lasy.- Nie kracz - wtrącił Średni - bo możesz wykrakać, a wtedy jatka.Markuszów - spalony.Wreszcie Lublin, ale tu też nie mobilizują do wojska.Każą iść do Zamościa.Zbuntowałem się.- Nie idę do Zamościa - powiedziałem.- Teraz mam już niedaleko do rodziny.Chłopaki też mieli już dosyć wędrówki, więc pewnego dnia z przygodami odwaliliśmy ostatnie pięćdziesiąt kilometrów i zatrzymaliśmy się u dalekie j rodziny mojego ojca.Na tym etapie, zaraz za Lublinem, dał nam popęd niemiecki samolot, który zjawił się raptownie nad nami, lecąc ha wysokości przydrożnych drzew.Szliśmy w dzień, więc szosa była zupełnie pusta.Gdy zobaczyliśmy zbliżający się samolot, szybko uciekliśmy z szosy i położyliśmy się za dużymi kamieniami, które tworzyły coś w rodzaju płotu odgradzającego pole, żeby przechodzące bydło nie niszczyło zasiewów.Samolot zniżył się na wysokość kilkunastu metrów i przeleciał dokładnie nad nami.Zaledwie zdążyliśmy się podnieść, on już leciał z powrotem.Przeskoczyliśmy przez kamienie i położyliśmy się z drugiej strony.Usłyszeliśmy warkot nad głowami i trajkot karabinu maszynowego [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Po zbombardowaniu mostu postanowiliśmy opuścić to miejsce, bo przy okazji takiego sąsiedztwa można oberwać odłamkiem.Poszliśmy brzegiem szosy, a środkiem szła duża grupa żołnierzy.Uszliśmy może kilometr drogi, gdy gwizdki znów oznajmiły alarm lotniczy.Razem z żołnierzami zboczyliśmy do rowu ciągnącego się wzdłuż szosy.Od strony Garwolina, dokładnie nad samą szosą, na niedużej wysokości leciały trzy samoloty.W odległości pięćdziesięciu metrów zobaczyłem mały betonowy mostek łączący nad rowem boczną drogę z szosą.- Pod ten mostek! - krzyknąłem do chłopaków i pobiegłem pierwszy, a za moimi plecami koledzy, dwóch żołnierzy i granatowy policjant.Gdy dobiegliśmy do mostku, już sypały się bomby, i to właśnie po naszej stronie.Słychać było gwizd spadających bomb, wybuchy, unosił się czarny dym, a wszystko to błyskawicznie zbliżało się do naszego mostku.Wybuch tuż przed mostkiem."Teraz w mostek" - pomyślałem i już usłyszałem wybuch - za mostkiem.Staliśmy wszyscy spokojnie, tylko policjant miotał się w panicznym strachu, wołając bez przerwy: "O mój Boże! O Boże kochany!"Wrzasnąłem na niego ze złością:- Uspokój się pan, do cholery! Już po strachu.Pryskajmy teraz w bok, bo znów mogą przylecieć.Pod mostek wszedł żołnierz ranny w nogę.Odłamek przebił mu but z cholewą i przez dziurkę w bucie lała się krew.Po chwili już był drugi ranny.Policjant uciekł.Wyszedłem za nim i widziałem, jak wsiada na rower, który zostawił na szosie, i ile sił w nogach pedałuje w kierunku bocznej drogi.Żołnierze zajęli się jednym rannym, a ja już drugiemu prułem cholewę swoim fińskim nożem.Gdy zdjąłem but, przyszli żołnierze i zajęli się robieniem opatrunku.Wyszyliśmy na boczną drogę.Przy drodze tej, w odległości pięćdziesięciu metrów od szosy, paliła się chałupa, a po drugiej stronie leżał gospodarz ze zmiażdżona do kolana nogą.- Panowie, ratujcie mnie! - błagał.- Nie zostawiajcie mnie, bo umrę.Stanęliśmy przy nim zastanawiając się, jak mu pomóc.— Trzeba mu ścisnąć nogę — zdecydowałem.I już zdejmowaliśmy z niego pasek, którym silnie zacisnęliśmy nogę powyżej kolana.- Teraz idziemy szybko do wsi, po ludzi, żeby zabrali rannych - zaproponował Mały.To było jedyne logiczne wyjście.Poszliśmy.Za nami zostało wołanie gospodarza: "Panowie, nie zostawiajcie mnie!" Po kilku minutach byliśmy już we wsi, oddalonej od szosy nie więcej niż pół kilometra.Na skraju wsi, ukryci w krzakach, leżeli żołnierze, a wśród nich kilku miało torby oznaczone czerwonym krzyżem.Powiedzieliśmy im o rannym chłopie i żołnierzach.Sierżant wydał rozkazy i już po chwili w kierunku szosy pojechały dwa konne wozy z obsługą sanitarną.Zapytałem ich, czy jechał tędy policjant na rowerze.- Owszem, jechał - odpowiedział sierżant - ale tak pędził, jakby mu pies przy portkach wisiał.- Jeśli spotkamy go po drodze, to mu, draniowi, łeb urżnę - powiedziałem do żołnierza, z którym rozmawialiśmy.- Przecież widział rannych! Taki bydlak, pałką to potrafi bić!Minęliśmy wieś i poszliśmy miedzami wzdłuż szosy.Ale samoloty znów położyły nas w małym rowku pod jedynym rosnącym tu krzakiem.Przeleżeliśmy tak cały dzień, a wieczorem na szosę - i do Garwolina.Garwolin w płomieniach.Teraz szliśmy już tylko nocą, a rano schodziliśmy w pole i układaliśmy się spać pod jakimś samotnie rosnącym krzakiem.Ryki - spalone.Przy tlących się zgliszczach siedziała kobieta i grzebiąc patykiem w popiele, śmiała się.Wariatka.Patrzyłem i poczułem ciarki na plecach.Niesamowity śmiech.Cichy, wariacki śmiech.Kurów - spalony.Sterczą tylko kominy spalonych chałup.Na brzegu szosy trupy ludzi.- Tu leży kobieta! - zawołał Mały idący przodem.Podeszliśmy bliżej, może jeszcze żyje.Była to młoda, ładna kobieta.Nie żyła.Kilka kilometrów szliśmy wśród płonących lasów.Środkiem szosy wojsko, bokiem cywilna ludność.- Gdyby Niemcy teraz zrobili nalot - to familijny klops - powiedziałem do chłopaków.- Na szosie widno jak w dzień, a z jednej i z drugiej strony płonące lasy.- Nie kracz - wtrącił Średni - bo możesz wykrakać, a wtedy jatka.Markuszów - spalony.Wreszcie Lublin, ale tu też nie mobilizują do wojska.Każą iść do Zamościa.Zbuntowałem się.- Nie idę do Zamościa - powiedziałem.- Teraz mam już niedaleko do rodziny.Chłopaki też mieli już dosyć wędrówki, więc pewnego dnia z przygodami odwaliliśmy ostatnie pięćdziesiąt kilometrów i zatrzymaliśmy się u dalekie j rodziny mojego ojca.Na tym etapie, zaraz za Lublinem, dał nam popęd niemiecki samolot, który zjawił się raptownie nad nami, lecąc ha wysokości przydrożnych drzew.Szliśmy w dzień, więc szosa była zupełnie pusta.Gdy zobaczyliśmy zbliżający się samolot, szybko uciekliśmy z szosy i położyliśmy się za dużymi kamieniami, które tworzyły coś w rodzaju płotu odgradzającego pole, żeby przechodzące bydło nie niszczyło zasiewów.Samolot zniżył się na wysokość kilkunastu metrów i przeleciał dokładnie nad nami.Zaledwie zdążyliśmy się podnieść, on już leciał z powrotem.Przeskoczyliśmy przez kamienie i położyliśmy się z drugiej strony.Usłyszeliśmy warkot nad głowami i trajkot karabinu maszynowego [ Pobierz całość w formacie PDF ]