[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.To przecież niesamowite: z Tylży do Los Angeles, z Prus Wschodnich do Kalifornii, do filmu Easy Rider, do hippiesowskich komun na obrzeżach pustyni Nevada.„Przyszedł na świat w Atlantydzie Północy, zamieszkał w Atlantydzie Miłości” powiedziałby jeden mój znajomy poeta.Nigdy w życiu nie przeżyłem niczego niezwykłego, niewytłumaczalnego, ale o jednej rzeczy muszę wam opowiedzieć.Gdyby mnie kiedyś namówili na pamiętniki, koniecznie bym to opisał.Teraz za późno.Słuchając muzyki, przekładałem sobie brzmienia na kształty i kolory.Organy to były brązowe chmury, fortepian - gęste, białe krople, gitara - rozwlekłe smugi podobne do srebrnego dymu, bębny kojarzyły mi się z wielkimi szarymi plamami albo pękami iskier, gdy zagrały talerze.Wyobrażałem sobie też ludzi i krajobrazy.Kiedyś przyczepiły się do mnie na długo dwa już wtedy stare numery The Hollies, takie sobie pioseneczki z lat sześćdziesiątych - Bus Stop i On a Carousel.Leżałem przy zgaszonym świetle na swojej kozetce w Giżycku, puszczałem tę taśmę raz po razie i miałem przed oczami ciemny, mokry poranek w przemysłowej dzielnicy jakiegoś angielskiego miasta.Z domu o murach sczerniałych od fabrycznych wyziewów i o trzech nadmiernie wysokich kominach, drażniących zachmurzone niebo, wychodziła dziewczyna epoki, podobna do Anity Pallenberg i Mariannę Faithfull, seksualnych bogiń młodego Jaggera.Najpierw z odrazą patrzyła w górę, potem wstrząsała jasnymi, prostymi włosami i otwierała parasol.Mijała mnie blisko, tak że nieomal czułem ruch powietrza, widziałem pojedyncze krople deszczu spływające po fałdach krótkiego, błyszczącego płaszcza, prawie słyszałem rytm, pośpiesznie wybijany obcasami lakierowanych butów, opinających zgrabne nogi aż do kolan.Jeszcze świeciły latarnie; przechodziła przez żelazny mostek nad kanałem, po drugiej stronie zbiegała ulicą do przystanku, zatrzymywała się koło skrzynki pocztowej, podobnej do czerwonej beczki.Po chwili nadjeżdżał autobus i znikała na jego tylnym pomoście.Później ten obraz pojawiał mi się nagminnie i nachalnie, kiedy tylko usłyszałem choć kilka taktów Holliesów, parę uderzeń w struny Nasha albo Hicksa.Rzadziej podpatrywałem ją przez okno.Wydawało mi się wtedy, że unoszę się i faluję na wysokości pierwszego piętra.Jej wieczory były krótkie, każdy taki sam.Wracała zmęczona, przynosiła sobie filiżankę herbaty z biszkoptem i zastygała bez ruchu w wytartym zielonym fotelu.Przed snem krzątała się po wynajętym pokoiku, włączała żelazko albo od razu rozwieszała ubranie na następny dzień.Chodziła wcześnie spać.Siedząc w łóżku, suszyła jeszcze włosy, czesała grzywkę, malowała paznokcie.Blask nocnej lampki wygładzał miłą, trochę pyzatą buzię, plamę morelowego światła na tle nieładnej tapety w trójkąty, koła i romby.Zanim zasnęła, przerzucała od niechcenia kilka stron jakiegoś grubego, kolorowego magazynu.Czułem, że jest mi bliska, czasem podnosiła oczy znad reklamy balsamu do kąpieli „Najadę” lub najnowszej perłowej szminki Heleny Rubinstein - i patrzyła na mnie.Z dziesięć lat później, w osiemdziesiątym szóstym, kiedy w kraju byłem już na absolutnym topie, podpisaliśmy kontrakt płytowy z angielską firmą Miracle.Warszawką aż zatrzęsło.Nie dość, że Zachód, to do tego jaki! Najprawdziwsza Anglia, porządne studio, realizatorzy - fachowcy, profesjonalna reklama, mocne wejście na rynek jako pierwszej grupy z sowieckiego bloku.Rockmeni dzwonili z gratulacjami, a za plecami opowiadali, że generał SB Jerzy Poręba to drugi mąż mojej ciotki, a Bakon, nasz basowy, obraca wnuczkę pewnego członka Biura Politycznego, tego samego, którego pan Dudko, sąsiad z Giżycka, nazywał „Smutnym Diabłem”.Ta ostatnia plotka akurat nie była do końca nieprawdziwa.Cztery popołudnia trwały negocjacje z dwoma wyluzowanymi Anglikami w barku hotelu „Yictoria”, pół godziny wypełnianie pięknie drukowanych dokumentów, nieco dłużej czekanie na paszporty.Wreszcie wyjechaliśmy.Na miejscu okazało się, że cała sprawa cuchnie hucpą i siarą.Materiał mieliśmy zrobić nie w ciągu miesiąca, ale trzech tygodni, i nie w Londynie, ale w Manchesterze.Miracle nie był wcale, choć nam to wmawiano, jedną z tych modnych wtedy, małych, niezależnych wytwórni, jak 4AD, tylko prowincjonalną spółką, handlującą pocztówkami, długopisami i rozbieranymi kalendarzykami dla mocniej napalonych klientów.Ze studia, bardzo zresztą przeciętnego, ciągle musieliśmy wychodzić, bo obsługiwało też lokalną stację radiową.Szkoda gadać.Z całego skleconego w nerwach materiału wydali tylko singla, i to najwyżej jakieś trzysta sztuk.Rzecz jasna, zapłacili; po dwieście pięćdziesiąt funtów plus utrzymanie, jak przewidywał kontrakt.Później ktoś nam powiedział, że chodziło o wielki przekręt, o gruby szmal na propagowanie kultury Europy Wschodniej, który wydębili z funduszu EWG, a z nas zrobili sobie listek figowy.W każdym razie na nagrania do Manchesteru dojeżdżaliśmy codziennie autobusem z Congleton, miasteczka oddalonego o dwadzieścia kilometrów, gdzie nas umieścili w motelu, pewnie najtaniej, jak tylko było można.Autobus zjeżdżał z głównej szosy, wkręcał się w uliczki przedmiejskich dzielnic, zatrzymywał na niezliczonych przystankach.I już za pierwszym razem zauważyłem t o miejsce.Najpierw przemysłowy kanał z czarną, stojącą wodą i popękanymi ze starości betonowymi nabrzeżami, potem żelazny, kratownicowy most i wreszcie ten sam dom na zakręcie, brzydki, bez stylu, ale z trzema nieproporcjonalnie wysokimi kominami, nadającymi mu wygląd archaicznego parowca.Zdębiałem.W uszach zabrzmieli mi The Hollies.Czasem, pierwszy raz chodząc po obcym mieście, człowiek nagle, oniemiały i zdziwiony, uświadamia sobie, że kiedyś już patrzył w tę samą perspektywę ulicy, że dobrze znany mu jest jakiś mijany szczegół: cudaczny balkon, rzucająca się w oczy brama albo kształt wieży kościoła.Déjŕ vu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.To przecież niesamowite: z Tylży do Los Angeles, z Prus Wschodnich do Kalifornii, do filmu Easy Rider, do hippiesowskich komun na obrzeżach pustyni Nevada.„Przyszedł na świat w Atlantydzie Północy, zamieszkał w Atlantydzie Miłości” powiedziałby jeden mój znajomy poeta.Nigdy w życiu nie przeżyłem niczego niezwykłego, niewytłumaczalnego, ale o jednej rzeczy muszę wam opowiedzieć.Gdyby mnie kiedyś namówili na pamiętniki, koniecznie bym to opisał.Teraz za późno.Słuchając muzyki, przekładałem sobie brzmienia na kształty i kolory.Organy to były brązowe chmury, fortepian - gęste, białe krople, gitara - rozwlekłe smugi podobne do srebrnego dymu, bębny kojarzyły mi się z wielkimi szarymi plamami albo pękami iskier, gdy zagrały talerze.Wyobrażałem sobie też ludzi i krajobrazy.Kiedyś przyczepiły się do mnie na długo dwa już wtedy stare numery The Hollies, takie sobie pioseneczki z lat sześćdziesiątych - Bus Stop i On a Carousel.Leżałem przy zgaszonym świetle na swojej kozetce w Giżycku, puszczałem tę taśmę raz po razie i miałem przed oczami ciemny, mokry poranek w przemysłowej dzielnicy jakiegoś angielskiego miasta.Z domu o murach sczerniałych od fabrycznych wyziewów i o trzech nadmiernie wysokich kominach, drażniących zachmurzone niebo, wychodziła dziewczyna epoki, podobna do Anity Pallenberg i Mariannę Faithfull, seksualnych bogiń młodego Jaggera.Najpierw z odrazą patrzyła w górę, potem wstrząsała jasnymi, prostymi włosami i otwierała parasol.Mijała mnie blisko, tak że nieomal czułem ruch powietrza, widziałem pojedyncze krople deszczu spływające po fałdach krótkiego, błyszczącego płaszcza, prawie słyszałem rytm, pośpiesznie wybijany obcasami lakierowanych butów, opinających zgrabne nogi aż do kolan.Jeszcze świeciły latarnie; przechodziła przez żelazny mostek nad kanałem, po drugiej stronie zbiegała ulicą do przystanku, zatrzymywała się koło skrzynki pocztowej, podobnej do czerwonej beczki.Po chwili nadjeżdżał autobus i znikała na jego tylnym pomoście.Później ten obraz pojawiał mi się nagminnie i nachalnie, kiedy tylko usłyszałem choć kilka taktów Holliesów, parę uderzeń w struny Nasha albo Hicksa.Rzadziej podpatrywałem ją przez okno.Wydawało mi się wtedy, że unoszę się i faluję na wysokości pierwszego piętra.Jej wieczory były krótkie, każdy taki sam.Wracała zmęczona, przynosiła sobie filiżankę herbaty z biszkoptem i zastygała bez ruchu w wytartym zielonym fotelu.Przed snem krzątała się po wynajętym pokoiku, włączała żelazko albo od razu rozwieszała ubranie na następny dzień.Chodziła wcześnie spać.Siedząc w łóżku, suszyła jeszcze włosy, czesała grzywkę, malowała paznokcie.Blask nocnej lampki wygładzał miłą, trochę pyzatą buzię, plamę morelowego światła na tle nieładnej tapety w trójkąty, koła i romby.Zanim zasnęła, przerzucała od niechcenia kilka stron jakiegoś grubego, kolorowego magazynu.Czułem, że jest mi bliska, czasem podnosiła oczy znad reklamy balsamu do kąpieli „Najadę” lub najnowszej perłowej szminki Heleny Rubinstein - i patrzyła na mnie.Z dziesięć lat później, w osiemdziesiątym szóstym, kiedy w kraju byłem już na absolutnym topie, podpisaliśmy kontrakt płytowy z angielską firmą Miracle.Warszawką aż zatrzęsło.Nie dość, że Zachód, to do tego jaki! Najprawdziwsza Anglia, porządne studio, realizatorzy - fachowcy, profesjonalna reklama, mocne wejście na rynek jako pierwszej grupy z sowieckiego bloku.Rockmeni dzwonili z gratulacjami, a za plecami opowiadali, że generał SB Jerzy Poręba to drugi mąż mojej ciotki, a Bakon, nasz basowy, obraca wnuczkę pewnego członka Biura Politycznego, tego samego, którego pan Dudko, sąsiad z Giżycka, nazywał „Smutnym Diabłem”.Ta ostatnia plotka akurat nie była do końca nieprawdziwa.Cztery popołudnia trwały negocjacje z dwoma wyluzowanymi Anglikami w barku hotelu „Yictoria”, pół godziny wypełnianie pięknie drukowanych dokumentów, nieco dłużej czekanie na paszporty.Wreszcie wyjechaliśmy.Na miejscu okazało się, że cała sprawa cuchnie hucpą i siarą.Materiał mieliśmy zrobić nie w ciągu miesiąca, ale trzech tygodni, i nie w Londynie, ale w Manchesterze.Miracle nie był wcale, choć nam to wmawiano, jedną z tych modnych wtedy, małych, niezależnych wytwórni, jak 4AD, tylko prowincjonalną spółką, handlującą pocztówkami, długopisami i rozbieranymi kalendarzykami dla mocniej napalonych klientów.Ze studia, bardzo zresztą przeciętnego, ciągle musieliśmy wychodzić, bo obsługiwało też lokalną stację radiową.Szkoda gadać.Z całego skleconego w nerwach materiału wydali tylko singla, i to najwyżej jakieś trzysta sztuk.Rzecz jasna, zapłacili; po dwieście pięćdziesiąt funtów plus utrzymanie, jak przewidywał kontrakt.Później ktoś nam powiedział, że chodziło o wielki przekręt, o gruby szmal na propagowanie kultury Europy Wschodniej, który wydębili z funduszu EWG, a z nas zrobili sobie listek figowy.W każdym razie na nagrania do Manchesteru dojeżdżaliśmy codziennie autobusem z Congleton, miasteczka oddalonego o dwadzieścia kilometrów, gdzie nas umieścili w motelu, pewnie najtaniej, jak tylko było można.Autobus zjeżdżał z głównej szosy, wkręcał się w uliczki przedmiejskich dzielnic, zatrzymywał na niezliczonych przystankach.I już za pierwszym razem zauważyłem t o miejsce.Najpierw przemysłowy kanał z czarną, stojącą wodą i popękanymi ze starości betonowymi nabrzeżami, potem żelazny, kratownicowy most i wreszcie ten sam dom na zakręcie, brzydki, bez stylu, ale z trzema nieproporcjonalnie wysokimi kominami, nadającymi mu wygląd archaicznego parowca.Zdębiałem.W uszach zabrzmieli mi The Hollies.Czasem, pierwszy raz chodząc po obcym mieście, człowiek nagle, oniemiały i zdziwiony, uświadamia sobie, że kiedyś już patrzył w tę samą perspektywę ulicy, że dobrze znany mu jest jakiś mijany szczegół: cudaczny balkon, rzucająca się w oczy brama albo kształt wieży kościoła.Déjŕ vu [ Pobierz całość w formacie PDF ]