[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Po lewej stronie, bliżej mnie, krajobraz był poznaczony strumieniami, a droga po Ipswich lśniła biało w blasku księżyca.Z tej strony hotelu nie mogłem jednak dojrzeć drogi prowadzącej na południe, do Arkham, na którą się zdecydowałem.Rozważałem, niepewny, kiedy byłoby najlepiej zaatakować drzwi prowadzące w północnym kierunku i w jaki sposób mógłbym to zrobić jak najciszej, kiedy ustały te dziwne odgłosy na niższym piętrze, a rozległo się ciężkie stąpanie po schodach.Przez małe okienko nad drzwiami zamigotało światło, a po chwili dobiegło skrzypienie podłogi na korytarzu.Doszły mnie jakieś dźwięki, może to nawet były głosy, po czym rozległo się mocne pukanie do moich drzwi.Przez chwilę wstrzymałem oddech i czekałem.Zdawała się upływać wieczność, a mdlący zapach ryb tak się spotęgował, że prawie stał się namacalny.Pukanie powtórzyło się, tym razem dłużej i jeszcze silniejsze.Był już najwyższy czas, aby przystąpić do działania, najpierw odsunąłem zasuwą drzwi do sąsiedniego pokoju i przygotowałem się do ataku.Teraz już rozległo się potężne walenie do moich drzwi, miałem więc nadzieję, że hałas, jaki ja zrobię, zostanie przez nich samych zagłuszony.Zacząłem napierać lewym ramieniem z całych sił, nie czując ani bólu, ani strachu.Drzwi stawiły opór większy, niż przewidywałem, ale nie poddałem się.A tymczasem tarabanienie do moich wejściowych drzwi nie ustawało.Nareszcie pokonałem przeszkodę, ale z takim hukiem, że w korytarzu na pewno musieli usłyszeć.Teraz już i oni zaczęli wyważać drzwi, a jednocześnie brzęczały złowieszczo klucze także i przy drzwiach od korytarza przyległych pokoi.Popędziłem natychmiast i zamknąłem zasuwę od wewnątrz, nim jeszcze zdołali otworzyć zamek.Jednakże usłyszałem już manewrowanie wytrychem w następnym pokoju, z którego miałem wyskoczyć przez okno na dach.Ogarnęła mnie rozpacz, bo znalazłem się w pułapce.Mój strach sięgał już prawie zenitu, nadając jakieś niepojęte znaczenie śladom kurzu widocznym w świetle przebłyskującym przez drzwi, do których ktoś się właśnie dobierał.Prawie że w bezwiednym odruchu, mimo poczucia beznadziejności, ruszyłem do następnych drzwi, by je siłą otworzyć - zakładając, że zewnętrzne drzwi tego trzeciego pokoju podobnie jak i w poprzednim są zamknięte - a następnie zamknąć zasuwę od wewnątrz, nim jeszcze ktoś zdoła przekręcić zamek.Szczęście mi dopisało, bo nie tylko że nie były zamknięte, ale nawet trochę uchylone.W mgnieniu oka znalazłem się przy drzwiach wejściowych tego pokoju blokując je ramieniem i kolanem, bo ktoś na nie właśnie napierał.Drzwi się zatrzasnęły, a ja w mig przekręciłem zasuwę, która była w całkiem dobrym stanie.Odetchnąłem z ulgą, a wtedy stwierdziłem, że przestano dobijać się do dwojga sąsiednich drzwi, natomiast rozlega się łoskot przy wewnętrznych drzwiach zabarykadowanych łóżkiem.A więc gromada moich napastników wtargnęła do pokoju od południa i rozpoczęła atak od wewnątrz.Po chwili wytrych zazgrzytał w następnych drzwiach od strony północnej, co uprzytomniło mi, że niebezpieczeństwo jest już bardzo blisko.Wewnętrzne drzwi do następnego pokoju były otwarte na oścież, nie miałem jednak czasu na zabezpieczenie drzwi na korytarz.Mogłem jedynie zamknąć wewnętrzne drzwi na zasuwę, a także wewnętrzne drzwi z drugiej strony, jedne zabarykadować łóżkiem, drugie biurkiem, a umywalką zablokować drzwi wejściowe.Musiałem zawierzyć takim prowizorycznym barykadom i wydostać się przez okna na dach domu przy Paine Street.W tym dramatycznym momencie strach, jaki mnie ogarnął, nie wypływał z tego, że nagle straciłem siły, by się bronić, ale z tego, że nikt spośród moich napastników nie wydał z siebie jak dotąd ludzkiego głosu, dochodziło mnie tylko koszmarne dyszenie, kwiczenie i ciche poszczękiwanie w dziwnych odstępach czasu.Przesunąłem meble i pomknąłem w stronę okna, a wtedy usłyszałem bezładną i szaleńczą gonitwę po korytarzu w stronę pokoju na północ ode mnie, co świadczyło o tym, że zrezygnowano z napaści od południa.Moi oponenci najwyraźniej skoncentrowali siły przy słabych wewnętrznych drzwiach otwierających się wprost na mnie.A na zewnątrz księżyc igrał na kalenicy domu znajdującego się poniżej okna.Stwierdziłem, że skok będzie wielce ryzykowny, bo dach jest bardzo spadzisty.Wybrałem okno bliższe południowej strony, planując wyskoczyć na dach, a stamtąd w jakieś najdogodniejsze miejsce.Znalazłszy się już w którymś z tych rozwalających się budynków z cegły muszę wziąć pod uwagę pościg.Miałem jednak nadzieję, że zanurzę się w jednym z licznych wokół podwórka i ziejących pustką drzwi i wymknę się na Washington Street, a potem już ucieknę z miasta kierując się na południe.Nagle rozległ się straszny łoskot u drzwi, które zaczęły puszczać w zawiasach.Moi prześladowcy posłużyli się widać jakimś ciężkim przedmiotem do wyważania.Barykada z łóżka jednak nawet nie drgnęła, miałem więc jeszcze jedną szansę, że zdążę wyskoczyć.Z boku okna wisiały na grubym pręcie i mosiężnych kółkach ciężkie aksamitne zasłony, był też wystający uchwyt do zewnętrznych okiennic.Otworzyła się przede mną możliwość bezpiecznego skoku.Szybko ściągnąłem pręt ze wszystkim, zaczepiłem dwa kółka z zasłonami na wystającym uchwycie i sprawdziwszy, że wytrzymają mój ciężar, wyskoczyłem z okna i spuściłem się po zaimprowizowanej miękkiej drabinie pozostawiając za sobą na zawsze te zwyrodniałe, widmowe kontury Gilman House.Wylądowałem bezpiecznie na obluzowanych łupkach spadzistego dachu i bez poślizgnięcia dotarłem do czarnego otworu świetlika.Spojrzałem na okno, które pozostawiłem za sobą, ale było w nim jeszcze ciemno, tylko daleko na północy dostrzegłem pośród rozpadających się kominów złowieszczy odblask światła z budynku Porządku Bagona, kościoła baptystów i kongregacjonalistów, na wspomnienie którego dreszcze mnie przeszywał.Na podwórku było całkiem ciemno, nadarzała się więc szansa ucieczki, zanim powstanie alarm na dużą skalę.Poświeciłem latarką w głąb świetlika, ale nie było tam żadnych schodków.Nie wydawał się jednak zbyt głęboki, wskoczyłem więc do środka na zapyloną podłogę pełna porozrzucanych pudeł i beczek.Było to miejsce upiorne, ale nie poddawałem się już takim nastrojom, tylko ruszyłem z miejsca w stronę schodów, które odkryłem z pomocą latarki, zerknąwszy jednocześnie na zegarek - wskazywał godzinę drugą po północy.Schody zatrzeszczały, ale wydały mi się stosunkowo mocne.Pomknąłem na dół, minąłem pierwsze piętro, które przypominało raczej stodołę.Panowała tu kompletne pustka, rozlegało się tylko echo moich krokó.W jednym końcu korytarza na dole dostrzegłem trochę jaśniejszy prostokąt, przez który prowadziło wyjście na Paine Street.Skierowałem się w drugą stronę i znalazłem tam również otwarte drzwi; po pięciu kamiennych schodkach wybiegłem na wybrukowane podwórko poprzerastane trawą.Księżyc tutaj nie sięgał, ale wyraźnie widziałem przed sobą drogę i nie musiałem posługiwać się latarką.W niektórych oknach Gilman House paliło się słabe światło, wydawało mi się, że słyszę wewnątrz jakieś bezładne głosy.Posuwając się ostrożnie w stronę Washington Street dostrzegłem po drodze kilka otwartych drzwi.Wybrałem najbliższe w nadziei, że zdołam przejść na drugą stronę.Korytarz spowity był ciemnością, dotarłem jednak do drugiego końca, ale okazało się, że drzwi wychodzące na ulicę są mocna zaryglowane [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Po lewej stronie, bliżej mnie, krajobraz był poznaczony strumieniami, a droga po Ipswich lśniła biało w blasku księżyca.Z tej strony hotelu nie mogłem jednak dojrzeć drogi prowadzącej na południe, do Arkham, na którą się zdecydowałem.Rozważałem, niepewny, kiedy byłoby najlepiej zaatakować drzwi prowadzące w północnym kierunku i w jaki sposób mógłbym to zrobić jak najciszej, kiedy ustały te dziwne odgłosy na niższym piętrze, a rozległo się ciężkie stąpanie po schodach.Przez małe okienko nad drzwiami zamigotało światło, a po chwili dobiegło skrzypienie podłogi na korytarzu.Doszły mnie jakieś dźwięki, może to nawet były głosy, po czym rozległo się mocne pukanie do moich drzwi.Przez chwilę wstrzymałem oddech i czekałem.Zdawała się upływać wieczność, a mdlący zapach ryb tak się spotęgował, że prawie stał się namacalny.Pukanie powtórzyło się, tym razem dłużej i jeszcze silniejsze.Był już najwyższy czas, aby przystąpić do działania, najpierw odsunąłem zasuwą drzwi do sąsiedniego pokoju i przygotowałem się do ataku.Teraz już rozległo się potężne walenie do moich drzwi, miałem więc nadzieję, że hałas, jaki ja zrobię, zostanie przez nich samych zagłuszony.Zacząłem napierać lewym ramieniem z całych sił, nie czując ani bólu, ani strachu.Drzwi stawiły opór większy, niż przewidywałem, ale nie poddałem się.A tymczasem tarabanienie do moich wejściowych drzwi nie ustawało.Nareszcie pokonałem przeszkodę, ale z takim hukiem, że w korytarzu na pewno musieli usłyszeć.Teraz już i oni zaczęli wyważać drzwi, a jednocześnie brzęczały złowieszczo klucze także i przy drzwiach od korytarza przyległych pokoi.Popędziłem natychmiast i zamknąłem zasuwę od wewnątrz, nim jeszcze zdołali otworzyć zamek.Jednakże usłyszałem już manewrowanie wytrychem w następnym pokoju, z którego miałem wyskoczyć przez okno na dach.Ogarnęła mnie rozpacz, bo znalazłem się w pułapce.Mój strach sięgał już prawie zenitu, nadając jakieś niepojęte znaczenie śladom kurzu widocznym w świetle przebłyskującym przez drzwi, do których ktoś się właśnie dobierał.Prawie że w bezwiednym odruchu, mimo poczucia beznadziejności, ruszyłem do następnych drzwi, by je siłą otworzyć - zakładając, że zewnętrzne drzwi tego trzeciego pokoju podobnie jak i w poprzednim są zamknięte - a następnie zamknąć zasuwę od wewnątrz, nim jeszcze ktoś zdoła przekręcić zamek.Szczęście mi dopisało, bo nie tylko że nie były zamknięte, ale nawet trochę uchylone.W mgnieniu oka znalazłem się przy drzwiach wejściowych tego pokoju blokując je ramieniem i kolanem, bo ktoś na nie właśnie napierał.Drzwi się zatrzasnęły, a ja w mig przekręciłem zasuwę, która była w całkiem dobrym stanie.Odetchnąłem z ulgą, a wtedy stwierdziłem, że przestano dobijać się do dwojga sąsiednich drzwi, natomiast rozlega się łoskot przy wewnętrznych drzwiach zabarykadowanych łóżkiem.A więc gromada moich napastników wtargnęła do pokoju od południa i rozpoczęła atak od wewnątrz.Po chwili wytrych zazgrzytał w następnych drzwiach od strony północnej, co uprzytomniło mi, że niebezpieczeństwo jest już bardzo blisko.Wewnętrzne drzwi do następnego pokoju były otwarte na oścież, nie miałem jednak czasu na zabezpieczenie drzwi na korytarz.Mogłem jedynie zamknąć wewnętrzne drzwi na zasuwę, a także wewnętrzne drzwi z drugiej strony, jedne zabarykadować łóżkiem, drugie biurkiem, a umywalką zablokować drzwi wejściowe.Musiałem zawierzyć takim prowizorycznym barykadom i wydostać się przez okna na dach domu przy Paine Street.W tym dramatycznym momencie strach, jaki mnie ogarnął, nie wypływał z tego, że nagle straciłem siły, by się bronić, ale z tego, że nikt spośród moich napastników nie wydał z siebie jak dotąd ludzkiego głosu, dochodziło mnie tylko koszmarne dyszenie, kwiczenie i ciche poszczękiwanie w dziwnych odstępach czasu.Przesunąłem meble i pomknąłem w stronę okna, a wtedy usłyszałem bezładną i szaleńczą gonitwę po korytarzu w stronę pokoju na północ ode mnie, co świadczyło o tym, że zrezygnowano z napaści od południa.Moi oponenci najwyraźniej skoncentrowali siły przy słabych wewnętrznych drzwiach otwierających się wprost na mnie.A na zewnątrz księżyc igrał na kalenicy domu znajdującego się poniżej okna.Stwierdziłem, że skok będzie wielce ryzykowny, bo dach jest bardzo spadzisty.Wybrałem okno bliższe południowej strony, planując wyskoczyć na dach, a stamtąd w jakieś najdogodniejsze miejsce.Znalazłszy się już w którymś z tych rozwalających się budynków z cegły muszę wziąć pod uwagę pościg.Miałem jednak nadzieję, że zanurzę się w jednym z licznych wokół podwórka i ziejących pustką drzwi i wymknę się na Washington Street, a potem już ucieknę z miasta kierując się na południe.Nagle rozległ się straszny łoskot u drzwi, które zaczęły puszczać w zawiasach.Moi prześladowcy posłużyli się widać jakimś ciężkim przedmiotem do wyważania.Barykada z łóżka jednak nawet nie drgnęła, miałem więc jeszcze jedną szansę, że zdążę wyskoczyć.Z boku okna wisiały na grubym pręcie i mosiężnych kółkach ciężkie aksamitne zasłony, był też wystający uchwyt do zewnętrznych okiennic.Otworzyła się przede mną możliwość bezpiecznego skoku.Szybko ściągnąłem pręt ze wszystkim, zaczepiłem dwa kółka z zasłonami na wystającym uchwycie i sprawdziwszy, że wytrzymają mój ciężar, wyskoczyłem z okna i spuściłem się po zaimprowizowanej miękkiej drabinie pozostawiając za sobą na zawsze te zwyrodniałe, widmowe kontury Gilman House.Wylądowałem bezpiecznie na obluzowanych łupkach spadzistego dachu i bez poślizgnięcia dotarłem do czarnego otworu świetlika.Spojrzałem na okno, które pozostawiłem za sobą, ale było w nim jeszcze ciemno, tylko daleko na północy dostrzegłem pośród rozpadających się kominów złowieszczy odblask światła z budynku Porządku Bagona, kościoła baptystów i kongregacjonalistów, na wspomnienie którego dreszcze mnie przeszywał.Na podwórku było całkiem ciemno, nadarzała się więc szansa ucieczki, zanim powstanie alarm na dużą skalę.Poświeciłem latarką w głąb świetlika, ale nie było tam żadnych schodków.Nie wydawał się jednak zbyt głęboki, wskoczyłem więc do środka na zapyloną podłogę pełna porozrzucanych pudeł i beczek.Było to miejsce upiorne, ale nie poddawałem się już takim nastrojom, tylko ruszyłem z miejsca w stronę schodów, które odkryłem z pomocą latarki, zerknąwszy jednocześnie na zegarek - wskazywał godzinę drugą po północy.Schody zatrzeszczały, ale wydały mi się stosunkowo mocne.Pomknąłem na dół, minąłem pierwsze piętro, które przypominało raczej stodołę.Panowała tu kompletne pustka, rozlegało się tylko echo moich krokó.W jednym końcu korytarza na dole dostrzegłem trochę jaśniejszy prostokąt, przez który prowadziło wyjście na Paine Street.Skierowałem się w drugą stronę i znalazłem tam również otwarte drzwi; po pięciu kamiennych schodkach wybiegłem na wybrukowane podwórko poprzerastane trawą.Księżyc tutaj nie sięgał, ale wyraźnie widziałem przed sobą drogę i nie musiałem posługiwać się latarką.W niektórych oknach Gilman House paliło się słabe światło, wydawało mi się, że słyszę wewnątrz jakieś bezładne głosy.Posuwając się ostrożnie w stronę Washington Street dostrzegłem po drodze kilka otwartych drzwi.Wybrałem najbliższe w nadziei, że zdołam przejść na drugą stronę.Korytarz spowity był ciemnością, dotarłem jednak do drugiego końca, ale okazało się, że drzwi wychodzące na ulicę są mocna zaryglowane [ Pobierz całość w formacie PDF ]