[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przyłożył ucho do drzwi.Nic nie słychać.Znów załomotał.W końcu usłyszał ze środka głos Abdulkarima.JW otworzył drzwi.Arab siedział na podłodze.Abdulkarim:- Sorry.Spóźniłem się z poranną modlitwą.- Modlisz się?- Próbuję.Niestety, grzeszny ze mnie człowiek.Nie zawsze zdążę w porę wstać.- Ale dlaczego?- Co dlaczego?- No, czemu się modlisz?- Ty, JW, tego nie zrozumiesz, bo jesteś lasse.Ja chylę czoło przed Allahem.Swojeciało pochylam ku ziemi, ku prochowi, z którego powstało.Mówi do mnie, i do wszystkichludzi, czarnych czy białych, svennar czy blattar, bogatych czy biednych - o Allahu, w którymjest prawda, on jest ich stwórcą i panem.Abdulkarim był poważny.W uszach JW to brzmiało jak tureckie kazanie, wyuczone puste frazesy, lecz nie miałczasu i ochoty, aby dyskutować światopogląd Abdula.Pomyślał: sam zobaczy, co sięnaprawdę liczy - cash czy Allah.Teraz musieli się pośpieszyć.Abdulkarim zrezygnował ze śniadania.*JW, Abdulkarim i Fahdi w drodze na północ, do Birmingham.Podróż miała potrwaćdwie i pół godziny, jechali limuzyną, można było wyprostować nogi.Abdulkarim nie chciał,żeby tłoczyli się w zwykłej taksówce w taki wielki dzień.W drodze - na spotkanie wielkich graczy.Mogli pojechać pociągiem, autobusem, samolotem.Ale tak było lepiej, pewniej,spokojniej.Przede wszystkim bardziej gangstastyle.Komu by się chciało telepać autobusem,skoro są limuzyny?Abdul śmiał się z procedur wizyty.Zadzwonił jakiś nieznajomy.Podał mu czas imiejsce: dworzec centralny.Don’t be late.Byli w drodze - poza miasto.Szofer włączył radio.Drum’n’bass łomotał przez głośniki w tylnych drzwiach.Stylultrabrytyjski.To był młody Hindus.Abdulkarim nauczył się nowego angielskiego słowa - Pakis.JW pomyślał: błagam, Abdulkarim, zrozum, że to nie pora, aby je wymawiać.Za oknem roztaczał się piękny pejzaż.Pofałdowane urodzajne pola uprawne w czassiewów.Zakola cichych rzek poniżej szosy.Angielska idylla.Wiosna już ruszyła.W porównaniu ze Sztokholmem powietrze było ciepłe.Abdulkarim zmęczony, podrzemywał oparty o szybę.Fahdi i JW wymieniali krótkiekomentarze i oceniali nocne życie Londynu.- Byłeś kiedyś z jakąś striptizerką?JW pomyślał o pornosach, które leciały zwykle na okrągło u Fahdiego.- Nie, a ty?- Myślisz, że jestem gej? Pewnie, że tak.- Tu, w Anglii?- Kurde, nie.Tutaj za drogie.Nie mam tyle fundów.JW parsknął śmiechem.- Fundów? Za mało, żeby sobie zafundować?Pomyślał o łączącej ich relacji.Z pozoru była czysto profesjonalna, zazwyczajobojętna gadka szmatka.Ale JW czuł: Fahdi to w gruncie rzeczy ciepły facet.Nikogo nigdynie potępiał, nikim nie gardził, z nikogo nie szydził.Fahdi był nieskomplikowany.Dwierzeczy wystarczały mu do szczęścia: bodybuilding i czasem jakaś laska.Narkotykowy biznes- bardziej ze względu na Abdulkarima, z którym się czuł związany, niż żeby rajcowała goadrenalina, szmal czy władza.Taksiarz zaczął gadać.Powiedział, że mijają Stratford-upon-Avon, wspomniał oSzekspirze.JW wyjrzał przez okno i zobaczył tablicę z nazwą miejscowości, a pod nią: thehome of William Shakespeare.Mijali przedmieścia Birmingham.Willowe osiedla z zadbanymi ogrodami.Ściśnięteszeregowce z wąskimi podwórkami oplecionymi pajęczyną sznurów do bielizny.Terenyprzemysłowe, które wyglądały dokładnie tak, jak JW wyobrażał sobie Anglię.Wjechali do miasta.Domy były niższe niż w Londynie, poza tym podobnie.Budynkiz czerwonej cegły, wąskie domki jednorodzinne ze schodkami do wejścia i podłużnymioknami, Starbucks Café, McDonald, księgarenki, restauracje halal.Ani śladu drzew irowerów.Taryfa zatrzymała się na jakimś moście przy stacji kolejowej.Dołem jeździłyszybkobieżne pociągi.Huk ogłuszający.Wysiedli.Zapłacili szoferowi i wzięli jego numer.Uzgodnili, że zadzwonią do niegow ciągu czterech godzin, gdyby potrzebowali samochodu, żeby wrócić do Londynu.Zeszli schodami na teren dworca.Byli umówieni przed kioskiem z prasą i książkami, w hali dworcowej.Nietrudno było rozpoznać tych, którzy na nich czekali - dwaj barczyści faceci wciemnych skórzanych kurtkach, czarnych dżinsach Valentino i solidnych skórzanych butachstali nieruchomo przed kioskiem.Obowiązywał ich sort mundurowy czy jak? Brytyjskiwygląd u obu, włosy w mysim kolorze, szara cera.Jeden miał zwisającą, prosto obciętągrzywkę.JW uważał, że przypomina Beatlesów.Drugi nosił się z idealnym skośnymprzedziałkiem.Abdulkarim od razu do nich podszedł i przedstawił się swoją łamaną szwedo-angielszczyzną.Żadnych oznak zdziwienia.Bez uśmiechów.Poszli za facetami do ich minibusa.Siedli, jak im kazano, na tylnych siedzeniach.Facet z przedziałkiem, według JW: prawicowy ekstremista, ponura facjata, spytał, jakim minęła podróż.JW pomyślał: sądząc po wymowie, niewątpliwie Anglik.Abdulkarim pogadał przez chwilę.Gdy już wyjechali na industrialne przedmieścia,prawicowiec wyciągnął trzy szmaty i poprosił, żeby Abdulkarim, JW i Fahdi sami zawiązalisobie nimi oczy.Potem poprosił, żeby się położyli na podłodze minibusa.Posłuchali.Leżeli w milczeniu, ślepi, na podłodze.Angole włączyli głośną muzykę.Stan ducha JW: nieczęsto dotąd doznawany prawdziwy strach.Z kim właściwie mielisię spotkać? Dokąd ich wieźli? Co mogło się wydarzyć, gdyby Abdulkarim im zafikał? Towszystko wydawało się o wiele większe i groźniejsze, niż gdy planował tę wyprawę wbezpiecznym Sztokholmie.Jedno było pewne: ci, których mieli spotkać, to potężne, groźne, ciemne typy.Po dwudziestu minutach Abdulkarim spytał:- Jak długo mamy tak leżeć jak śledzie?Angole w śmiech.Poinformowali: jeszcze tylko parę minut.Po mniej więcej dziesięciu minutach JW poczuł, że jadą po innej nawierzchni.Możeto żwir, może kamienie.Prawicowy ekstremista kazał im zdjąć opaski i usiąść na fotelach.JW wyjrzał przezokno.Otaczał ich angielski wiosenny krajobraz, jaki widzieli wcześniej.Jechali wąskąszutrówką ku jakimś zabudowaniom.Fahdi wyraźnie zdezorientowany.Spoglądał na Abdulkarima, który cały byłnapięciem i zaciekawieniem, lecz przede wszystkim apetytem na grube interesy.Minibus stanął.Poproszono ich, aby wysiedli.Mieli przed sobą dużą stodołę, zbudowaną z kamienia i szachulcowych konstrukcji władne wzory, obok niej dom mieszkalny i szereg szklarni.JW nie kapował - to przecież byłajakaś cholerna wiejska idylla.Gdzie jest towar?Ze stodoły wyszli dwaj mężczyźni.Jeden z nich olbrzymi, nie tylko wysoki, ale takżetłusty.Mimo to miał charyzmę boksera wagi ciężkiej.Niósł swoją wagę jak broń - nie jakbrzemię.Drugi był niższy i drobniejszy.Ubrany w skórzany płaszcz aż do ziemi i spiczastebuty.Królowie narkotyków mają swoje fetysze: szybkie auta, drogie zegarki, seksownedziewczyny.Ale najbardziej kochają diamenty.W uchu faceta w długim płaszczu - olbrzymibrylant.Jego mowa ciała była wyraźna, on tu decydował.Abdulkarim przejął kontrolę nad sytuacją i wyciągnął rękę.Facet w skórzanym płaszczu przemówił jędrnym dialektem:- Witamy w Warrick County.To miejsce nazywamy fabryką.Jestem Chris.- Wskazałna olbrzymiego gościa obok siebie.- A to jest John, może lepiej znany jako the doorman [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl