[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zbliżał się oczekiwany z niecierpliwością świt.Spragniony wiadomości ze świata, Pirx manipulował przy radiostacji, lecz wydobył z głośnika tylko zwiastujące niedaleki wschód słońca burze trzasków i gwizdów.Potem było śniadanie, po śniadaniu - wywoływanie płyt, nad jedną Langner ślęczał długo, bo znalazł wspaniały ślad jakiegoś rozpadu mezonowego, Pirxa nawet przywołał do mikroskopu, ale ten okazał się obojętny na uroki przemian jądrowych.Potem był obiad, godzina przy astrografach, wizualne obserwacje gwiezdnego nieba, zbliżała się pora kolacji.Langner krzątał się już w kuchni, gdy Pirx - to był jego dzień - wetknął w przejściu głowę przez drzwi i powiedział, że wychodzi.Langner, zajęty odczytywaniem skomplikowanej receptury na pudełku z proszkiem omletowym, mruknął mu, żeby się spieszył.Omlety będą za dziesięć minut.Więc Pirx, z paczką klisz w garści, już w skafandrze, sprawdziwszy, czy ściągacze dobrze dociskają hełm do obsady kołnierzykowej, otworzył na oścież oboje drzwi kuchenne i z radiostacji - wszedł do komory, zatrzasnął drzwi hermetyczne, otworzył klapę, wylazł na wierzch, ale jej nie zamknął - właśnie, żeby szybciej wrócić.Langner i tak nie wybiera się na zewnątrz, więc w takim postępowaniu nie było nic złego.Ogarnęła go ta sama ciemność, która jest wśród gwiazd.Ziemska nie dorównuje jej, bo atmosfera zawsze świeci słabym, pobudzonym promieniowaniem tlenu.Widział gwiazdy i tylko po tym, jak tu i ówdzie urywały się wzory znacznych konstelacji, po tej czerni bezgwiezdnej poznawał dookolną obecność skał.Zaświecił reflektor czołowy i z miarowo kołyszącą się przed sobą bladą plamą jasności dotarł do studni.Przełożył nogi w ciężkich butach przez cembrowinę (do księżycowej lekkości szybko się przywyka, trudniej do prawdziwego ciężaru po powrocie na Ziemię), zmacał na oślep pierwszy szczebel, zlazł na dół i zabrał się do zmieniania klisz.Gdy kucnął i pochylił się nad stojakami, światło jego reflektora zamrugało i zgasło.Poruszył się, trącił ręką hełm - zapłonęło na powrót.A więc żarówka była cała, tylko nie kontaktowała dobrze.Zaczął zbierać naświetlone płyty - reflektor błysnął parę razy i znowu zgasł.Pirx ślęczał kilka sekund w absolutnej ciemności, niepewny, co począć.Droga powrotna nie stanowiła problemu - znał ją na pamięć, a poza tym na szczycie Stacji płonęły dwa światełka, zielone i niebieskie.Ale mógł po omacku potłuc klisze.Raz jeszcze uderzył pięścią w hełm - reflektor zajaśniał.Szybko zanotował temperaturę, wetknął naświetlone klisze do kaset, przy wkładaniu kaset do futerału przeklęty reflektor znów zgasł.Musiał odłożyć klisze, żeby kilkakrotnym uderzeniem w hełm zapalić go na powrót.Zauważył, że kiedy jest wyprostowany, reflektor płonie, a kiedy się nachyla - gaśnie.Musiał więc pracować w bardzo nienaturalnej pozycji.Nareszcie światło wysiadło już na dobre i żadne uderzenia nie pomagały.Teraz już o wracaniu na Stację, gdy miał wokół siebie porozkładane klisze, nie było mowy.Oparł się plecami o najwyższy szczebel, odkręcił zewnętrzną pokrywę, wtłoczył rtęciowy palnik mocniej w obsadę i założył pokrywę z powrotem.Światło już miał, ale, jak to czasem bywa, gwint nie chciał chwycić.Pirx próbował i tak, i owak - nareszcie, zniecierpliwiony, wetknął pokrywę z zewnętrznym szkłem reflektora do kieszeni, szybko zebrał klisze i rozłożywszy nowe, jął leźć na górę.Był może pół metra od otworu studni, gdy wydało mu się, że w białe światło jego reflektora wmieszał się inny blask, chwiejny, krótkotrwały - spojrzał w górę, ale zobaczył tylko gwiazdy w wylocie studni.Zdawało mi się - pomyślał.Wylazł na wierzch, ale zdjął go jakiś niejasny niepokój.Nie szedł, biegł wielkimi susami, chociaż te księżycowe skoki wbrew temu, co niejeden sądzi, wcale nie przyspieszają biegu; są długie, ale też i leci się sześć razy wolniej aniżeli na Ziemi.Gdy był przy samej Stacji i rękę kładł na poręczy, zobaczył drugi błysk.Jak gdyby ktoś wystrzelił rakietę w stronie południowej.Rakiety nie zobaczył, cały widok zasłaniała mu bania Stacji, tylko upiorny odblask wiszarów skalnych: wyłoniły się na sekundę z czerni i znikły.Jak małpa wlazł błyskawicznie na szczyt kopuły.Panowała ciemność.Gdyby miał rakietnicę, strzeliłby, ale jej nie miał.Włączył swoje radio.Trzaski.Piekielne trzaski.Klapa była otwarta.Więc Langner siedział w środku.Nagle pomyślał, że jest idiotą.Jaka rakieta? To na pewno był meteor.Meteory nie świecą w atmosferze, bo Księżyc jej nie ma : świecą, gdy z kosmiczną szybkością roztrzaskują się o skały [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Zbliżał się oczekiwany z niecierpliwością świt.Spragniony wiadomości ze świata, Pirx manipulował przy radiostacji, lecz wydobył z głośnika tylko zwiastujące niedaleki wschód słońca burze trzasków i gwizdów.Potem było śniadanie, po śniadaniu - wywoływanie płyt, nad jedną Langner ślęczał długo, bo znalazł wspaniały ślad jakiegoś rozpadu mezonowego, Pirxa nawet przywołał do mikroskopu, ale ten okazał się obojętny na uroki przemian jądrowych.Potem był obiad, godzina przy astrografach, wizualne obserwacje gwiezdnego nieba, zbliżała się pora kolacji.Langner krzątał się już w kuchni, gdy Pirx - to był jego dzień - wetknął w przejściu głowę przez drzwi i powiedział, że wychodzi.Langner, zajęty odczytywaniem skomplikowanej receptury na pudełku z proszkiem omletowym, mruknął mu, żeby się spieszył.Omlety będą za dziesięć minut.Więc Pirx, z paczką klisz w garści, już w skafandrze, sprawdziwszy, czy ściągacze dobrze dociskają hełm do obsady kołnierzykowej, otworzył na oścież oboje drzwi kuchenne i z radiostacji - wszedł do komory, zatrzasnął drzwi hermetyczne, otworzył klapę, wylazł na wierzch, ale jej nie zamknął - właśnie, żeby szybciej wrócić.Langner i tak nie wybiera się na zewnątrz, więc w takim postępowaniu nie było nic złego.Ogarnęła go ta sama ciemność, która jest wśród gwiazd.Ziemska nie dorównuje jej, bo atmosfera zawsze świeci słabym, pobudzonym promieniowaniem tlenu.Widział gwiazdy i tylko po tym, jak tu i ówdzie urywały się wzory znacznych konstelacji, po tej czerni bezgwiezdnej poznawał dookolną obecność skał.Zaświecił reflektor czołowy i z miarowo kołyszącą się przed sobą bladą plamą jasności dotarł do studni.Przełożył nogi w ciężkich butach przez cembrowinę (do księżycowej lekkości szybko się przywyka, trudniej do prawdziwego ciężaru po powrocie na Ziemię), zmacał na oślep pierwszy szczebel, zlazł na dół i zabrał się do zmieniania klisz.Gdy kucnął i pochylił się nad stojakami, światło jego reflektora zamrugało i zgasło.Poruszył się, trącił ręką hełm - zapłonęło na powrót.A więc żarówka była cała, tylko nie kontaktowała dobrze.Zaczął zbierać naświetlone płyty - reflektor błysnął parę razy i znowu zgasł.Pirx ślęczał kilka sekund w absolutnej ciemności, niepewny, co począć.Droga powrotna nie stanowiła problemu - znał ją na pamięć, a poza tym na szczycie Stacji płonęły dwa światełka, zielone i niebieskie.Ale mógł po omacku potłuc klisze.Raz jeszcze uderzył pięścią w hełm - reflektor zajaśniał.Szybko zanotował temperaturę, wetknął naświetlone klisze do kaset, przy wkładaniu kaset do futerału przeklęty reflektor znów zgasł.Musiał odłożyć klisze, żeby kilkakrotnym uderzeniem w hełm zapalić go na powrót.Zauważył, że kiedy jest wyprostowany, reflektor płonie, a kiedy się nachyla - gaśnie.Musiał więc pracować w bardzo nienaturalnej pozycji.Nareszcie światło wysiadło już na dobre i żadne uderzenia nie pomagały.Teraz już o wracaniu na Stację, gdy miał wokół siebie porozkładane klisze, nie było mowy.Oparł się plecami o najwyższy szczebel, odkręcił zewnętrzną pokrywę, wtłoczył rtęciowy palnik mocniej w obsadę i założył pokrywę z powrotem.Światło już miał, ale, jak to czasem bywa, gwint nie chciał chwycić.Pirx próbował i tak, i owak - nareszcie, zniecierpliwiony, wetknął pokrywę z zewnętrznym szkłem reflektora do kieszeni, szybko zebrał klisze i rozłożywszy nowe, jął leźć na górę.Był może pół metra od otworu studni, gdy wydało mu się, że w białe światło jego reflektora wmieszał się inny blask, chwiejny, krótkotrwały - spojrzał w górę, ale zobaczył tylko gwiazdy w wylocie studni.Zdawało mi się - pomyślał.Wylazł na wierzch, ale zdjął go jakiś niejasny niepokój.Nie szedł, biegł wielkimi susami, chociaż te księżycowe skoki wbrew temu, co niejeden sądzi, wcale nie przyspieszają biegu; są długie, ale też i leci się sześć razy wolniej aniżeli na Ziemi.Gdy był przy samej Stacji i rękę kładł na poręczy, zobaczył drugi błysk.Jak gdyby ktoś wystrzelił rakietę w stronie południowej.Rakiety nie zobaczył, cały widok zasłaniała mu bania Stacji, tylko upiorny odblask wiszarów skalnych: wyłoniły się na sekundę z czerni i znikły.Jak małpa wlazł błyskawicznie na szczyt kopuły.Panowała ciemność.Gdyby miał rakietnicę, strzeliłby, ale jej nie miał.Włączył swoje radio.Trzaski.Piekielne trzaski.Klapa była otwarta.Więc Langner siedział w środku.Nagle pomyślał, że jest idiotą.Jaka rakieta? To na pewno był meteor.Meteory nie świecą w atmosferze, bo Księżyc jej nie ma : świecą, gdy z kosmiczną szybkością roztrzaskują się o skały [ Pobierz całość w formacie PDF ]