[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Nie, nie! Proszę od razu, panowie! Bez litości, śmiało! — zachęcałem ich.— Pod wodę! — zakomenderował oficer.Spuścili na twarze maski z czół, oficer rozpiął pas zewnętrzny, dobył z wewnętrznej kieszeni płaski rewolwer, dmuchnął w lufę, podrzucił broń jak kowboj w kiepskim filmie i strzelił mi w plecy.Paskudny ból prześwidrował klatkę piersiową.Zacząłem się osuwać po ścianie; złapał mnie za kark, wykręcił twarzą do góry i strzelił raz jeszcze z tak bliska, że oślepił mnie ogień wylotowy.Huku nie usłyszałem, bo straciłem przytomność.Byłem potem w zupełnym mroku, dusząc się, bardzo długo, coś targało mną, podrzucało, mam nadzieję, że ani ambulans, ani helikopter — myślałem, potem zrobiło się, w tym mroku, jeszcze ciemniej, i nawet owa ciemność rozpuściła się w końcu, tak że nie zostało już nic.Gdy otwarłem oczy, siedziałem na schludnie posłanym łóżku, w pokoju o wąskim oknie, z szybą zamalowaną białym lakierem; patrzałem tępo na drzwi, jak gdyby na coś czekając.Nie miałem pojęcia, ani gdzie jestem, ani skąd się tu wziąłem.Na nogach miałem płaskie trepy, na sobie — pasiastą piżamę.Dobrze, że choć coś nowego — przemknęło mi — jakkolwiek nie zapowiada się to nazbyt ciekawie.Drzwi uchyliły się.Stał w nich, otoczony gromadką młodych ludzi w białych płaszczach szpitalnych, krępy brodacz z siwą, szczotkowatą czupryną, w złotych okularach.W ręku trzymał gumowy młotek.— Ciekawy przypadek — rzekł.— Bardzo ciekawy, proszę kolegów.Pacjent ten uległ zatruciu znaczną dawką halucynogenów cztery miesiące temu.Działanie ich ustąpiło już od dawna, lecz on nie potrafi w to uwierzyć i nadal uważa wszystko, co dostrzega, za objaw halucynatoryczny.W aberracji swej posunął się tak daleko, że sam prosił żołnierzy generała Diaza, którzy uciekali kanałami z zajętego pałacu, aby go rozstrzelali, ponieważ liczył na to, że śmierć będzie w samej rzeczy przebudzeniem z omamów.Został uratowany dzięki trzem bardzo poważnym zabiegom — usunięto mu dwie kule z komór sercowych — i uznał, że nadal halucynuje.— Czy to jest schizofrenia? — cienkim głosem spytała niska studentka, która, nie mogąc się przepchać przez stłoczonych kolegów, stawała na palcach, aby zobaczyć mnie ponad ich barkami.— Nie.Jest to psychoza reaktywna o nowej postaci, wywołanej, niewątpliwie, zastosowaniem tych fatalnych środków.Wypadek zupełnie beznadziejny; tak źle rokujący, że zdecydowaliśmy się poddać go witryfikacji.— Doprawdy? Panie profesorze! — studentka nie posiadała się z zainteresowania.— Tak.Jak wiecie, przypadki beznadziejne można już obecnie zamrażać w płynnym azocie na okres od czterdziestu do siedemdziesięciu lat.Każdy taki pacjent zostaje umieszczony w hermetycznym pojemniku, rodzaju naczynia Dewara, z dokładnym opisem historii choroby; w miarę nowych odkryć i postępów medycyny podziemia, w których przechowuje się tych ludzi, podlegają remanentom, i wskrzesza się każdego, któremu już można pomóc.— Czy pan się chętnie godzi na to, aby zostać zamrożonym? — spytała mnie studentka, wetknąwszy głowę między dwu rosłych studentów.Oczy jej płonęły naukową ciekawością.— Nie rozmawiam z przywidzeniami — odparłem.— Najwyżej mogę powiedzieć, jak pani na imię.Halucyna.Gdy zamykali drzwi, słyszałem jeszcze głos studentki, która mówiła: — Zimowy sen! Witryfikacja! To przecież podróż w czasie, jak romantycznie! — Nie podzielałem jej zdania, lecz cóż mi pozostawało nad poddanie się fikcyjnej zewnętrzności? Pod wieczór następnego dnia dwaj pielęgniarze zaprowadzili mnie do sali operacyjnej, w której stał szklany basen, dymiący parami tak lodowatymi, że od ich powiewu ścinało dech.Dostałem moc zastrzyków, potem, ułożonego na stole operacyjnym, napojono mnie przez rurkę słodkawym przezroczystym płynem — gliceryną, jak mi wyjaśnił starszy pielęgniarz.Był dobry dla mnie.Nazywałem go Halucjanem.Gdy zasypiałem już, pochylił się nade mną, żeby mi jeszcze krzyknąć do ucha: — Szczęśliwego przebudzenia!Nie mogłem mu ani odpowiedzieć, ani nawet palcem ruszyć.Przez cały czas — tygodniami! — obawiałem się pośpiechu z ich strony — że mnie wrzucą do basenu, nim stracę przytomność.Widać jednak pospieszyli się zbytnio, ponieważ ostatnim dźwiękiem tego świata, jaki doszedł mych uszu, był plusk, z którym ciało moje wpadło do płynnego azotu.Przykry dźwięk.* * *Nic.* * *Nic.* * *Nic, ale to zupełnie nic.* * *Zdawało mi się, że coś, lecz gdzie tam.Nic.* * *Nie ma nic — mnie też nie.* * *Jak długo jeszcze? Nic.* * *Jak gdyby coś, chociaż to niepewne.Muszę się skoncentrować.* * *Coś, ale bardzo niewiele tego.W innych okolicznościach uznałbym, że nic.* * *Lodowce białe i błękitne.Wszystko jest zrobione z lodu.Ja też.* * *Ładne te lodowce, gdyby tylko nie było tak cholernie zimno.* * *Igły lodowe i śniegowe kryształki.Arktyka.Kra w gębie.Szpik w kościach? Jaki tam szpik — czysty, przezroczysty lód.Jest lodowaty i sztywny [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.— Nie, nie! Proszę od razu, panowie! Bez litości, śmiało! — zachęcałem ich.— Pod wodę! — zakomenderował oficer.Spuścili na twarze maski z czół, oficer rozpiął pas zewnętrzny, dobył z wewnętrznej kieszeni płaski rewolwer, dmuchnął w lufę, podrzucił broń jak kowboj w kiepskim filmie i strzelił mi w plecy.Paskudny ból prześwidrował klatkę piersiową.Zacząłem się osuwać po ścianie; złapał mnie za kark, wykręcił twarzą do góry i strzelił raz jeszcze z tak bliska, że oślepił mnie ogień wylotowy.Huku nie usłyszałem, bo straciłem przytomność.Byłem potem w zupełnym mroku, dusząc się, bardzo długo, coś targało mną, podrzucało, mam nadzieję, że ani ambulans, ani helikopter — myślałem, potem zrobiło się, w tym mroku, jeszcze ciemniej, i nawet owa ciemność rozpuściła się w końcu, tak że nie zostało już nic.Gdy otwarłem oczy, siedziałem na schludnie posłanym łóżku, w pokoju o wąskim oknie, z szybą zamalowaną białym lakierem; patrzałem tępo na drzwi, jak gdyby na coś czekając.Nie miałem pojęcia, ani gdzie jestem, ani skąd się tu wziąłem.Na nogach miałem płaskie trepy, na sobie — pasiastą piżamę.Dobrze, że choć coś nowego — przemknęło mi — jakkolwiek nie zapowiada się to nazbyt ciekawie.Drzwi uchyliły się.Stał w nich, otoczony gromadką młodych ludzi w białych płaszczach szpitalnych, krępy brodacz z siwą, szczotkowatą czupryną, w złotych okularach.W ręku trzymał gumowy młotek.— Ciekawy przypadek — rzekł.— Bardzo ciekawy, proszę kolegów.Pacjent ten uległ zatruciu znaczną dawką halucynogenów cztery miesiące temu.Działanie ich ustąpiło już od dawna, lecz on nie potrafi w to uwierzyć i nadal uważa wszystko, co dostrzega, za objaw halucynatoryczny.W aberracji swej posunął się tak daleko, że sam prosił żołnierzy generała Diaza, którzy uciekali kanałami z zajętego pałacu, aby go rozstrzelali, ponieważ liczył na to, że śmierć będzie w samej rzeczy przebudzeniem z omamów.Został uratowany dzięki trzem bardzo poważnym zabiegom — usunięto mu dwie kule z komór sercowych — i uznał, że nadal halucynuje.— Czy to jest schizofrenia? — cienkim głosem spytała niska studentka, która, nie mogąc się przepchać przez stłoczonych kolegów, stawała na palcach, aby zobaczyć mnie ponad ich barkami.— Nie.Jest to psychoza reaktywna o nowej postaci, wywołanej, niewątpliwie, zastosowaniem tych fatalnych środków.Wypadek zupełnie beznadziejny; tak źle rokujący, że zdecydowaliśmy się poddać go witryfikacji.— Doprawdy? Panie profesorze! — studentka nie posiadała się z zainteresowania.— Tak.Jak wiecie, przypadki beznadziejne można już obecnie zamrażać w płynnym azocie na okres od czterdziestu do siedemdziesięciu lat.Każdy taki pacjent zostaje umieszczony w hermetycznym pojemniku, rodzaju naczynia Dewara, z dokładnym opisem historii choroby; w miarę nowych odkryć i postępów medycyny podziemia, w których przechowuje się tych ludzi, podlegają remanentom, i wskrzesza się każdego, któremu już można pomóc.— Czy pan się chętnie godzi na to, aby zostać zamrożonym? — spytała mnie studentka, wetknąwszy głowę między dwu rosłych studentów.Oczy jej płonęły naukową ciekawością.— Nie rozmawiam z przywidzeniami — odparłem.— Najwyżej mogę powiedzieć, jak pani na imię.Halucyna.Gdy zamykali drzwi, słyszałem jeszcze głos studentki, która mówiła: — Zimowy sen! Witryfikacja! To przecież podróż w czasie, jak romantycznie! — Nie podzielałem jej zdania, lecz cóż mi pozostawało nad poddanie się fikcyjnej zewnętrzności? Pod wieczór następnego dnia dwaj pielęgniarze zaprowadzili mnie do sali operacyjnej, w której stał szklany basen, dymiący parami tak lodowatymi, że od ich powiewu ścinało dech.Dostałem moc zastrzyków, potem, ułożonego na stole operacyjnym, napojono mnie przez rurkę słodkawym przezroczystym płynem — gliceryną, jak mi wyjaśnił starszy pielęgniarz.Był dobry dla mnie.Nazywałem go Halucjanem.Gdy zasypiałem już, pochylił się nade mną, żeby mi jeszcze krzyknąć do ucha: — Szczęśliwego przebudzenia!Nie mogłem mu ani odpowiedzieć, ani nawet palcem ruszyć.Przez cały czas — tygodniami! — obawiałem się pośpiechu z ich strony — że mnie wrzucą do basenu, nim stracę przytomność.Widać jednak pospieszyli się zbytnio, ponieważ ostatnim dźwiękiem tego świata, jaki doszedł mych uszu, był plusk, z którym ciało moje wpadło do płynnego azotu.Przykry dźwięk.* * *Nic.* * *Nic.* * *Nic, ale to zupełnie nic.* * *Zdawało mi się, że coś, lecz gdzie tam.Nic.* * *Nie ma nic — mnie też nie.* * *Jak długo jeszcze? Nic.* * *Jak gdyby coś, chociaż to niepewne.Muszę się skoncentrować.* * *Coś, ale bardzo niewiele tego.W innych okolicznościach uznałbym, że nic.* * *Lodowce białe i błękitne.Wszystko jest zrobione z lodu.Ja też.* * *Ładne te lodowce, gdyby tylko nie było tak cholernie zimno.* * *Igły lodowe i śniegowe kryształki.Arktyka.Kra w gębie.Szpik w kościach? Jaki tam szpik — czysty, przezroczysty lód.Jest lodowaty i sztywny [ Pobierz całość w formacie PDF ]