[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z kranu w stałym rytmie skapywała do zlewu woda.Zagryzając w zakłopotaniu wargi podszedłem i zakręciłem go.Moje nerwy były tak napięte, że gdy ujrzałem swoje oblicze w kuchennym oknie, omal nie dostałem ataku serca.A potem, gdzieś z oddali i bardzo niewyraźnie, usłyszałem to.Dziwną, monotonną, ponurą muzykę.Pod jej wpływem włosy stanęły mi dęba, a w ustach poczułem nagłą suchość.Nie potrafię określić, czy był to śpiew, czy też dźwięk jakiegoś instrumentu strunowego.Wydawało mi się, że cały dom ożył chrobotem widmowych gryzoni.Uniosłem głowę i ze wszystkich sił skoncentrowałem się na ledwie słyszalnej muzyce, lecz im intensywniej słuchałem, tym cichsze były jej tony.Wkrótce zanikła zupełnie.W parę sekund później z góry zawołała mnie Anna.3Coś musiało się wydarzyć.Idąc pośpiesznie długim, drewnianym korytarzem, odczuwałem dziwną, subtelną zmian? atmosfery.Tak, jakby za chwile miała się rozpętać burza z piorunami albo jakbym nagłe wszedł do dusznej palmiarni.Anna czekała na mnie w odległym końcu korytarza, dokładnie tam, gdzie ją zostawiłem.Plecami przywarła do ściany, a uniesione na wysokość piersi ręce wyciągała przed siebie w obronnym geście.— Anna? — zawołałem.Spojrzała w moim kierunku.— Harry! — wyszeptała z bezmierną ulgą i przemknęła korytarzem prosto w me rozwarte ramiona.Objąłem ją serdecznie i uspokajająco pogładziłem po włosach.Po upływie kilku sekund podniosła ku mnie bladą, wystraszoną twarz.Zgubiła gdzieś swój wyszukany, mały kapelusz i jej kręcone, czarne włosy rozsypały się w dzikim nieładzie.— Słyszałaś to? — zapytałem.Pokiwała głową.— Zaczynałam już myśleć, że tracę rozum.Zadawałam sobie pytanie: a co będzie, jeśli Harry tego nie słyszy? Może wpadam w obłęd, tak jak Max Greaves?— Już dobrze, ten dźwięk był realny.Słyszałem go na dole w kuchni.Czy wiesz, skąd się wydobywał?Wzruszyła ramionami.Nadal drżała nerwowo, tak samo jak Marjorie, gdy opowiadała nam o przerażającej śmierci Maxa.— Był bardzo słaby.Z trudem go słyszałam.Miał jednak w sobie coś przerażającego.Sprawiał, iż wydawało mi się, że korytarz pełen jest biegnących insektów, szczurów albo karaluchów.Niczego nie widziałam, więc starałam się nie wpaść w panikę, ale miałam przemożne wrażenie, że wszędzie wokół pełno jest pełzającego robactwa.— Anno — powiedziałem cicho.— Czy był tu jeszcze ktoś? Czy kogoś widziałaś?Pokręciła przecząco głową.— Nikogo.Na górę nie ma innej drogi, prawda? Ująłem jej podbródek i lekko uniosłem do góry, by spojrzeć w jej twarz.— Musi być jakieś wyjaśnienie.Wiesz o tym tak samo dobrze jak i ja.— Ale jakie? Jeśli to nie dzban, to kto potrafi grać taką muzykę i po co miałby to robić?Odetchnąłem głęboko.— Nie wiem.Ale z pewnością dzieje się tutaj coś dziwnego.Może, nie jestem pewien, może ktoś usiłuje nas wystraszyć.Kiedy zszedłem na dół i zacząłem szukać Marjorie, to mógłbym przysiąc, że był tam ktoś jeszcze.— Ktoś jeszcze? — zapytała poruszona.— Ale kto?— Skąd mam wiedzieć? Nie jestem nawet pewien, czy to nie była gra świateł.Wyglądał na mnicha w długiej szacie.Wydaje mi się, że najpierw widziałem go w salonie, później w jadalni i tam mi zniknął.Anna delikatnie odsunęła się ode mnie.Pokonała już największy strach, a mój uścisk był nieco zbyt zażyły, by mogło go usprawiedliwić zwykłe zdenerwowanie.— Może to była Marjorie — podsunęła.— A może ona też to widziała?— Nie wiem.Nigdzie jej nie znalazłem.Myślałem, że poszła naprawić światło.Kiedy zszedłem na dół, nie było tam prądu.Byłem przekonany, że wymienia bezpieczniki.Właśnie wtedy spostrzegłem tę osobę, czy cokolwiek to było.— Jak wyglądał jej ubiór? — zapytała Anna.— Trudno mi powiedzieć.Długa szata z kapturem, to wszystko.Tak przynajmniej mi się wydaje.— Dżellaba?— Przepraszani?— Arabski strój.Dżellaba.A może to była jakaś inna odmiana togi?— Pytanie mnie o to nic ci nie da, Anno.Dla mnie toga to toga, choćbyś ją nazywała na dziesiątki sposobów.Poza tym, wszystko to mogło mi się przywidzieć.Wiesz, jakie są te stare, nawiedzone domy.Myślę, że najlepiej będzie, jeśli o tym zapomnimy.Wszystko, czego chcę, to otworzyć wieżyczkę i pozbyć się tego cholernego dzbana.— Uważam, że powinniśmy zachować ostrożność, Harry.Może tylko ktoś głupio żartuje, chcąc nas nastraszyć, ale jeśli tak nie jest?Popatrzyłem poprzez ponury korytarz na zapieczętowane drzwi.Drugie wstążki zwisające z brązowych, woskowych pieczęci poruszały się lekko pod wpływem powolnego przepływu powietrza.Nie wiedzieć dlaczego, patrząc na te drzwi, doznałem uczucia nieprzyjemnej pustki, tak jakby otwierały się one w bezdenną przepaść.Chciałem je otworzyć, lecz równocześnie zdawałem sobie sprawę, że pragnienie ich przekroczenia może być rezultatem nieodpartego działania mego własnego instynktu samozniszczenia.Wyciągnąłem z kieszeni koszuli papierosa i zapaliłem go.— Nie wiem, Anno.Sugerowałem, że ktoś mógł próbować nas przestraszyć, ponieważ nie mam pojęcia, co innego mogłoby to być.— To mógł być dżinn — odparła z prostotą.— Jest tylko jeden sposób, aby się o tym przekonać.Z tyłu domu stoi szopa z narzędziami i różnymi rupieciami.Czy chcesz iść ze mną? Zamierzam poszukać łomu.— Jeśli uważasz, że zostanę sama w tym paskudnym miejscu…W milczeniu wróciliśmy korytarzem do schodów, zeszliśmy na dół i poprzez salon oraz kuchnię wydostaliśmy się bocznymi drzwiami na zewnątrz.Wiał łagodny, ciepły wiatr od lądu, na niebie kremowo—błękitne obłoki przesłaniały gwiazdy.Gdy szliśmy podjazdem w kierunku szopy, pod naszymi nogami chrzęścił żwir.Otworzyłem drzwi, próbując dojrzeć cokolwiek w panujących wewnątrz ciemnościach.Na szczęście pamiętałem, gdzie Max przechowywał najczęściej latarkę — wieszał ją po prawej stronie drzwi.Anna nie odstępowała mnie na krok.Od czasu do czasu rzucała szybkie spojrzenie na dom i wtedy wyraźnie drżała.— Zimno ci? — zapytałem.— Nie.Jestem tylko staromodnie przestraszona.Odnalazłem latarkę, włączyłem ją i zacząłem przebierać pośród ogrodniczych narzędzi w poszukiwaniu łomu lub czegoś, co mogłoby go zastąpić.Ostatecznie zdecydowałem się na kilof.Ruszyliśmy wraz z Anną ku domowi.Po drodze wymachiwałem latarką, pogwizdując przy tym parę taktów z „Hej ho, hej ho, do pracy by się szło”, w nadziei, że może mnie to nieco rozweseli.Do domu weszliśmy tymi samymi drzwiami, którymi go opuściliśmy, minęliśmy kuchnię i wkroczyliśmy do salonu.Byliśmy na środku pokoju, gdy zabłysły światła, a we frontowych drzwiach stanęły Marjorie oraz panna Johnson, ubrane w czarne płaszcze i żałobne kapelusze.— Marjorie! — krzyknąłem.— Szukałem cię wszędzie.Z jakiegoś powodu nie wyglądała na zainteresowaną czy ucieszoną moim widokiem.Odwróciła się do panny Johnson i powiedziała: „Zamknij drzwi”.Następnie, jakby nieco mechanicznie, wkroczyła do salonu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl