[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pani profesorowa to ją pewnie zna?I tak bez końca.Kiedy się zaś nadobna rozmowa zaczynała wyczerpywać i gasnąć z powodu braku oleju, ktoś wykrzykiwał ni stąd, ni zowąd:— Proszę pana profesora! Ja byłem wczoraj na Lohengrinie!— Co też mówisz? Ja się wybieram od dwóch lat.I jakżeż było?Dialog ożywiał się nadzwyczajnie i zataczał coraz szersze kręgi.Rzecz jasna, że wiele nas ten profesor nie nauczył, bo zanim wyczerpaliśmy sto jeden gotowych do odrobienia tematów, zawsze się odzywał serdeczny nasz wybawiciel, dzwonek szkolny.Godzina mijała jak z bicza trząsł ku obopólnemu zdumieniu, raczej ku wesołemu przerażeniu profesora, w którym w rytm dzwonka dzwoniło ponurym głosem uczciwe sumienie.Zrywał się jak opętany i miał tylko tyle czasu, aby na następną lekcję „zadać” jakiś tam ustęp do przygotowania.Nadchodził jednak czas, kiedy zacny ten człowiek wpadał w furię; odbywało się to nieodmiennie na jakiś miesiąc przed wakacjami; mógł się zjawić inspektor, mogli chcieć skontrolować stan naszych umysłów, wiele — jednym słowem — zewsząd groziło niebezpieczeństw.Profesor tedy rwał z kopyta, dusił nas i napędzał, ale nigdy nie patrzył w naszą stronę, jakby się bał, biedaczysko, że jeśli spojrzy i ujrzy przemiłe uśmiechnięte, serdeczne nasze spojrzenia, to przepadł.Już i tak cierpiał widocznie, bo nie wiedział od nas, co się dzieje w teatrze, kogo zaangażowali, kto umarł, ani kto się narodził; nie wiedzieć, co się dzieje w czyim domu, kto się żeni, komu się co urodziło? Ha! to trudno… Jak nie można, to nie można.I o dziwo! Chłopaki brały się do roboty jak furiaci i zawsze kończyło się dobrze.Zdarzało się, że zacny profesor sam podpowiadał, kiedy groziło niebezpieczeństwo i gdy jaka wysoka, groźna figura asystowała przy lekcji.Znaliśmy go do ostatniej komórki serca i byliśmy go pewni; on z nami postępował z dobrocią, my z nim bez wojny; wszystko było w porządku.Wojnę jawną i zdecydowaną prowadziło się dość rzadko, bo profesor to jest armata, a żak jest wróblem, wynik wojny dość łatwy był do przewidzenia.Prowadziło się jednak czasem wojnę podjazdową, chytrą i uporczywą, wojnę z głupia frant, bez wypowiadania, bez żadnych ostentacyjnych deklaracji.Jeśli profesor był nazbyt złośliwy, a już — nie daj Boże! — niesprawiedliwie napastliwy, gnębił nas, ale że sobie przy tym z nieznacznym naszym przyczynieniem się na nic popsuł wątrobę, to też nie ulegało najmniejszej wątpliwości.On uważał nas za gromadę złośliwych wielbłądów, a my jego za tygrysa; on miał twarz ponurą i oczy wiecznie czujne, my uśmiechaliśmy się, niby bardzo zadowoleni, uśmiechem nie z tego świata.W takich wypadkach geniusz „klasy” wysilał się nieprawdopodobnie, wpadał na pomysły zgoła oszalałe.Żadnych drobnych sztuk i mizernych kawałów! Wojna wymaga determinacji.Jeden z moich kolegów cudownie umiał udawać omdlenie i tak, szelma, padał, nie ugiąwszy nawet kolana, jak akrobata.Ten kawał zachowany był na czarną godzinę, dla profesora, co z nami wojował.Dziwni to ludzie, ci profesorowie! Taki zły, to się naprawdę rzadko zdarzał, raz na kilka lat.Napsuł krwi nam i sobie i gdzieś przepadł.Większość tworzyli ludzie po stokroć zacni, pojący się ciągle u źródła młodości, a choć poważni, choć bardzo uczeni, uśmiechali się gdzieś tam w głębi mądrych swych dusz, patrząc na zwariowane, psie figle.Trzeba zaś było mieć świętą, anielską cierpliwość, aby wytrzymać z gromadą rozbrykanych rumaków bożych, z całym arsenałem dynamitowych nabojów, które o wybuch przyprawia byle iskra.Najzacniejsi ludzie to są zawsze przyrodnicy; ma taki do czynienia całe życie ze zwierzakami, więc bez wielkiego trudu nas potrafił zrozumieć w każdym wypadku.Maniery tapira, zwierza oślego rodzaju, albo leniwca ai—ai niewiele się różniły od naszych wybornych manier.Takiego przyrodnika nic nigdy nie potrafiło wyprowadzić z równowagi.Poleca on na przykład, aby żaki zbierały rozmaite kamienie co dziwniejsze i wszelakie minerały.Jak poleca, to pewnie wie, co robi.Na następnej lekcji stoi staruszek przy katedrze z małym młotkiem w dłoni, a „klasa” jeden po drugim pokazuje mu w wielkim trudzie znalezione „minerały”.Właściwie to zamiast tym swoim młoteczkiem rozbijać każdy kamyczek i orzekać o jego wartości, powinien był na dobrą sprawę walić nim po łbie wszystkich nas z kolei.Przynieśliśmy mu wiele kilogramów kamieni, pozbieranych na najbliższej ulicy, wśród tego śmiecia były też okazy rzadkie i zupełnie nie znane w naturze, na przykład kamień niebieski.Rozbijał go młotkiem i mówił:— Zwyczajny kamień zanurzony w niebieskim atramencie! Na nic!Zęby się skrzywił, żeby wydarł z którejś czupryny choć dwa tysiące włosów — nic.I znowu orzeka:— Zwyczajna farbka do farbowania bielizny.Na nic!— Zwyczajna cegła, wymoczona, zdaje się, w spirytusie, bo pachnie…Na takie też pomysły zdobywały się potworne nasze dusze.Nim jednak trzydziesty z kolei pokazał swoje dziwo, swój słynny minerał, jakiego świat nie widział i nie zobaczy, mijała godzina i to był nieczysty zysk całego przedsięwzięcia.Nie ma bardziej genialnych łudzi w kradzeniu czasu niż uczniaki; jak wiadomo godzina szkolna jest co najmniej trzy razy tak długa, jak godzina zwyczajna, trzeba więc sposobów genialnych, aby ją skrócić o głowę i dwie nogi.Operacja taka udaje się najłatwiej na początku lekcji, bo pod jej koniec w atmosferze klasy panuje już zdenerwowanie, bo już była jakaś awantura i kogoś pognębiono.Trzeba tylko znać świetnie teren psychologiczny, a zawsze się uda.Nieodmiennie jakiś kwadransik umieliśmy gładko urwać jednemu zacnemu profesorowi, który był maniakiem, chorym z urojenia.Zjawiał się czerstwy i zdrów i szybkim krokiem szedł do katedry, dobywał z kieszeni małą książeczkę, wynalazł jakieś nazwisko i zadawał pytanie.Zapytany nie odpowiadał, tylko wlepiał wielkie oczy w profesora, na gębę zaś naprowadzał wyraz tak wielkiej żałości, jakby mu serce pękało.— Czego tak patrzysz, nie widziałeś mnie nigdy?— Widziałem, proszę pana profesora, tylko…— Tylko co?— Tylko że pan profesor tak dzisiaj mizernie wygląda, że się stropiłem…A jego jakby kto na sto koni wsadził, taki był szczęśliwy.— Co też powiadasz? Naprawdę tak źle?A wtedy cała banda chórem:— Strasznie źle!— Wyglądam na chorego?— Bardzo, bardzo! Niech pan profesor pójdzie się położyć.— Nie mogę, moi drodzy, nie mogę.Wiem, że się ledwie trzymam na nogach, ale obowiązek…— Pan profesor musiał coś zjeść niedobrego, teraz strasznie wszędzie trują!— Tak myślicie?I szedł nieznacznie ku oknu, aby się przejrzeć w lustrze szyby.Musiał zobaczyć twarz rumianą, ale on widział bladą, żółtą, z odcieniem lekko niebieskawym.Dusze w nas wywracały koziołki z radości, a on, już osłabły, zadawał pytania ot tak sobie, słuchał odpowiedzi z roztargnieniem, i był bardzo, bardzo łagodny, bo nie wypada przecież człowiekowi stojącemu nad otwartym grobem znęcać się, i to nad kim? — nad tymi, co go pożałowali, co zauważyli jego trupią bladość, nabrzmiałą śledzionę, zbiedzoną wątrobę i rozstrojony żołądek.Oni jedni to zauważyli, bo nikt poza tym [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Pani profesorowa to ją pewnie zna?I tak bez końca.Kiedy się zaś nadobna rozmowa zaczynała wyczerpywać i gasnąć z powodu braku oleju, ktoś wykrzykiwał ni stąd, ni zowąd:— Proszę pana profesora! Ja byłem wczoraj na Lohengrinie!— Co też mówisz? Ja się wybieram od dwóch lat.I jakżeż było?Dialog ożywiał się nadzwyczajnie i zataczał coraz szersze kręgi.Rzecz jasna, że wiele nas ten profesor nie nauczył, bo zanim wyczerpaliśmy sto jeden gotowych do odrobienia tematów, zawsze się odzywał serdeczny nasz wybawiciel, dzwonek szkolny.Godzina mijała jak z bicza trząsł ku obopólnemu zdumieniu, raczej ku wesołemu przerażeniu profesora, w którym w rytm dzwonka dzwoniło ponurym głosem uczciwe sumienie.Zrywał się jak opętany i miał tylko tyle czasu, aby na następną lekcję „zadać” jakiś tam ustęp do przygotowania.Nadchodził jednak czas, kiedy zacny ten człowiek wpadał w furię; odbywało się to nieodmiennie na jakiś miesiąc przed wakacjami; mógł się zjawić inspektor, mogli chcieć skontrolować stan naszych umysłów, wiele — jednym słowem — zewsząd groziło niebezpieczeństw.Profesor tedy rwał z kopyta, dusił nas i napędzał, ale nigdy nie patrzył w naszą stronę, jakby się bał, biedaczysko, że jeśli spojrzy i ujrzy przemiłe uśmiechnięte, serdeczne nasze spojrzenia, to przepadł.Już i tak cierpiał widocznie, bo nie wiedział od nas, co się dzieje w teatrze, kogo zaangażowali, kto umarł, ani kto się narodził; nie wiedzieć, co się dzieje w czyim domu, kto się żeni, komu się co urodziło? Ha! to trudno… Jak nie można, to nie można.I o dziwo! Chłopaki brały się do roboty jak furiaci i zawsze kończyło się dobrze.Zdarzało się, że zacny profesor sam podpowiadał, kiedy groziło niebezpieczeństwo i gdy jaka wysoka, groźna figura asystowała przy lekcji.Znaliśmy go do ostatniej komórki serca i byliśmy go pewni; on z nami postępował z dobrocią, my z nim bez wojny; wszystko było w porządku.Wojnę jawną i zdecydowaną prowadziło się dość rzadko, bo profesor to jest armata, a żak jest wróblem, wynik wojny dość łatwy był do przewidzenia.Prowadziło się jednak czasem wojnę podjazdową, chytrą i uporczywą, wojnę z głupia frant, bez wypowiadania, bez żadnych ostentacyjnych deklaracji.Jeśli profesor był nazbyt złośliwy, a już — nie daj Boże! — niesprawiedliwie napastliwy, gnębił nas, ale że sobie przy tym z nieznacznym naszym przyczynieniem się na nic popsuł wątrobę, to też nie ulegało najmniejszej wątpliwości.On uważał nas za gromadę złośliwych wielbłądów, a my jego za tygrysa; on miał twarz ponurą i oczy wiecznie czujne, my uśmiechaliśmy się, niby bardzo zadowoleni, uśmiechem nie z tego świata.W takich wypadkach geniusz „klasy” wysilał się nieprawdopodobnie, wpadał na pomysły zgoła oszalałe.Żadnych drobnych sztuk i mizernych kawałów! Wojna wymaga determinacji.Jeden z moich kolegów cudownie umiał udawać omdlenie i tak, szelma, padał, nie ugiąwszy nawet kolana, jak akrobata.Ten kawał zachowany był na czarną godzinę, dla profesora, co z nami wojował.Dziwni to ludzie, ci profesorowie! Taki zły, to się naprawdę rzadko zdarzał, raz na kilka lat.Napsuł krwi nam i sobie i gdzieś przepadł.Większość tworzyli ludzie po stokroć zacni, pojący się ciągle u źródła młodości, a choć poważni, choć bardzo uczeni, uśmiechali się gdzieś tam w głębi mądrych swych dusz, patrząc na zwariowane, psie figle.Trzeba zaś było mieć świętą, anielską cierpliwość, aby wytrzymać z gromadą rozbrykanych rumaków bożych, z całym arsenałem dynamitowych nabojów, które o wybuch przyprawia byle iskra.Najzacniejsi ludzie to są zawsze przyrodnicy; ma taki do czynienia całe życie ze zwierzakami, więc bez wielkiego trudu nas potrafił zrozumieć w każdym wypadku.Maniery tapira, zwierza oślego rodzaju, albo leniwca ai—ai niewiele się różniły od naszych wybornych manier.Takiego przyrodnika nic nigdy nie potrafiło wyprowadzić z równowagi.Poleca on na przykład, aby żaki zbierały rozmaite kamienie co dziwniejsze i wszelakie minerały.Jak poleca, to pewnie wie, co robi.Na następnej lekcji stoi staruszek przy katedrze z małym młotkiem w dłoni, a „klasa” jeden po drugim pokazuje mu w wielkim trudzie znalezione „minerały”.Właściwie to zamiast tym swoim młoteczkiem rozbijać każdy kamyczek i orzekać o jego wartości, powinien był na dobrą sprawę walić nim po łbie wszystkich nas z kolei.Przynieśliśmy mu wiele kilogramów kamieni, pozbieranych na najbliższej ulicy, wśród tego śmiecia były też okazy rzadkie i zupełnie nie znane w naturze, na przykład kamień niebieski.Rozbijał go młotkiem i mówił:— Zwyczajny kamień zanurzony w niebieskim atramencie! Na nic!Zęby się skrzywił, żeby wydarł z którejś czupryny choć dwa tysiące włosów — nic.I znowu orzeka:— Zwyczajna farbka do farbowania bielizny.Na nic!— Zwyczajna cegła, wymoczona, zdaje się, w spirytusie, bo pachnie…Na takie też pomysły zdobywały się potworne nasze dusze.Nim jednak trzydziesty z kolei pokazał swoje dziwo, swój słynny minerał, jakiego świat nie widział i nie zobaczy, mijała godzina i to był nieczysty zysk całego przedsięwzięcia.Nie ma bardziej genialnych łudzi w kradzeniu czasu niż uczniaki; jak wiadomo godzina szkolna jest co najmniej trzy razy tak długa, jak godzina zwyczajna, trzeba więc sposobów genialnych, aby ją skrócić o głowę i dwie nogi.Operacja taka udaje się najłatwiej na początku lekcji, bo pod jej koniec w atmosferze klasy panuje już zdenerwowanie, bo już była jakaś awantura i kogoś pognębiono.Trzeba tylko znać świetnie teren psychologiczny, a zawsze się uda.Nieodmiennie jakiś kwadransik umieliśmy gładko urwać jednemu zacnemu profesorowi, który był maniakiem, chorym z urojenia.Zjawiał się czerstwy i zdrów i szybkim krokiem szedł do katedry, dobywał z kieszeni małą książeczkę, wynalazł jakieś nazwisko i zadawał pytanie.Zapytany nie odpowiadał, tylko wlepiał wielkie oczy w profesora, na gębę zaś naprowadzał wyraz tak wielkiej żałości, jakby mu serce pękało.— Czego tak patrzysz, nie widziałeś mnie nigdy?— Widziałem, proszę pana profesora, tylko…— Tylko co?— Tylko że pan profesor tak dzisiaj mizernie wygląda, że się stropiłem…A jego jakby kto na sto koni wsadził, taki był szczęśliwy.— Co też powiadasz? Naprawdę tak źle?A wtedy cała banda chórem:— Strasznie źle!— Wyglądam na chorego?— Bardzo, bardzo! Niech pan profesor pójdzie się położyć.— Nie mogę, moi drodzy, nie mogę.Wiem, że się ledwie trzymam na nogach, ale obowiązek…— Pan profesor musiał coś zjeść niedobrego, teraz strasznie wszędzie trują!— Tak myślicie?I szedł nieznacznie ku oknu, aby się przejrzeć w lustrze szyby.Musiał zobaczyć twarz rumianą, ale on widział bladą, żółtą, z odcieniem lekko niebieskawym.Dusze w nas wywracały koziołki z radości, a on, już osłabły, zadawał pytania ot tak sobie, słuchał odpowiedzi z roztargnieniem, i był bardzo, bardzo łagodny, bo nie wypada przecież człowiekowi stojącemu nad otwartym grobem znęcać się, i to nad kim? — nad tymi, co go pożałowali, co zauważyli jego trupią bladość, nabrzmiałą śledzionę, zbiedzoną wątrobę i rozstrojony żołądek.Oni jedni to zauważyli, bo nikt poza tym [ Pobierz całość w formacie PDF ]