[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Żadnych nie obiecywała rozkoszy, ale kąt spokojny i kęs chleba.Babina miała zacne serce.Babka oświadczyła z miejsca, że tygodnia nie przeżyje w nieznanym mieście, ale pojedzie, bo chciałaby na stare lata zobaczyć kawał świata.Wysłuchano tej wieści ze zdumieniem tak głośnym, że nikt nie usłyszał uwagi obecnego przy tym doktora, który więcej na użytek własny niż na użytek publiczny rzekł cicho:- Babka z wozu, koniom lżej…Zapowiedź rozstania najbardziej zdumiała ciotkę Amelię.Patrzyła na babkę i na Barbarę jak na szalone podróżniczki, co wybierają się w afrykańską puszczę.Rozumiała, że tylko śmierć je rozłączy.Wiedziała o liście Barbary, niespodziewała się jednak tak rychłego rozwikłania.Widać, że tak trzeba, bo w białym domu było wiele miejsca, ale tu go nie ma.W białym domu był zawsze chleb, a tu go często brakło.Nagle poczuła się strasznie winna, bo przecież ona też jest ogromnym ciężarem i je opłakany chleb tych, którzy go nie mają zbyt wiele.W niespodzianym olśnieniu, jakby własną, niezawinioną ujrzawszy zbrodnię, rzekła cicho, lecz stanowczo:- Ja też jadę!- Ale dokąd? - zawołała pani Borowska.- Nie wiem… - odrzekła Amelia i rozejrzała się dokoła, jakby szukając ratunku.Doktor Lipień kiwnął głową z wielkim uznaniem.Przyłożył palec do czoła, jakby nakazywał czujność swojej mądrej głowie i wzywał ja do potężnego wysiłku, a po chwili rzekł:- Czy pani naprawdę chciałaby wyjechać?- Chciałabym umrzeć! - westchnęła Amelia.- Przy takim jak ja doktorze może to pani zdarzyć się bez wielkiego zachodu.Ale lepiej już żyć, bo śmierci nie da się tak łatwo odrobić.Każdy gada, że chciałby umrzeć, a jak przyjdzie co do czego, wtedy krzyczy, ze nie chce, i dopiero doktorzy muszą mu pomóc, aby życzenie się spełniło.Coś pani powiem, panno Amelio… Nie gniewajcie się, że to wszystko gadam, ale dla tego berbecia - tu pogardliwym ruchem głowy wskazał Irenkę - gotów jestem narazić się na wyrzucenie za drzwi.Tylko spokojnie!… Otóż rzecz jest taka: tak razem, w kupie, nie dacie rady.Nie ma co ukrywać… Jeszcze dwa miesiące, jeszcze trzy, a co potem? Finis, punctum, pauza.Trzeba więc ulżyć sobie nawzajem…- Ależ doktorze! - rzekła z wyrzutem pani Borowska.- Oho! Serce gada, a ja mówię na rozum.Nie przerywajcie mi, bo jestem natchniony i improwizuję.Otóż: babcia dobrodziejka i panna Barbara zrobiły wspaniałą karierę.- Kto umarł? - krzyknęła ni stąd, ni zowąd babka.- Dotąd wszyscy moi pacjenci - huknął doktor.- Cóż jednak uczyni panna Amelia, która płacze, bo wie, ze wam wszystkim ciężko? Proszę pani! Ja mogę mówić, ze pani płacze, ale to nie powód, aby pani naprawdę beczała.Najlepiej niech się pani odwróci fizjonomią do ściany i popłakuje w tej pozycji, a ja dokończę mojej wielkiej mowy.- Ja już nie płaczę… Ja słucham, drogi doktorze.Pan jest…- Na Boga! Proszę nie kończyć, bo dzieci dowiedzą się o mnie czegoś strasznego.Otóż panią, panno Amelio, skażę na ciężkie roboty.Czy państwo słuchają uważnie?- Słuchamy.- Jest w tym nie bardzo podłym miasteczku jeden stary dziwak.Dobry człowiek, tylko narwany.Posiada chałupę, kanarka, psa i nikogo więcej na świecie.Kanarek ma złamaną nogę, pies ma pchły, a jego pan ma kiełbie we łbie.W domu jest mała prowincjonalna filia wielkiego zakładu dla wariatów: obiad jedzą tam czasem o północy, w lustrze może przeglądać się chyba śmierć, bo tak zaśniedziało, ubranie leży pod łóżkiem, a buty wiszą w szafie.Nadzwyczajna rozmaitość… Gadałem z tym mandrylem, aby wreszcie, choćby przed śmiercią, jaki taki ład zaprowadził w swoim domu.Powiadam mu: „Czy panu nie wstyd robić chlew z katolickiego domu?” Odrzekł mi, ze nie ma czasu na głupstwa.„Weź pan sobie zacną i stateczną gospodynię.” - „A skąd ja, u licha, wytrzasnę zacną i stateczną gospodynię!” - A ja mu na to: „A ciotka Amelia to pies?” Och, przepraszam! Nie tak powiedziałem, tylko jakoś podobnie.- Nie szkodzi, nie szkodzi - uśmiechnęła się Amelia przez łzy.- Ja wiem, ze nie szkodzi, ale przeprosić trzeba - odrzekł doktor.- Stanęło tedy na tym, ze stare dziwadło chętnie i z całego serca odda pod pani opiekę swój ohydny dom, coś tam nawet za to zapłaci, nakarmi i napoi.Czy to nie doskonały pomysł?- Świetny! - krzyknęła z entuzjazmem Amelia.Pani Borowska pokręciła głową.- Dobrze - rzekła - ale sam pan mówi, że to bzik.Czy to naprawdę wariat?- Czasem miewa chwile przytomności - rzekł doktor z u’ znaniem.- Poza tym nie bardzo szkodliwy.Nie gryzie, nie wyje i nie kąsa.- Któż to taki?- No któż?… Czy to tak trudno zgadnąć?- Pan doktor! - zakrzyknęła z triumfem Irenka.- Jeden wariat od razu pozna drugiego - rzekł doktor z głębokim uznaniem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Żadnych nie obiecywała rozkoszy, ale kąt spokojny i kęs chleba.Babina miała zacne serce.Babka oświadczyła z miejsca, że tygodnia nie przeżyje w nieznanym mieście, ale pojedzie, bo chciałaby na stare lata zobaczyć kawał świata.Wysłuchano tej wieści ze zdumieniem tak głośnym, że nikt nie usłyszał uwagi obecnego przy tym doktora, który więcej na użytek własny niż na użytek publiczny rzekł cicho:- Babka z wozu, koniom lżej…Zapowiedź rozstania najbardziej zdumiała ciotkę Amelię.Patrzyła na babkę i na Barbarę jak na szalone podróżniczki, co wybierają się w afrykańską puszczę.Rozumiała, że tylko śmierć je rozłączy.Wiedziała o liście Barbary, niespodziewała się jednak tak rychłego rozwikłania.Widać, że tak trzeba, bo w białym domu było wiele miejsca, ale tu go nie ma.W białym domu był zawsze chleb, a tu go często brakło.Nagle poczuła się strasznie winna, bo przecież ona też jest ogromnym ciężarem i je opłakany chleb tych, którzy go nie mają zbyt wiele.W niespodzianym olśnieniu, jakby własną, niezawinioną ujrzawszy zbrodnię, rzekła cicho, lecz stanowczo:- Ja też jadę!- Ale dokąd? - zawołała pani Borowska.- Nie wiem… - odrzekła Amelia i rozejrzała się dokoła, jakby szukając ratunku.Doktor Lipień kiwnął głową z wielkim uznaniem.Przyłożył palec do czoła, jakby nakazywał czujność swojej mądrej głowie i wzywał ja do potężnego wysiłku, a po chwili rzekł:- Czy pani naprawdę chciałaby wyjechać?- Chciałabym umrzeć! - westchnęła Amelia.- Przy takim jak ja doktorze może to pani zdarzyć się bez wielkiego zachodu.Ale lepiej już żyć, bo śmierci nie da się tak łatwo odrobić.Każdy gada, że chciałby umrzeć, a jak przyjdzie co do czego, wtedy krzyczy, ze nie chce, i dopiero doktorzy muszą mu pomóc, aby życzenie się spełniło.Coś pani powiem, panno Amelio… Nie gniewajcie się, że to wszystko gadam, ale dla tego berbecia - tu pogardliwym ruchem głowy wskazał Irenkę - gotów jestem narazić się na wyrzucenie za drzwi.Tylko spokojnie!… Otóż rzecz jest taka: tak razem, w kupie, nie dacie rady.Nie ma co ukrywać… Jeszcze dwa miesiące, jeszcze trzy, a co potem? Finis, punctum, pauza.Trzeba więc ulżyć sobie nawzajem…- Ależ doktorze! - rzekła z wyrzutem pani Borowska.- Oho! Serce gada, a ja mówię na rozum.Nie przerywajcie mi, bo jestem natchniony i improwizuję.Otóż: babcia dobrodziejka i panna Barbara zrobiły wspaniałą karierę.- Kto umarł? - krzyknęła ni stąd, ni zowąd babka.- Dotąd wszyscy moi pacjenci - huknął doktor.- Cóż jednak uczyni panna Amelia, która płacze, bo wie, ze wam wszystkim ciężko? Proszę pani! Ja mogę mówić, ze pani płacze, ale to nie powód, aby pani naprawdę beczała.Najlepiej niech się pani odwróci fizjonomią do ściany i popłakuje w tej pozycji, a ja dokończę mojej wielkiej mowy.- Ja już nie płaczę… Ja słucham, drogi doktorze.Pan jest…- Na Boga! Proszę nie kończyć, bo dzieci dowiedzą się o mnie czegoś strasznego.Otóż panią, panno Amelio, skażę na ciężkie roboty.Czy państwo słuchają uważnie?- Słuchamy.- Jest w tym nie bardzo podłym miasteczku jeden stary dziwak.Dobry człowiek, tylko narwany.Posiada chałupę, kanarka, psa i nikogo więcej na świecie.Kanarek ma złamaną nogę, pies ma pchły, a jego pan ma kiełbie we łbie.W domu jest mała prowincjonalna filia wielkiego zakładu dla wariatów: obiad jedzą tam czasem o północy, w lustrze może przeglądać się chyba śmierć, bo tak zaśniedziało, ubranie leży pod łóżkiem, a buty wiszą w szafie.Nadzwyczajna rozmaitość… Gadałem z tym mandrylem, aby wreszcie, choćby przed śmiercią, jaki taki ład zaprowadził w swoim domu.Powiadam mu: „Czy panu nie wstyd robić chlew z katolickiego domu?” Odrzekł mi, ze nie ma czasu na głupstwa.„Weź pan sobie zacną i stateczną gospodynię.” - „A skąd ja, u licha, wytrzasnę zacną i stateczną gospodynię!” - A ja mu na to: „A ciotka Amelia to pies?” Och, przepraszam! Nie tak powiedziałem, tylko jakoś podobnie.- Nie szkodzi, nie szkodzi - uśmiechnęła się Amelia przez łzy.- Ja wiem, ze nie szkodzi, ale przeprosić trzeba - odrzekł doktor.- Stanęło tedy na tym, ze stare dziwadło chętnie i z całego serca odda pod pani opiekę swój ohydny dom, coś tam nawet za to zapłaci, nakarmi i napoi.Czy to nie doskonały pomysł?- Świetny! - krzyknęła z entuzjazmem Amelia.Pani Borowska pokręciła głową.- Dobrze - rzekła - ale sam pan mówi, że to bzik.Czy to naprawdę wariat?- Czasem miewa chwile przytomności - rzekł doktor z u’ znaniem.- Poza tym nie bardzo szkodliwy.Nie gryzie, nie wyje i nie kąsa.- Któż to taki?- No któż?… Czy to tak trudno zgadnąć?- Pan doktor! - zakrzyknęła z triumfem Irenka.- Jeden wariat od razu pozna drugiego - rzekł doktor z głębokim uznaniem [ Pobierz całość w formacie PDF ]