[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wróciłem do ciebie na wieżę, żeby spy­tać, czy nie zmieniłeś zdania, ale cię nie zastałem.Zaj­rzałem do izby Detha, bo pomyślałem sobie, że może u niego jesteś, ale nie było cię, a Deth usłyszał mnie i się obudził.Kiedy mu powiedziałem, że zniknąłeś, ubrał się szybko i obudził Danana, a Danan obudził gór­ników.Teraz wszyscy cię szukają.Ja przybiegłem tu przodem.Nie rozumiem.- Jeśli wrócimy do domu Danana żywi, wszystko ci wyjaśnię.- Dobrze.Daj, poniosę ci ten miecz.- Dłoń zaciśnię­ta na nadgarstku Morgona pociągnęła go w przód.- Ostrożnie, po twojej lewej stronie strop się obniża.Po­chyl głowę.Szli szybko przez ciemności, nie rozmawiając ze so­bą.Tylko Bere wymrukiwał od czasu do czasu ostrzeże­nie.Morgon, cały spięty, przygotowany na niespodzie­wane uderzenia, wytężał wzrok, ale jego oczy nie znaj­dowały żadnego punktu zaczepienia.W końcu je zamknął i dał się prowadzić Beremu.Zaczęli się wspinać.Chod­nik wznosił się spiralnie w górę.Ściany poruszały się pod dłońmi Morgona jak żywe, to zbiegając się tak, że mu­siał przeciskać się między nimi bokiem, to znów rozbie­gając poza zasięg jego wyciągniętej ręki, by kawałek da­lej znowu się zbiec.W końcu Bere zatrzymał się.- Tu są schody.Prowadzą do szybu kopalni.Chcesz odpocząć?- Nie.Idźmy dalej.Schody były strome, nie miały końca.Dygoczący z zimna Morgon czuł strużki krwi ściekającej mu po rozciętych palcach i skapującej z nich na ziemię.Pod zamkniętymi powiekami zaczynał widzieć przesuwa­jące się cienie i rozbłyski barw.Słyszał ciężki oddech Berego.- No - sapnął w końcu chłopiec.- Jesteśmy na górze.- Zatrzymał się tak gwałtownie, że Morgon wpadł na niego.- Tam, w szybie, pali się światło.To pewnie Danan! Chodźmy.Morgon otworzył oczy.Bere przeszedł przodem przez kamienny łuk, którego ściany zafalowały nagle chybotliwym światłem.- Dananie? - zawołał cicho Bere i nagle zatoczył się w tył, potykając się o Morgona.Z krtani wyrwało mu się chrapliwe westchnienie.Szarozielone ostrze prze­cięło powietrze i uderzyło go w głowę.Miecz upusz­czony przez chłopca upadł z brzękiem na ziemię.Bere osunął się na niego bez czucia.Morgon patrzył ze zgrozą na bezwładne, nierucho­me ciało, dziwnie małe na tle chropawego skalnego podłoża.Przeszedł go gwałtowny, nie kontrolowany dreszcz rodzącej się furii.Odskoczył przed ostrzeni, które natarło nań z ciemności niczym srebrny wąż, ściągnął przez głowę harfę i rzucił ją na ziemię; wy­szarpnął miecz spod ciała Berego.Wpadł w sklepione łukowo przejście, unikając o włos dwóch kling, które przecięły ze świstem powietrze tuż za jego plecami, prze­chwycił w powietrzu trzecią i podrzucił ją wysoko w górę.Zahaczyła z głuchym szczękiem o sklepienie, krzesząc snop iskier.Morgon ciął od ucha.Krew trys­nęła z oblicza koloru muszli.Palący ból przeszył mu ra­mię; odwrócił się na pięcie i trzymając miecz oburącz, niemal od niechcenia sparował kolejny cios, by natych­miast przejść do kontrataku i ciąć z rozmachem z góry na dół.Zmiennokształtny, rozpłatany od barku po bio­dra, zwalił się z chrząknięciem na ziemię.Spadało już na niego kolejne ostrze; odskoczył, zamierzył się mie­czem jak siekierą przy rąbaniu drewna.Klinga ugrzę­zła w ramieniu zmiennokształtnego i kiedy ten padał, miecz wyśliznął się Morgonowi z ręki.Zapadła cisza.Morgon patrzył na gwiazdki w jelcu miecza, które zadrgały lekko wraz z ostatnim tchnie­niem wydawanym przez zmiennokształtnego.Ostrze by­ło zbroczone krwią.Jedno z dziwnych światełek, wy­puszczone przez zmiennokształtnego, leżało, płonąc, wciąż przy jego wyciągniętej ręce.Morgon wzdrygnął się gwałtownie.Podszedł tam, przydeptał światełko i ruszył przed siebie.Szedł tak, aż wyrosła przed nim ściana.Przywarł twarzą do litej czarnej skały i tam pozostał.11Rozharatane ramię goiło się dwa tygodnie.Na lewej dłoni pozostały mu blizny po ostrzu miecza, przecinające znamię vesty.Nic nie powiedział, kiedy górnicy Danana weszli z pochodnia­mi do groty i znaleźli tam jego, trupy zmiennokształt­nych oraz wielki miecz z gwiazdkami, które mrugały niczym przekrwione oczy.Nie powiedział nic, chociaż coś pojawiło się w jego oczach, kiedy w krąg światła, potykając się i trzymając jedną ręką za głowę, wto­czył się Bere z zakrwawioną twarzą.W drodze z ko­palni na powierzchnię słyszał pytania, którymi zasy­pywał go Danan, ale na nie nie odpowiadał.Nie uszedł zresztą daleko, szybko opadła na niego ciemność góry, ognie pochodni skurczyły się, zbłękitniały, przybladły, by w końcu utonąć w czerni.Przerwał milczenie dopiero w swojej izbie, kiedy leżąc z zabandażowanym od barku po nadgarstek ra­mieniem, obserwował skupioną, zachwyconą twarz Berego szkicującego ryty zdobiące klingę miecza.Na jego prośbę Bere sprowadził Detha i Danana.Morgon, nie pomijając żadnego szczegółu, opowiedział im bez­namiętnym tonem wszystko, co chcieli wiedzieć.- Dzieci.? - wyszeptał Danan.- Kiedy Yrth mnie tam zaprowadził, widziałem tylko kamienie.Skąd wie­dział, czym są?- Zapytam go.- Yrtha? Myślisz, że on żyje?- Jeśli żyje, odnajdę go.- Morgon umilkł na chwilę.Oczy miał puste, nieprzystępne.- W tę grę, poza Za­łożycielem i zmiennokształtnymi, zaangażowany jest ktoś jeszcze - podjął.- Wymieniali obce mi imiona - Edolen, Sec, jakiś Pan Wiatrów [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl