[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jego uroda także nie była urodą człowieka - przypominał raczej wyrzeźbionego w marmurze i ożywionego boga.Czarni wojownicy drwili i szydzili z niego w swym dziwnym języku.Jego gibkie, nagie ciało prężyło się pod okrutnymi ciosami.Krew ciekła po białych udach i pryskała na gładką posadzkę.Sala rozbrzmiewała krzykami ofiary; nagle złoto­włosy podniósł głowę ku niebu i krzyknął coś przeraźliwie.Cios sztyletu zamknął mu usta, jasna głowa opadła na piersi.Jakby w odpowiedzi na ten rozpaczliwy okrzyk rozległ się grzmot kół niebiańskiego rydwanu i przed mordercami zmate­rializowała się nowa postać.Przybysz był mężczyzną, jednak jego twarz była tak nieludzko piękna, że nie mogła należeć do śmiertelnika.Jego rysy zdradzały wyraźne podobieństwo do twarzy młodzieńca, który bez życia wisiał w więzach, jednak brakowało mu odrobiny człowieczeństwa łagodzącej nierucho­me piękno boskiego oblicza.Czarni cofnęli się przed nim ze zgrozą.Przybysz podniósł dłoń i przemówił; głęboki, melodyj­ny głos odbił się echem wśród milczących kolumn.Czarni wojownicy cofali się przed nim jak w transie, aż stanęli w równych szeregach pod ścianami.Wtedy z ust mściciela wydobył się straszliwy przyśpiew i rozkaz:- “Yagkoolan yok, tha, xuthalla!”Pod uderzeniem tego okropnego zaklęcia czarne postacie zesztywniały i zastygły.Ich ciała zamarły w dziwnych pozach i skamieniały.Przybysz chwycił bezwładne ciało młodzieńca i natychmiast pętające je łańcuchy pękły z trzaskiem.Odszedł trzymając ciało w ramionach, lecz przedtem odwrócił się jeszcze raz i obrzuciwszy spojrzeniem rzędy nieruchomych, czarnych figur wskazał palcem błyszczący na niebie księżyc.A milczące, hebanowe posągi, które przed chwilą były żywymi ludźmi, zrozumiały.Oliwia zbudziła się zlana zimnym potem i uniosła się na swoim posłaniu z gałęzi.Serce waliło jej jak młotem.Nie­spokojnie rozejrzała się wokół.Conan spał pod swoim filarem z głową opuszczoną na piersi.Przez dziury w ścianach i suficie sączył się srebrzysty blask księżyca; długie strzały jasnych promieni ślizgały się po zakurzonej posadzce.Dziewczyna widziała niewyraźne sylwetki posągów - czarnych, czekają­cych w bezruchu.Walcząc z ogarniającym ją przerażeniem ujrzała, że blade światło sięga kolumn i stojących między nimi posągów.Ale co to? Dostrzegła jakiś ruch w miejscu, gdzie padły promienie księżyca.Zesztywniała ze zgrozy, dojrzała oznaki życia tam, gdzie powinna być tylko martwota kamienia; lekkie drżenie, kurczenie się i prostowanie hebanowych kończyn.Oliwia krzyknęła przeraźliwie, budząc śpiącego barbarzyńcę.Conan zerwał się na równe nogi, błyskając wzniesionym do ciosu mieczem.- Posągi! Posągi! O mój Boże, one ożyły! – wybełkotała dziewczyna i skoczywszy do wyrwy w ścianie przedarła się przez zarastające otwór pnącza i wypadła na zewnątrz.Biegła na oślep przed siebie, dopóki nie zatrzymała jej silna dłoń zaciskająca się na jej ramieniu.Oliwia wrzasnęła okropnie i zaczęła się rozpaczliwie szamotać, dopóki uspokajający głos barbarzyńcy nie przedarł się przez opary odbierającego zmysły przerażenia.Conan spoglądał na nią z bezgranicznym zdziwieniem.- Na Croma, co się z tobą dzieje? - zapytał.– Miałaś zły sen?Jego głos zdał się jej nierzeczywisty i daleki.Ze szlochem zarzuciła mu ręce na szyję i przywarła doń kurczowo, łkając rozpaczliwie.- Gdzie oni są? Nie gonią nas? - spytała gorączkowo.- Nikt nas nie gonił - odparł barbarzyńca.Dziewczyna rozejrzała się lękliwie, nie puszczając jego szyi.Uciekając na oślep, zapędziła się aż na południowy kraniec płaskowyżu.Nieco dalej zbocze stromo opadało w dół, w gęsty mrok porastającego brzeg lasu.Daleko w tyle wznosiły się ruiny starożytnej budowli, widoczne na tle księżyca jako czarna bryła.- Nie widziałeś ich? To posągi.one ożyły; ruszały rękami, błyskały oczyma w ciemnościach.- Niczego nie zauważyłem - odparł niechętnie Cym­merianin.- Spałem mocniej niż zwykle, ponieważ już od dawna nie przespałem całej nocy, ale nie sądzę, żeby ktoś zdołał wejść do środka tak, żeby mnie nie zbudzić.- Nikt nie wszedł - roześmiała się, bliska histerii.- Oni już tam byli.O Mitro, położyliśmy się tam spać jak owce w wilczej jamie!- O czym ty mówisz? - spytał Cymmerianin.– Zbudził mnie twój krzyk i zanim zdążyłem się rozejrzeć, zobaczyłem, jak wybiegasz na zewnątrz.Pobiegłem za tobą, żebyś sobie nie zrobiła krzywdy.Pomyślałem, że miałaś zły sen.- Miałam! - odrzekła z drżeniem.- Jednak rzeczywistość okazała się jeszcze gorsza.Posłuchaj!I opowiedziała mu wszystko, co jej się śniło.Conan słuchał jej z uwagą.Obcy był mu naturalny sceptycyzm cywilizowanych ludzi.Jego lud wierzył w upiory, gobliny i czarnoksiężników.Kiedy Oliwia skończyła, przez chwilę siedział w zadumie, bawiąc się swoim mieczem.- Mówisz, że młodzieniec, którego torturowali był podobny do tego drugiego mężczyzny? - spytał w końcu.- Jak syn do ojca - odparła i dodała po namyśle: - Gdyby wyobrazić sobie istotę łączącą w sobie cechy człowieka i boga, to otrzymalibyśmy kogoś podobnego do tego młodzieńca.Dawni bogowie czasem łączyli się ze śmiertelnikami; tak głoszą nasze legendy.- Jacy bogowie?- Dziś już zapomniani.Kto o nich pamięta? Wrócili w cichą toń jezior, w spokój wnętrza gór, w bezkresne, międzygwie­zdne otchłanie.Bogowie przemijają tak samo jak ludzie.- Jednak jeśli to byli ludzie zmienieni w posągi mocą zaklęcia jakiegoś bóstwa czy demona, to dlaczego ożyli?- Dzięki czarodziejskiej mocy księżyca - odparła dziewczy­na.- Odchodząc, wskazał palcem na księżyc; kiedy jego blask pada na posągi, wojownicy odzyskują dawną postać.Przynajmniej tak mi się wydaje.- Jednak nikt nas nie gonił - mruknął Conan, patrząc w kierunku ruin.- Może to tylko ci się śniło.Mam ochotę wrócić i sprawdzić.- Och nie, nie! - krzyknęła, obejmując go kurczowo.- Może zaklęcie nie pozwala im opuszczać budowli.Nie wracaj tam! Rozedrą cię na strzępy! Och, Conanie, wracajmy do łodzi i uciekajmy z tej strasznej wyspy! Hyrkańczycy już na pewno popłynęli dalej.Chodźmy!Jej rozpaczliwe błagania zrobiły wrażenie na barbarzyńcy.Przesadny lęk walczył w nim o lepsze z ciekawością, każącą sprawdzić słowa dziewczyny.Nie obawiał się żywych wrogów, choćby i w znacznej przewadze liczebnej, ale nadnaturalne zjawiska zawsze wzbudzały w nim nieokreślony lęk będący dziedzictwem barbarzyńskiej rasy.Wziął dziewczynę za rękę i zszedłszy po stoku zagłębił się w gęsty las pełen cichego szelestu liści i szczebiotu niewido­cznych ptaków.Pod drzewami zalegał gęsty mrok i Conan starał się trzymać jaśniejszych miejsc.Idąc, nieustannie wodził wokół spojrzeniem, często zerkając w górę, na korony drzew.Szedł szybko lecz czujnie, tak silnie obejmując talię dziewczyny, że zdawało się jej, iż raczej ją niesie niż prowadzi.Nie padło ani jedno słowo.Jedynym dźwiękiem był przyspieszony oddech dziewczyny i szmer jej drobnych stóp w wysokiej trawie.Tak przeszli przez las i wyszli na brzeg morza, lśniącego w promieniach księżyca niczym topione srebro.- Powinniśmy zabrać trochę owoców - mruknął Cym­merianin - ale na pewno trafimy na inne wyspy.Równie dobrze możemy odpłynąć teraz; do świtu mamy jeszcze kilka godzin.Urwał nagle.Cuma wciąż była przywiązana do sterczącego głazu, ale na jej końcu zobaczyli tylko połamane i potrza­skane deski, na pół zanurzone w płytkiej wodzie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl