[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Po kropkach było powieścią czarującą i wzruszającą, coraz cichszą i cichszą, jak to zwykle o zachodzie, kiedy rosa pada.Tylko, że ta rosa często przypominała łzy, którymi jakieś wielkie płakało nieszczęście.Ci, co patrzyli z bliska na ostatki tego wielkiego życia, wiedzieli o tym, lecz nikt chyba nie widział smutku na twarzy Fałata.Zgryzoty swoje chował po chłopsku: albo za obrazem, albo pod strzechą.Do wszystkich zaś wychodził radosny.Do tego jednego miał spryt, bo poza tym go nie posiadał.Z czarnej, udręczonej, chłopskiej wyrosły ziemi, przez nędzę, głody i chłody do najwyższych twórczych wyrósłszy szczytów, osiągnął pod srebrną zimę żywota przedziwny spokój pełen radości.Patrzyłem na to z bliska, więc wiem.Zachował dziecinną, wzruszającą prostotę, wobec złości dnia powszedniego był niezaradny, naiwnie rozbrajający, a pod starość taką mądrą zdobył wyrozumiałość, że bez głębokiego wzruszenia nie można było patrzeć na tę twarz, tak pooraną zmarszczkami, jak dębowa kora.Przepaść miał w sercu, a słońce w źrenicach.W tym, co mówił już osiwiałym słowem, było zawsze poczucie wielkiego szczęścia, że żadna męka i żadna udręka nie mogła zmóc tej twardej, zgrzebnej duszy, którą Bóg pomazał, i że oddał z siebie wszystko do ostatniego włókna serca.A najcudowniejsza to w nim była pokora.Fałat stawał się mały i cichy wobec majestatu sztuki; do ostatniego swego tchnienia patrzył w nią jak w święty obraz, zachwyconymi patrzył oczami.To był jego „skarb pokornych”.Nie mógł siebie sławić, więc dlatego przerwał pamiętnik, ale niech inni o tym napiszą.Ja pamiętam, jak raz Fałat boleśnie westchnął i powiada:— O Boże, jak ja mało umiem!Miał wtedy ponad siedemdziesiąt lat i przeogromną sławę.Mówił to nie dla bufonady ani po to, by usłyszeć oburzone okrzyki; ze szczerego serca to mówił.Pewnie więc dlatego się nie starzał, że chciał się jeszcze czegoś nauczyć, zachłannie spoglądać na bogactwa wschodów i zachodów, na tatrzański śnieg i na przedwieczorną głęboką siność gór.O tym wszystkim nic nie ma w pamiętnikach ani o tym też, że siwy Fałat był zawsze najmłodszym w gromadzie ludzi o kilkadziesiąt lat od niego młodszych.Wpadał dnia jednego, jak ogniem nadziany granat, a wrzask przy spotkaniu był taki, że radosnym śmiechem można było niejedno gorzkie zapełnić życie.My wszyscy zmienialiśmy się, z wolna kapcaniejąc, oglądając się poza siebie, on jeden był zawsze taki sam… Przeciwnie: coraz ruchliwszy, w wieku lat siedemdziesięciu sześciu żywy jak iskra, wiercipięta najmilszy, wszystkim zainteresowany, o wszystkim wiedzący.Powtarzając swoje: „panie, panie!”, jako wielki po świecie bywalec mówił zawsze ozdobnie i górnym stylem; lecz „ie zawsze mogła słuchać tego niewinna panienka.Ten i ów bywał czasem zmęczony — Fałat nigdy tego po sobie nie pokazał.Ten i ów nie mógł ukryć swoich kłopotów — Fałat swoje zostawiał na schodach, gdzie zresztą zostawiał swoją wielkość i sławę, a pomiędzy ludzi wpadał młodzieniaszek, bursz rozradowany życiem.Wchodziła z nim jasna pogoda, okrzyk i skrzydlate słowo, werwa, humor i jakaś przemożna wiara, że wszystko na świecie jest piękne, bo wszystko można pięknym uczynić.Uczyliśmy się wszyscy u pana profesora Falata tej wiary i tego optymizmu, który go doszczętnie wypełniał.Kiedy już było bardzo, bardzo smutno, czekało się Fałata.Ze swojej samotni w Bystrej przybywał roześmiany i szczęśliwy, wszystkich podniecił, rozruszał, rozgwarzył i rozradował.Usta mu się wtedy nie zamykały: gadał i gadał, opowiadał bez końca, a miał co opowiadać; łzy czasem miał w oczach (pewnie z nadmiaru śmiechu…), kiedy ku obłąkanej radości przytomnych przypomniał, jak na ten przykład pisywał kucharzowi z Drezdeńskiego Hotelu w Krakowie miłosne listy do narzeczonej za jakieś mięsne ochłapy.Za list z namalowanym krwawo i przebitym strzałą sercem, z którego kapała miłosna posoka, dostawał Julian Fałat od onego kucharza kotlet i dwie kromki chleba.Później z książęty jadał, ale tego miłosnego kotleta nie zapomniał nigdy.Często świt już wychodził na zwiady, a wszyscy słuchali w jego mieszkaniu, podobnym do muzeum.Na jednej ścianie chrapał łoś krwawiąc biały śnieg, na innym obrazie „zwierz zdrów przebiegał knieje” lub grały głuszce, na innym kameduła z bielańskiego klasztoru pędził na koniu, a wiatr czynił skrzydła z białego jego płaszcza.Sto takich obrazów barwiło się przepysznie, a coraz to przybywał nowy, gdyż Fałat nie znał odpoczynku.Na całe miesiące zamykał się w swojej pustelni.Pracował przez cały dzień i dopiero, kiedy słońce gasło, potężny starzec odpoczywał.Ale jak? Zwoływał pospolite ruszenie i rozlewał radość do szklanek.Nie mógł napisać tego w pamiętnikach, co ja tu haniebnie zdradzam, że mając lat siedemdziesiąt puszczał się w tany napełniając dom hukiem i stukiem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Po kropkach było powieścią czarującą i wzruszającą, coraz cichszą i cichszą, jak to zwykle o zachodzie, kiedy rosa pada.Tylko, że ta rosa często przypominała łzy, którymi jakieś wielkie płakało nieszczęście.Ci, co patrzyli z bliska na ostatki tego wielkiego życia, wiedzieli o tym, lecz nikt chyba nie widział smutku na twarzy Fałata.Zgryzoty swoje chował po chłopsku: albo za obrazem, albo pod strzechą.Do wszystkich zaś wychodził radosny.Do tego jednego miał spryt, bo poza tym go nie posiadał.Z czarnej, udręczonej, chłopskiej wyrosły ziemi, przez nędzę, głody i chłody do najwyższych twórczych wyrósłszy szczytów, osiągnął pod srebrną zimę żywota przedziwny spokój pełen radości.Patrzyłem na to z bliska, więc wiem.Zachował dziecinną, wzruszającą prostotę, wobec złości dnia powszedniego był niezaradny, naiwnie rozbrajający, a pod starość taką mądrą zdobył wyrozumiałość, że bez głębokiego wzruszenia nie można było patrzeć na tę twarz, tak pooraną zmarszczkami, jak dębowa kora.Przepaść miał w sercu, a słońce w źrenicach.W tym, co mówił już osiwiałym słowem, było zawsze poczucie wielkiego szczęścia, że żadna męka i żadna udręka nie mogła zmóc tej twardej, zgrzebnej duszy, którą Bóg pomazał, i że oddał z siebie wszystko do ostatniego włókna serca.A najcudowniejsza to w nim była pokora.Fałat stawał się mały i cichy wobec majestatu sztuki; do ostatniego swego tchnienia patrzył w nią jak w święty obraz, zachwyconymi patrzył oczami.To był jego „skarb pokornych”.Nie mógł siebie sławić, więc dlatego przerwał pamiętnik, ale niech inni o tym napiszą.Ja pamiętam, jak raz Fałat boleśnie westchnął i powiada:— O Boże, jak ja mało umiem!Miał wtedy ponad siedemdziesiąt lat i przeogromną sławę.Mówił to nie dla bufonady ani po to, by usłyszeć oburzone okrzyki; ze szczerego serca to mówił.Pewnie więc dlatego się nie starzał, że chciał się jeszcze czegoś nauczyć, zachłannie spoglądać na bogactwa wschodów i zachodów, na tatrzański śnieg i na przedwieczorną głęboką siność gór.O tym wszystkim nic nie ma w pamiętnikach ani o tym też, że siwy Fałat był zawsze najmłodszym w gromadzie ludzi o kilkadziesiąt lat od niego młodszych.Wpadał dnia jednego, jak ogniem nadziany granat, a wrzask przy spotkaniu był taki, że radosnym śmiechem można było niejedno gorzkie zapełnić życie.My wszyscy zmienialiśmy się, z wolna kapcaniejąc, oglądając się poza siebie, on jeden był zawsze taki sam… Przeciwnie: coraz ruchliwszy, w wieku lat siedemdziesięciu sześciu żywy jak iskra, wiercipięta najmilszy, wszystkim zainteresowany, o wszystkim wiedzący.Powtarzając swoje: „panie, panie!”, jako wielki po świecie bywalec mówił zawsze ozdobnie i górnym stylem; lecz „ie zawsze mogła słuchać tego niewinna panienka.Ten i ów bywał czasem zmęczony — Fałat nigdy tego po sobie nie pokazał.Ten i ów nie mógł ukryć swoich kłopotów — Fałat swoje zostawiał na schodach, gdzie zresztą zostawiał swoją wielkość i sławę, a pomiędzy ludzi wpadał młodzieniaszek, bursz rozradowany życiem.Wchodziła z nim jasna pogoda, okrzyk i skrzydlate słowo, werwa, humor i jakaś przemożna wiara, że wszystko na świecie jest piękne, bo wszystko można pięknym uczynić.Uczyliśmy się wszyscy u pana profesora Falata tej wiary i tego optymizmu, który go doszczętnie wypełniał.Kiedy już było bardzo, bardzo smutno, czekało się Fałata.Ze swojej samotni w Bystrej przybywał roześmiany i szczęśliwy, wszystkich podniecił, rozruszał, rozgwarzył i rozradował.Usta mu się wtedy nie zamykały: gadał i gadał, opowiadał bez końca, a miał co opowiadać; łzy czasem miał w oczach (pewnie z nadmiaru śmiechu…), kiedy ku obłąkanej radości przytomnych przypomniał, jak na ten przykład pisywał kucharzowi z Drezdeńskiego Hotelu w Krakowie miłosne listy do narzeczonej za jakieś mięsne ochłapy.Za list z namalowanym krwawo i przebitym strzałą sercem, z którego kapała miłosna posoka, dostawał Julian Fałat od onego kucharza kotlet i dwie kromki chleba.Później z książęty jadał, ale tego miłosnego kotleta nie zapomniał nigdy.Często świt już wychodził na zwiady, a wszyscy słuchali w jego mieszkaniu, podobnym do muzeum.Na jednej ścianie chrapał łoś krwawiąc biały śnieg, na innym obrazie „zwierz zdrów przebiegał knieje” lub grały głuszce, na innym kameduła z bielańskiego klasztoru pędził na koniu, a wiatr czynił skrzydła z białego jego płaszcza.Sto takich obrazów barwiło się przepysznie, a coraz to przybywał nowy, gdyż Fałat nie znał odpoczynku.Na całe miesiące zamykał się w swojej pustelni.Pracował przez cały dzień i dopiero, kiedy słońce gasło, potężny starzec odpoczywał.Ale jak? Zwoływał pospolite ruszenie i rozlewał radość do szklanek.Nie mógł napisać tego w pamiętnikach, co ja tu haniebnie zdradzam, że mając lat siedemdziesiąt puszczał się w tany napełniając dom hukiem i stukiem [ Pobierz całość w formacie PDF ]