[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.O wiele łatwiej zrobić to dobrze, gdy ma się widzów.- O Jezu - powiedział kapral.- Te thompsony rzeczywiście paskudnie rozkwaszają człowieka.- Przecież wiecie, że wcale nie chciałem go zastrzelić - mówił Harry.- Po prostu się zatrzymał.Ma się po tym gówniane uczucie.„To się nazywa bierny opór, żołnierzu.Prawda, Jack?" Zdawało mu się, że sunie w dół na nartach po długim, śnieżnym zboczu.I czuł, że już zaczyna wydostawać się z siebie.A potem zwolnił i przestał zjeżdżać, jakoś ostrożnie, jak gdyby coś jeszcze niezupełnie się zdecydowało, i zaczął odrobinę zawracać.Więc to jest tak.Kto by pomyślał, że to jest tak.Rad był, że zdołał podźwignąć twarz z piasku.- Już skonał? - zapytał kapral.- Jeszcze nie - odrzekł Fred.- Patrzcie - powiedział kapral.- Miał broń.Leży tam w piasku.Nie strzelał?- Po prostu stanął - odparł Harry.- Chcesz, żebym go obszukał? - zapytał kapral.- Zaczekaj chwilę - powiedział Fred.„Ten Fred.To dobry chłop.On zrozumiał." Dobrze, że go nie znaleźli twarzą w piasku.Chciał coś powiedzieć, coś zrobić, coś dobrego, może jakiś żart, który by im pokazał, jak dobrze potrafił to znieść.Ale kiedy spróbował przemówić, okazało się, że nie może.„Nie mogę nawet mówić.Ani się ruszyć.Mogę tylko leżeć i patrzeć na nich.Więc jednak nie będzie widzów.No, to nie potrwa długo.Jeszcze tylko małą chwilę."Zrobiło mu się żal, że nie zdołał przeczytać reszty tamtych książek.I przykro, że te, które przeczytał, idą na marne.Miał jakoś nadzieję, że się na coś przydadzą.Najgorsza była myśl, że po tym wszystko będzie trwało nadal.Alma.I Warden.I gdzieś tam Maggio.Wszystko będzie dalej trwało.Był samolubny.Nie chciał, żeby to nadal trwało.Kto by przypuścił, że to się będzie tak ciągnęło? Chociaż był cały poszarpany, trwało to długo.„Moje ciało jest całe poszarpane.Moje ciało." Nie chciał, żeby jego ciało było całe poszarpane.„Możesz już dać spokój, jeżeli chcesz.I tak się nie dowiedzą.Nie możesz mówić.Nie możesz się ruszyć.A to za długo trwa.I ciało masz całe poszarpane.Na strzępy.Całe poszarpane.A oni i tak nie będą wiedzieli."„Ale ty będziesz wiedział.Musisz to zrobić dobrze.Już nie bardzo długo.Jeszcze minutę.A chcesz zrobić to dobrze.Nawet choćby nikt nie miał wiedzieć.Jeszcze jedna minuta.Potem się skończy.Potem już będzie po wszystkim."Leżał zlany potem i przymusił się, żeby spojrzeć temu w oczy.Temu, że będzie po wszystkim.Spojrzeć temu w twarz ociekając potem.„Boję się."„Gdybyś chociaż mógł coś powiedzieć.Jedno słowo.Gdybyś bodaj mógł poruszyć się trochę.Gdybyś mógł zrobić cokolwiek, a nie tylko tak leżeć i patrzyć na nich, patrzyć na to.Boże, na świecie jest bardzo samotnie."Ale potem, jak gdyby obdarzony podwójnym widzeniem, uświadomił sobie, że to jednak nie skończy się w gruncie rzeczy, że nie skończy się nigdy.„Nie ma nawet tej pociechy" - pomyślał z trudem.Przypomniał sobie, że mu to kiedyś przyszło do głowy, dawno temu, tamtego dnia, kiedy był u Choya z Redem.Że zawsze jest nie kończący się łańcuch nowych rozstrzygnięć.To było słuszne.Pokrzepiła go myśl, że miał rację.- Człowieku, ale te thompsony ich rozkwaszają - powiedział kapral Oliver.- Jeszcze nie skonał.- Nie mogę zrozumieć, dlaczego się zatrzymał - powiedział Harry tonem skargi.- Ani dlaczego nie strzelał.Człowiek się po tym czuje jak ostatni drań.Przecież nie wiedziałem, psiakrew.Zwyczajnie strzelałem.Nie wiedziałem, naprawdę.Słyszysz, Fred? - Harry Temple chlipał nerwowo.- Fred, Fred, słyszysz?- Cicho - odpowiedział Fred Dixon.- Naprawdę, Fred, Fred, słyszysz?- Mówię ci, siedź cicho - rzekł Dixon.Klepnął go po ramieniu.- Uspokójże się.- Może go obszukam - powiedział Tom Oliver.- Odejdź tam i usiądź sobie, Harry - rzekł Dixon.- Oliver, znalazłeś coś?- Jeszcze nie - odparł Tom Oliver.- Wiedziałem, że to nie żołnierz.Zaraz, chwileczkę! Patrzajcie.Stara przepustka.Nie mówiłem, że ten mundur dziwnie wygląda? On zwiał z wojska, ot co.- Aha - powiedział Fred Dixon.- A co tam napisane?- „Szeregowiec Robert E.L.Prewitt, kompania G, n-ty pułk piechoty"- odrzekł Oliver.- Więc to jednak był żołnierz.- Tak - powiedział Dixon.- Próbował wrócić do oddziału.No, trzeba się z nimi skomunikować i wezwać kogoś, żeby zidentyfikował te zwłoki.Chodź, Harry.A ty, Tom, zostań tutaj.Podjedziemy do telefonu polowego.Warden był w namiocie kancelaryjnym, kiedy zadzwonił telefon.Posłał Rosenberry'ego po Russela i pojechał sam.Porucznik Ross udał się z Pete'em Karelsenem na cały dzień do Schofield, żeby zobaczyć się z pułkownikiem i popróbować przywrócić Pete'a na dawną funkcję, i jeszcze go nie było.Warden był zadowolony, że nie wrócili.- Zaopiekujcie się kancelarią do mojego powrotu - powiedział do Rosenberry'ego.- Notujcie mniej ważne telefony.Wszystkie ważne przełączajcie od razu do dowództwa batalionu.- Rozkaz - powiedział spokojnie Rosenberry.- Chodź, Russell.Masz dżipa?- No, to stary Prewitt nie żyje - powiedział Russell, kiedy znaleźli się na drodze.- Naprawdę myślicie, że to Prewitt, szefie?- Nie wiem.Niedługo się przekonamy.To jest zaraz na tym końcu pola golfowego - powiedział.Nie odzywał się więcej przez resztę drogi, dopóki nie przyjechali na miejsce.- O, tutaj - rzekł wreszcie.Przy szosie widać było całe zgrupowanie niebieskich reflektorów i latarek.Nie mogliby go przeoczyć.Znajdowało się o jakieś czterdzieści jardów od szosy.- Podjedźcie do nich - rzekł Warden.- Tak jest - odparł Russell i włączył drugi bieg.Zastali tam dżipa patrolowego, dwa inne dżipy, dwóch kapitanów, majora i podpułkownika.Wszyscy stali nad dołem.- Pan jest dowódcą kompanii G n-tego pułku piechoty? - zapytał go podpułkownik, kiedy razem z Russellem wyskakiwał z wozu.- Nie, panie pułkowniku.Jestem sierżantem-szefem.- Sierżantem-szefem! - powiedział podpułkownik.Spojrzał na jego naszywki.- A gdzie wasz dowódca kompanii?- Wyjechał służbowo, panie pułkowniku.- No, a inni oficerowie?- Wszyscy wyjechali służbowo [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.O wiele łatwiej zrobić to dobrze, gdy ma się widzów.- O Jezu - powiedział kapral.- Te thompsony rzeczywiście paskudnie rozkwaszają człowieka.- Przecież wiecie, że wcale nie chciałem go zastrzelić - mówił Harry.- Po prostu się zatrzymał.Ma się po tym gówniane uczucie.„To się nazywa bierny opór, żołnierzu.Prawda, Jack?" Zdawało mu się, że sunie w dół na nartach po długim, śnieżnym zboczu.I czuł, że już zaczyna wydostawać się z siebie.A potem zwolnił i przestał zjeżdżać, jakoś ostrożnie, jak gdyby coś jeszcze niezupełnie się zdecydowało, i zaczął odrobinę zawracać.Więc to jest tak.Kto by pomyślał, że to jest tak.Rad był, że zdołał podźwignąć twarz z piasku.- Już skonał? - zapytał kapral.- Jeszcze nie - odrzekł Fred.- Patrzcie - powiedział kapral.- Miał broń.Leży tam w piasku.Nie strzelał?- Po prostu stanął - odparł Harry.- Chcesz, żebym go obszukał? - zapytał kapral.- Zaczekaj chwilę - powiedział Fred.„Ten Fred.To dobry chłop.On zrozumiał." Dobrze, że go nie znaleźli twarzą w piasku.Chciał coś powiedzieć, coś zrobić, coś dobrego, może jakiś żart, który by im pokazał, jak dobrze potrafił to znieść.Ale kiedy spróbował przemówić, okazało się, że nie może.„Nie mogę nawet mówić.Ani się ruszyć.Mogę tylko leżeć i patrzeć na nich.Więc jednak nie będzie widzów.No, to nie potrwa długo.Jeszcze tylko małą chwilę."Zrobiło mu się żal, że nie zdołał przeczytać reszty tamtych książek.I przykro, że te, które przeczytał, idą na marne.Miał jakoś nadzieję, że się na coś przydadzą.Najgorsza była myśl, że po tym wszystko będzie trwało nadal.Alma.I Warden.I gdzieś tam Maggio.Wszystko będzie dalej trwało.Był samolubny.Nie chciał, żeby to nadal trwało.Kto by przypuścił, że to się będzie tak ciągnęło? Chociaż był cały poszarpany, trwało to długo.„Moje ciało jest całe poszarpane.Moje ciało." Nie chciał, żeby jego ciało było całe poszarpane.„Możesz już dać spokój, jeżeli chcesz.I tak się nie dowiedzą.Nie możesz mówić.Nie możesz się ruszyć.A to za długo trwa.I ciało masz całe poszarpane.Na strzępy.Całe poszarpane.A oni i tak nie będą wiedzieli."„Ale ty będziesz wiedział.Musisz to zrobić dobrze.Już nie bardzo długo.Jeszcze minutę.A chcesz zrobić to dobrze.Nawet choćby nikt nie miał wiedzieć.Jeszcze jedna minuta.Potem się skończy.Potem już będzie po wszystkim."Leżał zlany potem i przymusił się, żeby spojrzeć temu w oczy.Temu, że będzie po wszystkim.Spojrzeć temu w twarz ociekając potem.„Boję się."„Gdybyś chociaż mógł coś powiedzieć.Jedno słowo.Gdybyś bodaj mógł poruszyć się trochę.Gdybyś mógł zrobić cokolwiek, a nie tylko tak leżeć i patrzyć na nich, patrzyć na to.Boże, na świecie jest bardzo samotnie."Ale potem, jak gdyby obdarzony podwójnym widzeniem, uświadomił sobie, że to jednak nie skończy się w gruncie rzeczy, że nie skończy się nigdy.„Nie ma nawet tej pociechy" - pomyślał z trudem.Przypomniał sobie, że mu to kiedyś przyszło do głowy, dawno temu, tamtego dnia, kiedy był u Choya z Redem.Że zawsze jest nie kończący się łańcuch nowych rozstrzygnięć.To było słuszne.Pokrzepiła go myśl, że miał rację.- Człowieku, ale te thompsony ich rozkwaszają - powiedział kapral Oliver.- Jeszcze nie skonał.- Nie mogę zrozumieć, dlaczego się zatrzymał - powiedział Harry tonem skargi.- Ani dlaczego nie strzelał.Człowiek się po tym czuje jak ostatni drań.Przecież nie wiedziałem, psiakrew.Zwyczajnie strzelałem.Nie wiedziałem, naprawdę.Słyszysz, Fred? - Harry Temple chlipał nerwowo.- Fred, Fred, słyszysz?- Cicho - odpowiedział Fred Dixon.- Naprawdę, Fred, Fred, słyszysz?- Mówię ci, siedź cicho - rzekł Dixon.Klepnął go po ramieniu.- Uspokójże się.- Może go obszukam - powiedział Tom Oliver.- Odejdź tam i usiądź sobie, Harry - rzekł Dixon.- Oliver, znalazłeś coś?- Jeszcze nie - odparł Tom Oliver.- Wiedziałem, że to nie żołnierz.Zaraz, chwileczkę! Patrzajcie.Stara przepustka.Nie mówiłem, że ten mundur dziwnie wygląda? On zwiał z wojska, ot co.- Aha - powiedział Fred Dixon.- A co tam napisane?- „Szeregowiec Robert E.L.Prewitt, kompania G, n-ty pułk piechoty"- odrzekł Oliver.- Więc to jednak był żołnierz.- Tak - powiedział Dixon.- Próbował wrócić do oddziału.No, trzeba się z nimi skomunikować i wezwać kogoś, żeby zidentyfikował te zwłoki.Chodź, Harry.A ty, Tom, zostań tutaj.Podjedziemy do telefonu polowego.Warden był w namiocie kancelaryjnym, kiedy zadzwonił telefon.Posłał Rosenberry'ego po Russela i pojechał sam.Porucznik Ross udał się z Pete'em Karelsenem na cały dzień do Schofield, żeby zobaczyć się z pułkownikiem i popróbować przywrócić Pete'a na dawną funkcję, i jeszcze go nie było.Warden był zadowolony, że nie wrócili.- Zaopiekujcie się kancelarią do mojego powrotu - powiedział do Rosenberry'ego.- Notujcie mniej ważne telefony.Wszystkie ważne przełączajcie od razu do dowództwa batalionu.- Rozkaz - powiedział spokojnie Rosenberry.- Chodź, Russell.Masz dżipa?- No, to stary Prewitt nie żyje - powiedział Russell, kiedy znaleźli się na drodze.- Naprawdę myślicie, że to Prewitt, szefie?- Nie wiem.Niedługo się przekonamy.To jest zaraz na tym końcu pola golfowego - powiedział.Nie odzywał się więcej przez resztę drogi, dopóki nie przyjechali na miejsce.- O, tutaj - rzekł wreszcie.Przy szosie widać było całe zgrupowanie niebieskich reflektorów i latarek.Nie mogliby go przeoczyć.Znajdowało się o jakieś czterdzieści jardów od szosy.- Podjedźcie do nich - rzekł Warden.- Tak jest - odparł Russell i włączył drugi bieg.Zastali tam dżipa patrolowego, dwa inne dżipy, dwóch kapitanów, majora i podpułkownika.Wszyscy stali nad dołem.- Pan jest dowódcą kompanii G n-tego pułku piechoty? - zapytał go podpułkownik, kiedy razem z Russellem wyskakiwał z wozu.- Nie, panie pułkowniku.Jestem sierżantem-szefem.- Sierżantem-szefem! - powiedział podpułkownik.Spojrzał na jego naszywki.- A gdzie wasz dowódca kompanii?- Wyjechał służbowo, panie pułkowniku.- No, a inni oficerowie?- Wszyscy wyjechali służbowo [ Pobierz całość w formacie PDF ]