[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Shulz się uspokoił.Tam przynajmniej widział, co się dokoła niego dzieje.Ale niedługo to trwało.Weszli w labirynt ciemnych, wąskich uliczek.Zimny pot wystąpił mu na czoło.Położył rękę na drobnej głowie Chińczyka i powiedział:- Jeśli cokolwiek mi się stanie, nie ujdzie ci to płazem, Wei-Pei.Chińczyk nawet nie drgnął.Po chwili weszli w szeroką ulicę.Harry Shulz natychmiast ją rozpoznał: “Ulica umierających”.On, który zabił tylu ludzi, nie poczuł się dobrze, gdy go tu po raz pierwszy przyprowadzono.Przyjął to jak złowrogą wróżbę.Po obu stronach ulicy mieściły się lokale otwarte na widok publiczny.Jedne były zarezerwowane dla umierających, drugie dla stolarzy przygotowujących trumny, W pierwszych pomieszczeniach, na piętrowych pryczach umieszczano konających.Pozbywały się ich rodziny i czekały, aż umrą.U wezgłowia bez przerwy płonęły świece.W tym czasie stolarze przychodzili brać miarę z przyszłych nieboszczyków i wracali do warsztatu, żeby zrobić trumny.Zależnie od wzrostu czy spadku śmiertelności w każdym lokalu było od trzech do dziesięciu umarlaków.Dla Chińczyków taki proceder nie był szokujący.Umierającego należy pozostawić w spokoju, żeby mógł oddać się radości.Wkrótce przecież połączy się ze swoimi przodkami.Przechodząc teraz tędy, Harry przypomniał sobie dziewczynę, którą tu kiedyś przyprowadził.Szwedkę.Jak się później okazało, dokładnie w momencie, gdy we dwójkę zwiedzali uliczkę, w wypadku samochodowym w Sztokholmie zginęli jej rodzice! Złowroga wróżba, zaledwie przeczuwana, tak się właśnie spełniła.Wei-Pei wszedł do jednego z lokali.Harry postępował za nim, bacznie się rozglądając.Starcy, wyciągnięci na wielopiętrowych pryczach, spoczywali na ryżowych matach.Chińczyk z ogoloną głową, nagą piersią, w szortach, zgiął się z szacunkiem przed Wei-Pei.Potem otworzył jakieś drzwi.Wei-Pei wszedł, Harry Shulz, po chwili wahania, ruszył za nim.W przejściu Chińczyk wziął lampę naftową i, trzymając ją w wyciągniętej ręce, oświetlał wąskie schody o wyślizganych stopniach.Czuć było pleśnią, wilgoć przenikała ze sklepienia nasiąkniętego wodą.Shulz zabawiał się liczeniem stopni: trzydzieści siedem.Po kilku minutach dobrnęli do długiego pomostu.Wędrowali, aż wyszli na nabrzeże z kiepsko ociosanych belek.Harry obserwował nieufnie okolice.Domyślił się, że są na nabrzeżu starego portu Singapur.W czarnej wodzie odbijały się światła latarń umieszczonych na dziobach sampanów ustawionych rzędem.W powietrzu unosiła się stęchła woń zepsutych ryb i mleczka kauczukowego.Wei-Pei powiedział coś do zaspanego młodego człowieka, a ten chwycił wiosło i początkowo leniwie, potem energiczniej odbił od drewnianego nabrzeża i lawirował między przycumowanymi sampanami.Harry Shulz u boku Wei-Pei schronił się pod płóciennym daszkiem rozwieszonym na bambusowych tyczkach.Podróż trwała zaledwie dwadzieścia minut.Zbliżyli się do słabo oświetlonej dżonki.Znowu nawiązała się rozmowa między Wei-Pei a innym młodym człowiekiem.Wsiedli na pokład dżonki.Łódź wyszła w morze, opuściła port i w pół godziny później wysadziła ich na białym piasku plaży.W świetle księżyca Harry Shulz dostrzegł za zasłoną z drzew potężną, dumnie wznoszącą się posiadłość.Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ukazali się dwaj mężczyźni z pistoletami maszynowymi, wycelowanymi w przybyłych.Harry Shulz nawet nie drgnął.Wei-Pei rzucił w ich kierunku kilka słów i wycofali się.Jeden wskazał lufą wąską ścieżkę między drzewami i poprowadził Harry’ego Shulza i Wei-Pei przed fronton rezydencji.Tam się nimi zajął trzeci strażnik.Wprowadził ich do środka.Dwie minuty później Harry Shulz znalazł się przed Mai-Ling.W wielkim pokoju z marmurową posadzką był tylko on i ona.Ściany zdobiły wykwintne obicia przedstawiające sceny z chińskiego życia z okresu dynastii Ming; na meblach stały bibeloty z kości słoniowej.Mai-Ling nie zmieniła się w ciągu trzech lat.Tak samo cudownie piękna, wysoka, o jedwabistej skórze.Trójkątna twarz, wargi lubieżne, uszy delikatnie zawinięte.Płaszcz czarnych włosów, zimne czarne oczy.Zaokrąglone kształty, w obcisłej chińskiej sukni ze złotej lamy, rozciętej z boku aż do bioder, w kołnierzyku w stylu Mao, zapiętym na ramieniu.Wspaniałe nogi w bucikach o przesadnie wysokich obcasach.Przez moment fala wspomnień poruszyła umysłem Harry’ego Shulza.Coś, co czytał w przeszłości.Jedno zdanie.Przypomniał sobie.Zdanie Ernesta Herningwaya.Gdzieś napisał coś takiego: “nie ma na świecie kobiety bardziej pożądliwej, bardziej zachłannej, okrutnej, niebezpiecznej, ale.bardziej podniecającej.niż kobieta amerykańska.”.Ten opis przystawał także do Mai-Ling.Była jak jadowita żmija, ale ogromnie podniecająca.- Pory twoich odwiedzin u przyjaciół, Harry, są doprawdy bardzo szczególne - powiedziała doskonałą angielszczyzną, z nienaturalnym uśmiechem.I on się uśmiechnął swoim uwodzicielskim uśmiechem, który go odmładzał i nadawał wygląd dwudziestolatka, o roześmianych zielonych oczach, zmysłowych wargach, o prostodusznym wyrazie twarzy, trochę dziecinnym, starannie ukrywającym, kim był w rzeczywistości.Rozchmurzyła się.Znał siłę swego uśmiechu i nie wahał się go stosować w razie potrzeby.- Jestem szczęśliwy, że cię widzę, Mai-Ling.- Siadaj.W rogu pokoju leżały, jedna na drugiej, skóry tygrysów, panter, kangurów, koali.Tworzyły łoże, tak grube, długie i szerokie, że Harry pomyślał, iż na tej bajecznej platformie mógłby z łatwością wylądować myśliwski samolot.- Herbaty?Harry się skrzywił.Uśmiechnęła się wyrozumiale.- Prawda.zapomniałam.Nie jesteś dostatecznie subtelny, żeby docenić ten napój.Wobec tego whisky?Potakująco skinął głową.- Obsłuż się, tam jest butelka.Nalał sobie pełną szklankę i zaczął pić.- Jeśli przyszedłeś, to znaczy, że masz do mnie sprawę - stwierdziła po chwili.- Tak - przyznał.- Jakaś przysługa?- Tak.Poruszyła głową i długie włosy spłynęły na ramiona.- Moje przysługi są płatne.- Wiem.- I jesteś gotów zapłacić moją cenę?- Tak [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Shulz się uspokoił.Tam przynajmniej widział, co się dokoła niego dzieje.Ale niedługo to trwało.Weszli w labirynt ciemnych, wąskich uliczek.Zimny pot wystąpił mu na czoło.Położył rękę na drobnej głowie Chińczyka i powiedział:- Jeśli cokolwiek mi się stanie, nie ujdzie ci to płazem, Wei-Pei.Chińczyk nawet nie drgnął.Po chwili weszli w szeroką ulicę.Harry Shulz natychmiast ją rozpoznał: “Ulica umierających”.On, który zabił tylu ludzi, nie poczuł się dobrze, gdy go tu po raz pierwszy przyprowadzono.Przyjął to jak złowrogą wróżbę.Po obu stronach ulicy mieściły się lokale otwarte na widok publiczny.Jedne były zarezerwowane dla umierających, drugie dla stolarzy przygotowujących trumny, W pierwszych pomieszczeniach, na piętrowych pryczach umieszczano konających.Pozbywały się ich rodziny i czekały, aż umrą.U wezgłowia bez przerwy płonęły świece.W tym czasie stolarze przychodzili brać miarę z przyszłych nieboszczyków i wracali do warsztatu, żeby zrobić trumny.Zależnie od wzrostu czy spadku śmiertelności w każdym lokalu było od trzech do dziesięciu umarlaków.Dla Chińczyków taki proceder nie był szokujący.Umierającego należy pozostawić w spokoju, żeby mógł oddać się radości.Wkrótce przecież połączy się ze swoimi przodkami.Przechodząc teraz tędy, Harry przypomniał sobie dziewczynę, którą tu kiedyś przyprowadził.Szwedkę.Jak się później okazało, dokładnie w momencie, gdy we dwójkę zwiedzali uliczkę, w wypadku samochodowym w Sztokholmie zginęli jej rodzice! Złowroga wróżba, zaledwie przeczuwana, tak się właśnie spełniła.Wei-Pei wszedł do jednego z lokali.Harry postępował za nim, bacznie się rozglądając.Starcy, wyciągnięci na wielopiętrowych pryczach, spoczywali na ryżowych matach.Chińczyk z ogoloną głową, nagą piersią, w szortach, zgiął się z szacunkiem przed Wei-Pei.Potem otworzył jakieś drzwi.Wei-Pei wszedł, Harry Shulz, po chwili wahania, ruszył za nim.W przejściu Chińczyk wziął lampę naftową i, trzymając ją w wyciągniętej ręce, oświetlał wąskie schody o wyślizganych stopniach.Czuć było pleśnią, wilgoć przenikała ze sklepienia nasiąkniętego wodą.Shulz zabawiał się liczeniem stopni: trzydzieści siedem.Po kilku minutach dobrnęli do długiego pomostu.Wędrowali, aż wyszli na nabrzeże z kiepsko ociosanych belek.Harry obserwował nieufnie okolice.Domyślił się, że są na nabrzeżu starego portu Singapur.W czarnej wodzie odbijały się światła latarń umieszczonych na dziobach sampanów ustawionych rzędem.W powietrzu unosiła się stęchła woń zepsutych ryb i mleczka kauczukowego.Wei-Pei powiedział coś do zaspanego młodego człowieka, a ten chwycił wiosło i początkowo leniwie, potem energiczniej odbił od drewnianego nabrzeża i lawirował między przycumowanymi sampanami.Harry Shulz u boku Wei-Pei schronił się pod płóciennym daszkiem rozwieszonym na bambusowych tyczkach.Podróż trwała zaledwie dwadzieścia minut.Zbliżyli się do słabo oświetlonej dżonki.Znowu nawiązała się rozmowa między Wei-Pei a innym młodym człowiekiem.Wsiedli na pokład dżonki.Łódź wyszła w morze, opuściła port i w pół godziny później wysadziła ich na białym piasku plaży.W świetle księżyca Harry Shulz dostrzegł za zasłoną z drzew potężną, dumnie wznoszącą się posiadłość.Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ukazali się dwaj mężczyźni z pistoletami maszynowymi, wycelowanymi w przybyłych.Harry Shulz nawet nie drgnął.Wei-Pei rzucił w ich kierunku kilka słów i wycofali się.Jeden wskazał lufą wąską ścieżkę między drzewami i poprowadził Harry’ego Shulza i Wei-Pei przed fronton rezydencji.Tam się nimi zajął trzeci strażnik.Wprowadził ich do środka.Dwie minuty później Harry Shulz znalazł się przed Mai-Ling.W wielkim pokoju z marmurową posadzką był tylko on i ona.Ściany zdobiły wykwintne obicia przedstawiające sceny z chińskiego życia z okresu dynastii Ming; na meblach stały bibeloty z kości słoniowej.Mai-Ling nie zmieniła się w ciągu trzech lat.Tak samo cudownie piękna, wysoka, o jedwabistej skórze.Trójkątna twarz, wargi lubieżne, uszy delikatnie zawinięte.Płaszcz czarnych włosów, zimne czarne oczy.Zaokrąglone kształty, w obcisłej chińskiej sukni ze złotej lamy, rozciętej z boku aż do bioder, w kołnierzyku w stylu Mao, zapiętym na ramieniu.Wspaniałe nogi w bucikach o przesadnie wysokich obcasach.Przez moment fala wspomnień poruszyła umysłem Harry’ego Shulza.Coś, co czytał w przeszłości.Jedno zdanie.Przypomniał sobie.Zdanie Ernesta Herningwaya.Gdzieś napisał coś takiego: “nie ma na świecie kobiety bardziej pożądliwej, bardziej zachłannej, okrutnej, niebezpiecznej, ale.bardziej podniecającej.niż kobieta amerykańska.”.Ten opis przystawał także do Mai-Ling.Była jak jadowita żmija, ale ogromnie podniecająca.- Pory twoich odwiedzin u przyjaciół, Harry, są doprawdy bardzo szczególne - powiedziała doskonałą angielszczyzną, z nienaturalnym uśmiechem.I on się uśmiechnął swoim uwodzicielskim uśmiechem, który go odmładzał i nadawał wygląd dwudziestolatka, o roześmianych zielonych oczach, zmysłowych wargach, o prostodusznym wyrazie twarzy, trochę dziecinnym, starannie ukrywającym, kim był w rzeczywistości.Rozchmurzyła się.Znał siłę swego uśmiechu i nie wahał się go stosować w razie potrzeby.- Jestem szczęśliwy, że cię widzę, Mai-Ling.- Siadaj.W rogu pokoju leżały, jedna na drugiej, skóry tygrysów, panter, kangurów, koali.Tworzyły łoże, tak grube, długie i szerokie, że Harry pomyślał, iż na tej bajecznej platformie mógłby z łatwością wylądować myśliwski samolot.- Herbaty?Harry się skrzywił.Uśmiechnęła się wyrozumiale.- Prawda.zapomniałam.Nie jesteś dostatecznie subtelny, żeby docenić ten napój.Wobec tego whisky?Potakująco skinął głową.- Obsłuż się, tam jest butelka.Nalał sobie pełną szklankę i zaczął pić.- Jeśli przyszedłeś, to znaczy, że masz do mnie sprawę - stwierdziła po chwili.- Tak - przyznał.- Jakaś przysługa?- Tak.Poruszyła głową i długie włosy spłynęły na ramiona.- Moje przysługi są płatne.- Wiem.- I jesteś gotów zapłacić moją cenę?- Tak [ Pobierz całość w formacie PDF ]