[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tutaj jednak świadczyła tylko o nędzy.Prawo wieśniaków i nic więcej.Gdzieś w górze Ansset usłyszał odległy krzyk ptaka i uporczywy śpiewny dźwięk, który brzmiał jak gwizd wiatru w olinowaniu.Czasami śpiewał sobie tę melodię i dostrajał do niej własny głos.A potem Mistrz otworzył drzwi i z szyderczym uśmiechem pokazał, że Ansset ma wejść pierwszy.Chłopiec zatrzymał się w progu.Wokół długiego stołu zebrało się około dwudziestu mężczyzn, z których kilku już widział, wszyscy ubrani w dziwaczne narodowe stroje czcicieli przeszłości z Ziemi.Ansset mimo woli przypomniał sobie, jak Mikal drwił z tych ludzi, kiedy zjawiali się na dworze, żeby stawiać żądania albo prosić o przysługi.„Te wszystkie starożytne kostiumy”, mówił Mikal, leżąc z Anssetem na podłodze przed kominkiem.„Te wszystkie starożytne kostiumy nic nie znaczą.Przodkowie tych ludzi najczęściej nie byli wieśniakami.Przodkowie tych ludzi byli dekadenckimi bogaczami z nudnych światów, którzy wrócili na Ziemię w poszukiwaniu sensu życia.Ukradli kilka ostatnich ludowych zwyczajów, zrobili pobieżne badania, znaleźli jeszcze kilka i uznali, że odkryli prawdę.Jakby sranie za stodołą było szlachetniejsze niż sranie do konwertera”.Wielkie cywilizacje, za których spadkobierców podawali się ci ludzie, w skali galaktycznej stanowiły nic nie znaczący pyłek.Tutaj jednak, kiedy Ansset spojrzał z bliska w twarde twarze i oczy pozbawione uśmiechu, zrozumiał, że kimkolwiek byli przodkowie tych ludzi, przekazali w spadku swoim potomkom prymitywną siłę i moc, przypominającą moc Domu Pieśni.Tylko że potężne mięśnie tych ludzi urosły od pracy, która zdumiałaby śpiewaka.Ansset stał przed nimi biały, piękny, delikatny i bezbronny, i pomimo Kontroli czuł strach.Patrzyli na niego tym samym ciekawym, świadomym, pożądliwym wzrokiem, jakim obserwował go Mistrz.Ansset wiedział, że jeśli okaże choćby cień zmieszania, tylko ich ośmieli.Więc wszedł dalej do pokoju i nic w jego ruchach nie zdradziło zażenowania czy strachu.Wydawał się obojętny, twarz miał tak nieruchomą, jakby nigdy w życiu nie odczuwał żadnej emocji.- Na stół! - ryknął Mistrz za jego plecami i czyjeś ręce postawiły go na drewnianym blacie, wilgotnym od rozlanego wina, szorstkim od okruchów jedzenia.-Teraz śpiewaj, ty mały draniu.Więc Ansset zaniknął oczy, rozszerzył klatkę żeber wokół płuc i wydał z gardła niski ton.Przez dwa lata śpiewał tylko na żądanie Mikala.Teraz śpiewał dla wrogów Mikala i może powinien zranić ich swoim głosem, powalić ich na kolana swoją nienawiścią.Lecz nienawiść nie narodziła się w Anssecie ani teraz, ani wcześniej, więc zaśpiewał zupełnie co innego.Zaśpiewał cicho, bez słów, wstrzymując dźwięk, żeby ledwie dochodził do uszu słuchaczy.- Głośniej - ktoś krzyknął, ale Ansset go zignorował.Wkrótce śmiechy i żarty ucichły, a mężczyźni wytężyli słuch.Melodia była ulotna, prześlizgiwała się wśród tonów i ćwierćtonów swobodnie, z wdziękiem, wciąż ściszona, wznosiła się i opadała rytmicznie.Ansset nieświadomie wykonywał rękami dziwne gesty, które akompaniowały wszystkim jego pieśniom, odkąd w Wysokiej Sali otworzył serce przed Esste.Nigdy nie zauważał tych ruchów - wręcz zdziwiła go notatka z filadelfijskiej gazety, którą przeczytał w pałacowej bibliotece: „Słuchać Słowika Mikala to niebiańska rozkosz, lecz oglądać taniec jego rąk podczas śpiewu to nirwana”.W stolicy Wschodniej Ameryki, niecałe dwieście kilometrów od pałacu Mikala, prasa pisała rozważnie.Ale taką właśnie wizję Słowika Mikala zachowali ci, którzy go pamiętali, Ansset zaś nie rozumiał, nie potrafił sobie wyobrazić, co takiego widzieli.Wiedział tylko, co śpiewał, a teraz zaczął śpiewać słowa.Nie były to słowa oskarżenia, raczej opowieść o uwięzieniu.Melodia wznosiła się wysoko, sięgnęła górnych rejestrów, które otwarły jego gardło, zacisnęły mięśnie na karku i napięły mu-skuły na udach.Przeszywające dźwięki ślizgały się w górę i w dół natrętnych tercji, a słowa mówiły o ciemnym, tajemniczym poczuciu winy, które przeżywał wieczorami w swoim brudnym, obskurnym więzieniu.Ansset opowiadał o tęsknocie za ojcem Mikalem (chociaż nie wymówił jego imienia, nie przy tych ludziach), o spokojnych ogrodach nad rzeką Susquehanną i o straconych, zapomnianych dniach, które znikały z jego pamięci, zanim się obudził.Ale najwięcej śpiewał o swoim poczuciu winy.Wreszcie zmęczył się i melodia przeszła w wyszeptaną dorycką skalę, która zakończyła się fałszywą nutą, i ten dysonans rozpłynął się w ciszy brzmiącej jak fragment pieśni.Potem Ansset otworzył oczy.Nawet kiedy śpiewał dla niechcianej, nielubianej publiczności, nie mógł nic poradzić, musiał dać im to, czego chcieli.Wszyscy, którzy nie płakali, wpatrywali się w niego.Nikt nie chciał przerywać nastroju, dopóki młody człowiek na końcu stołu nie przemówił z ciężkim akcentem:- Noo, to beło lepsze łod szynki i gołombków.Westchnienia i aprobujące śmiechy przywitały ten komentarz.Spojrzenia, które napotykał Ansset, nie były już szydercze i pożądliwe, tylko przyjazne i łagodne.Nigdy się nie spodziewał, że zobaczy takie spojrzenia u tych szorstkich ludzi.- Napijesz się wina, chłopcze? - zapytał z tyłu głos Mistrza, a Siłacz nalał.Ansset łyknął wina, potem zanurzył palec i strząsnął kroplę w powietrze wdzięcznym gestem, którego nauczył się w pałacu.- Dziękuję - powiedział i oddał metalowy kubek z taką gracją, jakby odstawiał cenny kielich na dworskiej uczcie.Pochylił głowę, chociaż bolało go okazywanie tym ludziom szacunku, i zapytał:- Czy mogę już odejść?- Musisz odejść? Nie możesz jeszcze raz zaśpiewać? - Zupełnie jakby ludzie przy stole zapomnieli, że Ansset jest ich więźniem.A on odmówił, jakby miał prawo wyboru.- Nie mogę śpiewać dwa razy.Nigdy nie śpiewani dwa razy.W każdym razie nie dla nich.A dla Mikala każda pieśń była inna, każda była nowa.Więc zdjęli go ze stołu i silne ramiona Mistrza zaniosły go z powrotem do celi.Za zamkniętymi drzwiami Ansset rozluźnił Kontrolę leżąc na łóżku, pozwolił ciału na drżenie.Ostatnią piosenkę przed dzisiejszym występem śpiewał dla Mikala [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Tutaj jednak świadczyła tylko o nędzy.Prawo wieśniaków i nic więcej.Gdzieś w górze Ansset usłyszał odległy krzyk ptaka i uporczywy śpiewny dźwięk, który brzmiał jak gwizd wiatru w olinowaniu.Czasami śpiewał sobie tę melodię i dostrajał do niej własny głos.A potem Mistrz otworzył drzwi i z szyderczym uśmiechem pokazał, że Ansset ma wejść pierwszy.Chłopiec zatrzymał się w progu.Wokół długiego stołu zebrało się około dwudziestu mężczyzn, z których kilku już widział, wszyscy ubrani w dziwaczne narodowe stroje czcicieli przeszłości z Ziemi.Ansset mimo woli przypomniał sobie, jak Mikal drwił z tych ludzi, kiedy zjawiali się na dworze, żeby stawiać żądania albo prosić o przysługi.„Te wszystkie starożytne kostiumy”, mówił Mikal, leżąc z Anssetem na podłodze przed kominkiem.„Te wszystkie starożytne kostiumy nic nie znaczą.Przodkowie tych ludzi najczęściej nie byli wieśniakami.Przodkowie tych ludzi byli dekadenckimi bogaczami z nudnych światów, którzy wrócili na Ziemię w poszukiwaniu sensu życia.Ukradli kilka ostatnich ludowych zwyczajów, zrobili pobieżne badania, znaleźli jeszcze kilka i uznali, że odkryli prawdę.Jakby sranie za stodołą było szlachetniejsze niż sranie do konwertera”.Wielkie cywilizacje, za których spadkobierców podawali się ci ludzie, w skali galaktycznej stanowiły nic nie znaczący pyłek.Tutaj jednak, kiedy Ansset spojrzał z bliska w twarde twarze i oczy pozbawione uśmiechu, zrozumiał, że kimkolwiek byli przodkowie tych ludzi, przekazali w spadku swoim potomkom prymitywną siłę i moc, przypominającą moc Domu Pieśni.Tylko że potężne mięśnie tych ludzi urosły od pracy, która zdumiałaby śpiewaka.Ansset stał przed nimi biały, piękny, delikatny i bezbronny, i pomimo Kontroli czuł strach.Patrzyli na niego tym samym ciekawym, świadomym, pożądliwym wzrokiem, jakim obserwował go Mistrz.Ansset wiedział, że jeśli okaże choćby cień zmieszania, tylko ich ośmieli.Więc wszedł dalej do pokoju i nic w jego ruchach nie zdradziło zażenowania czy strachu.Wydawał się obojętny, twarz miał tak nieruchomą, jakby nigdy w życiu nie odczuwał żadnej emocji.- Na stół! - ryknął Mistrz za jego plecami i czyjeś ręce postawiły go na drewnianym blacie, wilgotnym od rozlanego wina, szorstkim od okruchów jedzenia.-Teraz śpiewaj, ty mały draniu.Więc Ansset zaniknął oczy, rozszerzył klatkę żeber wokół płuc i wydał z gardła niski ton.Przez dwa lata śpiewał tylko na żądanie Mikala.Teraz śpiewał dla wrogów Mikala i może powinien zranić ich swoim głosem, powalić ich na kolana swoją nienawiścią.Lecz nienawiść nie narodziła się w Anssecie ani teraz, ani wcześniej, więc zaśpiewał zupełnie co innego.Zaśpiewał cicho, bez słów, wstrzymując dźwięk, żeby ledwie dochodził do uszu słuchaczy.- Głośniej - ktoś krzyknął, ale Ansset go zignorował.Wkrótce śmiechy i żarty ucichły, a mężczyźni wytężyli słuch.Melodia była ulotna, prześlizgiwała się wśród tonów i ćwierćtonów swobodnie, z wdziękiem, wciąż ściszona, wznosiła się i opadała rytmicznie.Ansset nieświadomie wykonywał rękami dziwne gesty, które akompaniowały wszystkim jego pieśniom, odkąd w Wysokiej Sali otworzył serce przed Esste.Nigdy nie zauważał tych ruchów - wręcz zdziwiła go notatka z filadelfijskiej gazety, którą przeczytał w pałacowej bibliotece: „Słuchać Słowika Mikala to niebiańska rozkosz, lecz oglądać taniec jego rąk podczas śpiewu to nirwana”.W stolicy Wschodniej Ameryki, niecałe dwieście kilometrów od pałacu Mikala, prasa pisała rozważnie.Ale taką właśnie wizję Słowika Mikala zachowali ci, którzy go pamiętali, Ansset zaś nie rozumiał, nie potrafił sobie wyobrazić, co takiego widzieli.Wiedział tylko, co śpiewał, a teraz zaczął śpiewać słowa.Nie były to słowa oskarżenia, raczej opowieść o uwięzieniu.Melodia wznosiła się wysoko, sięgnęła górnych rejestrów, które otwarły jego gardło, zacisnęły mięśnie na karku i napięły mu-skuły na udach.Przeszywające dźwięki ślizgały się w górę i w dół natrętnych tercji, a słowa mówiły o ciemnym, tajemniczym poczuciu winy, które przeżywał wieczorami w swoim brudnym, obskurnym więzieniu.Ansset opowiadał o tęsknocie za ojcem Mikalem (chociaż nie wymówił jego imienia, nie przy tych ludziach), o spokojnych ogrodach nad rzeką Susquehanną i o straconych, zapomnianych dniach, które znikały z jego pamięci, zanim się obudził.Ale najwięcej śpiewał o swoim poczuciu winy.Wreszcie zmęczył się i melodia przeszła w wyszeptaną dorycką skalę, która zakończyła się fałszywą nutą, i ten dysonans rozpłynął się w ciszy brzmiącej jak fragment pieśni.Potem Ansset otworzył oczy.Nawet kiedy śpiewał dla niechcianej, nielubianej publiczności, nie mógł nic poradzić, musiał dać im to, czego chcieli.Wszyscy, którzy nie płakali, wpatrywali się w niego.Nikt nie chciał przerywać nastroju, dopóki młody człowiek na końcu stołu nie przemówił z ciężkim akcentem:- Noo, to beło lepsze łod szynki i gołombków.Westchnienia i aprobujące śmiechy przywitały ten komentarz.Spojrzenia, które napotykał Ansset, nie były już szydercze i pożądliwe, tylko przyjazne i łagodne.Nigdy się nie spodziewał, że zobaczy takie spojrzenia u tych szorstkich ludzi.- Napijesz się wina, chłopcze? - zapytał z tyłu głos Mistrza, a Siłacz nalał.Ansset łyknął wina, potem zanurzył palec i strząsnął kroplę w powietrze wdzięcznym gestem, którego nauczył się w pałacu.- Dziękuję - powiedział i oddał metalowy kubek z taką gracją, jakby odstawiał cenny kielich na dworskiej uczcie.Pochylił głowę, chociaż bolało go okazywanie tym ludziom szacunku, i zapytał:- Czy mogę już odejść?- Musisz odejść? Nie możesz jeszcze raz zaśpiewać? - Zupełnie jakby ludzie przy stole zapomnieli, że Ansset jest ich więźniem.A on odmówił, jakby miał prawo wyboru.- Nie mogę śpiewać dwa razy.Nigdy nie śpiewani dwa razy.W każdym razie nie dla nich.A dla Mikala każda pieśń była inna, każda była nowa.Więc zdjęli go ze stołu i silne ramiona Mistrza zaniosły go z powrotem do celi.Za zamkniętymi drzwiami Ansset rozluźnił Kontrolę leżąc na łóżku, pozwolił ciału na drżenie.Ostatnią piosenkę przed dzisiejszym występem śpiewał dla Mikala [ Pobierz całość w formacie PDF ]