[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ja skaczę na wóz - powiedziałem chłopakom i ruszyłem do przodu w pogoń za ostatnim wozem.Za plecami słyszałem tupot nóg kilku osób.To za mną wskoczył Marian ze skrzypcami, Heniek z gitarą i jeszcze dwóch bez instrumentów.- Wróć! Wróć! Wróć! - słyszałem za sobą czyjeś wołanie.- Nie oglądajcie się, bo będzie poruta - zawołałem na kolegów.- Później powiemy, że nic nie słyszeliśmy.A teraz jedziemy, panie sałata!" Wio!!!Po przejechaniu kilometra wozy zjechały na boczną drogę.- Jak to jest? - zapytałem woźnicy.- Mówili, że do samego Piatynia prowadzi dobra szosa, a tu widzę wertepy.- Tą drogą będzie nawet trochę dalej, ale szosą jest często pod górę i konie mogą nie uciągnąć - odpowiedział furman.Gdy dojechaliśmy do pierwszej wsi, wozy zatrzymały się, żeby dać koniom kilka minut odpoczynku.Marian wszedł do chałupy, a po chwili wyszedł wołając:- Chodźcie, chłopaki, na zsiadłe mleko! A zabierzcie "graty", to zagramy ludziom.Zagraliśmy dwie piosenki, zapłaciliśmy za mleko, wychodzimy i.nie ma wozów.Pojechali, dranie, a nas nie zawołali! Chłopaki klęli, a ja usiadłem przy drodze i zacząłem się serdecznie śmiać.Śmiałem się, bo bawiła mnie złość kolegów i to, że w taki prosty sposób zostaliśmy wykiwani.Prosty sztos, ale dobry.Zostawili nas, pięciu, na bocznej drodze, tych właśnie pię­ciu, którzy im "na chama" wleźli na wóz, z tym że ten odcinek drogi, który przejechaliśmy, będziemy musieli nadrobić, bo jak mówił furman, ta droga jest dłuższa.- No, chłopaki - powiedziałem do kolegów - "bujamy się" do przodu, bo czas nie pyta, nie stoi, bo przed sobą mamy do cholery kilometrów, a nie znamy drogi.No i pamiętajcie, co komendant mówił o syfilisie, komunis­tach i bandytach.Do Piatynia doszliśmy późno w nocy.Ostatnie dwie godziny szliśmy już w zupełnych ciemnościach.Do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy, jak długo mamy jeszcze iść.Zrobiliśmy sobie wesołą zabawę.Pytaliśmy każdą spotkaną osobę, ile kilometrów do Piatynia.Odpowiadano nam, że czter­naście, pięć, siedemnaście, dwanaście, pięć, osiem, trzy.Ostatnia osoba powiedziała, że do miasteczka mamy jeszcze trzy kilometry.Gdy po pięciu minutach zapytaliśmy znów, jak daleko do Piatynia, odpowiedziano nam, że właśnie jesteśmy w Piatyniu.Obóz był malowniczo położony nad bystro płynącą, płytką rzeczką.Następnego dnia wszyscy pracowali od rana przy rozbijaniu namiotów, ustawianiu kuchni i przy innych robotach związanych z urządzeniem obozu.Miałem już doświadczenie, więc wiedziałem, że w takim bałaganie nikt się nie połapie, kto jest, a kogo nie ma.Więc gdy postawiono pierwszy hangar, gdzie grupa chłopaków napychała sienniki, wzięliśmy z Marianem po jednym sienniku, które jeszcze dopełniliśmy słomą, wciągnęliśmy je do namiotu, ułożyliśmy w najwygodniejszym miejscu tuż przy wejściu, pod ścianą, instrumenty w ręce i kołując tak, żeby nie zwrócić na siebie uwagi władz, wymknęliśmy się z obozu.Już za obozem Marian zaczął się zastanawiać.- Dokąd idziemy? Do miasteczka czy w górki?- Do miasteczka się nie pchajmy, bo tam łatwo nadziać się na naszych "gienierałów" - odpowiedziałem.- Pryskajmy w górki.O, tam na górze widzę jakąś wieś - dodałem pokazując kilka chałup widocznych na stoku góry.Poszliśmy.Okazało się, że do chałup było dalej, niż nam się z początku zdawało.Przeszliśmy prawie cztery kilometry, a do celu wciąż było daleko.Po krótkiej naradzie zdecydowaliśmy, że dalej nie pójdziemy, bo możemy się spóźnić na wieczorny apel i karny raport już teraz murowany, bo dołożą nam jeszcze za wczorajszą ucieczkę z kolumny.Wstąpiliśmy do stojącej przy drodze chałupy.Chałupa miała dwie izby - dużą kuchnię i pokój.W izbie przy kuchni krzątała się stara kobieta, a przy dwóch warsztatach tkackich pracowali młodzi mężczyźni.Pozdrowiliśmy grzecznie domowników i poprosiliśmy o sprzedanie nam zsiadłego mleka.- Nie mamy mleka - odpowiedziała gospodyni tonem, który mówił: czego tu szukacie, wynoście się szybko, nie chcemy z wami mieć nic do czynienia.Mężczyźni nie odpowiedzieli nawet na powitanie.Popatrzyli na nas niechętnie i zajęli się swoją pracą.- Maminka kochana - prosił Marian z humorem - sprzedajcie coś do żarcia, bo jesteśmy głodni.Będziecie mieli większy kłopot, jak wam w mieszkaniu umrzemy z głodu.Zapłacimy dobrze i jeszcze wam zagramy kilka ładnych piosenek.Usiedliśmy na ławie i zagraliśmy fokstrota, a następnie jakieś tango i walczyka.- Mam tylko bryndzę i chleb z kukurydzy - odezwała się gospodyni, udobruchana muzyką i śpiewem, i położyła na stole bochenek chleba i bryndzę.Gdy jedliśmy, młodzieńcy przerwali swoją robotę i razem z matką przyglądali się nam w milczeniu.Ale milczenie to nie dla nas zajęcie.Pytaliśmy bez przerwy.Jak im się żyje, co robią na warsztatach tkackich i ile zarabiają.Wszystko nas ciekawiło.Rodzina ta składała się z matki i dwóch synów - przystojnych chłopaków, jeden miał lat dwadzieścia cztery, drugi dwadzieścia sześć.Wyrabiali kilimy.Przedsiębiorcy dostarczali warsztaty, materiał i wzory, a oni tylko robili.A zarobek? Przeciętnie trzydzieści, pięćdziesiąt groszy dziennie, a gdy pracowali od rana do nocy, mogli zarobić nawet osiemdziesiąt gorszy.- Fiuuu! - gwizdnąłem przez zęby.- Niewąski zarobek [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl