[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Drzwi ze strony Carlosa otworzyły się z trzaskiem.Chwycił koc w kolorze błękitu Cadziego i szczelnie się nim owinął.Justin chwycił jeden z kevlarowych worków ochronnych i uderzywszy z całej siły w drzwi, także znalazł się na zewnątrz.Musieli zakryć głowy kocami, ale mimo że szli po omacku, znaleźli drogę przez salę - tlącą się już prawie w całości i pełną pszczół, które latały tu i tam, świszcząc niczym meteoryty.I to było szczęście w nieszczęściu.Pszczoły miały już przedtem do czynienia z ogniem i wypracowały taktykę radzenia sobie z nim.Rozproszyły się, przez co płomienie nie tak łatwo przenosiły się z jednej na drugą.- Niech to szlag! - krzyknął Justin.- Wydostań Katyę! Ja będę szedł tuż za tobą!Udało im się dotrzeć do drzwi szopy na narzędzia.Carlos otworzył je jednym szarpnięciem i Katya przycisnęła się do tylnej ściany.Szlochała, ale nie wyglądało na to, by coś jej się stało.Carlos rzucił jej worek ochronny.- Szybko! Wchodź do środka.Wczołgała się do worka, a kiedy to robiła, Justin pospiesznie sprawdzał, co znajduje się w szopie.I znalazł to - wypalacz chwastów.Urządzenie to wyrzucało z dyszy wąski strumień płonącej cieczy.Justin założył zbiornik i stwierdził, że jest tylko w połowie pusty.- Zmiatajmy stąd! - wrzasnął.- Barak łączności powinien być bezpieczny!Carlos nie spierał się, tylko zarzucił sobie córkę na ramię.- Nigdy tam nie dotrzemy! - Nad barakiem łączności widać było gęsta chmurę pszczół.- Owszem, dotrzemy - odparł Justin, zapalając płomyk inicjujący odchwaszczacza.Wypuścił na próbę trochę paliwa, po czym obrócił się, zataczając w powietrzu ognisty krąg.Pszczoły zaczęły wybuchać, zapalając swoje sąsiadki.Carlos musiał odwrócić głowę, aby uchronić się przed ulewą płonących skorupiaków.Pszczoły rozproszyły się, instynktownie uciekając przed ogniem.- Ruszajmy!Robor był w powietrzu zaledwie od dziesięciu minut, kiedy pojawiły się pierwsze pszczoły.Uderzały w metalowe podpory i próbowały bezskutecznie przegryźć zewnętrzną powłokę sterowca.Sylvia patrzyła, jak wpadają na szybę.Niektóre z nich roztrzaskiwały się, zostawiając czerwono-zielone plamy, ale w większości po prostu odbijały się i, ogłuszone, opadały spiralnie na ziemię.Przez interkom dobiegł głos Careya Lou.- Uważajcie na pszczoły wpadające w wirniki skeeterów.Evan wyleciał w powietrze.Czy mnie słyszycie? - Sprawiał wrażenie zdesperowanego.Sylvia dostrzegła kątem oka czerwone światełka mrugające przed Hendrikiem, a po chwili usłyszała stłumiony huk.Sterowiec zadrżał, jakby otrzymał potężny cios.Za późno? - pomyślała.Poczuła się jak idiotka.- Oczywiście, że cię słyszymy, Carey.- Co mamy robić, do diabła? - Hendrik patrzył, jak kolejna chmura pszczół rozbija się na szybie, zostawiając po sobie krew i śluzowatą substancję.- Wyłącz silniki!- Zrobione.Sylvio, wydaje mi się, że skeeter trzy jest załatwiony.Obok okna przeleciał strumień malutkich komet, które wybuchały w chwili uderzenia w powłokę sterowca.Robor przechylił się w bok, a potem zaczął opadać w powolnym, okropnym korkociągu.Sylvia z całych sił walczyła o to, aby zachować spokój.- Blisko ziemi jest ich więcej - powiedziała.- Wyłącz wszystkie silniki, napompuj więcej gazu do worków nośnych i wznieś go jak najwyżej.Dwa skeetery wciąż jeszcze były całe.Ich wirniki obracały się coraz wolniej pośród pierścieni ognia, po czym zatrzymały się.Płonące pszczoły opadały spiralnie przed oknem sterowca niczym ginące gwiazdy.Hendrick cofnął się.- Nie mogą się przebić - powiedziała Sylvia.- Jeszcze piętnaście minut i znajdziemy się nad nimi.Wtedy będziemy mogli znowu uruchomić silniki.- Według wskaźników straciliśmy skeeter ogonowy -odparł z przygnębieniem w głosie.- Nie wiem.- Mamy jeszcze dwa - przerwała mu.- I to na razie będzie nam musiało wystarczyć.Trzy godziny, może cztery.Mam tylko nadzieję, że dzieci zdołają tak długo wytrwać.Ruth była owinięta w koce od stóp aż do głowy.Wiedziała, dokąd idzie, i nie musiała patrzeć przed siebie.Przeszła już tę trasę z tysiąc razy.Zagroda chameli.Coś się za nią działo.Syk płomienia.Słyszała go, ale nie śmiała się obejrzeć.Potknęła się o coś.Kości.Nie mogła na to patrzeć, nie mogła dopuścić do tego, by lęk ją obezwładnił.To byłoby zbyt łatwe.Jej otulone w koce dłonie dotknęły ogrodzenia zagrody chameli.- Tarzan?! - zawołała, a potem podniosła głos, mając nadzieję, że koc nie stłumił go zbytnio.- Tarzan!Widziała, jak chamele zmieniają kolor, i domyśliła się, że będą żywe i bezpieczne.Kiedy w odpowiedzi na swoje wołanie usłyszała odgłos grzebania nogą, wiedziała już, że jej faworyt żyje.Co więcej, nawet pośród tego horroru, Tarzan wciąż reagował na jej głos.Coś trąciło jej rękę.Nie śmiała na to spojrzeć.Sama myśl o tym, co pszczoły mogą zrobić z jej oczami, wprawiała ją w przerażenie.Gdzieś za nią rozjarzył się ogień tak jasny jak błyskawica.Szczątki płonących pszczół zasypały deszczem jej koce.Jęknęła z trwogi, po czym opanowała się i przeszła przez ogrodzenie.Tarzan pozwolił jej się dosiąść, a następnie ruszył w stronę zamkniętej bramy.Kiedy wyciągnąwszy rękę, odsunęła skobel, Tarzan otworzył ją pchnięciem łba.Prawie natychmiast chamel spróbował pogalopować na otwartą przestrzeń.Zawróciła go, skręcając mu łeb z całych sił, i zmusiła, by zawrócił do obozu.Ponieważ straciła orientację, musiała zaryzykować i spojrzeć przed siebie, niezależnie od tego, jak wielki strach budził w niej ten pomysł.Okrytą kocem ręką uniosła drugi koc i zrobiła szczelinę, tak wąską, by do jej oczu dotarło tylko trochę światła.Dobrze.Zobaczyła salę jadalni i plac.i barak, w którym powinien być Edgar.Tarzan, w niebieskich barwach ochronnych, kroczył wolno przez obóz.Wokół niego latały pszczoły, które teraz ogarnęła panika.Jeden z budynków w końcu zajął się ogniem.Kiedy wiatr spychał pszczoły w płomienie, wybuchały, szerząc dalej zniszczenie.Kolonistów uratowało tylko to, że drewno było nadal wilgotne.Płonące kawałki pszczół lądowały na mokrych deskach i tliły się, tylko w nielicznych wypadkach powodując kolejne pożary [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl