[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.wody jakieś, po nich ciała pływają.Skrzetuski budzi się po raz drugi, a raczej budzi go mocny szelest dochodzący ze strony, w którą idzie więczatrzymuje się i słucha.Szelest zbliża się, słychać jakieś chrobotanie i plusk to czółno.Widać je już przez trzciny.Siedzi w nim dwóch mołojców jeden popycha wiosłem, drugi trzyma w ręku długątyczkę, świecącą z dala jak srebro, i rozgarnia nią wodne zarośla.Skrzetuski osunął się aż po szyję w wodę, tak że głowa tylko wystawała mu ponad sitowie, i patrzył. Jest-li to zwykła straż, czyli są już na tropie? pomyślał.Ale wnet doszedł po spokojnych i niedbałych ruchach mołojców, że to musi być zwyczajna straż.Czółen nastawie musiało być więcej niż jedno i gdyby Kozacy byli na tropie, pewno by zgromadziło się kilkanaście łódek ikupa ludzi.Tymczasem przejechali mimo szum trzcin głuszył słowa; Skrzetuski złowił uchem tylko następujący urywekrozmowy: Czort by ich pobraw, i cei smerdiaczoi wody kazały pylnowaty!I czółno zasunęło się za kępy trzcin tylko stojący na przedzie Kozak uderzał ciągle miarowym ruchem tyczkąw zarośla wodne, jakby chciał ryby straszyć.Skrzetuski ruszył dalej.Po niejakim czasie znów ujrzał placówkę tatarską stojącą tuż nad brzegiem.Zwiatło księżyca padało wprost natwarz nohajca, podobną do psiej mordy.Ale Skrzetuski mniej się już obawiał tych straży niż utraty przytomności.Natężył więc całą wolę, by sobie jasno zdawać sprawę, gdzie jest i dokąd idzie.Ale ta walka powiększyła tylko jegoznużenie i wnet dostrzegł, że mu się dwoi i troi w oczach, że chwilami wydaje mu się staw obozowym majdanem, akępy trzcin namiotami.Wówczas chciał wołać na Wołodyjowskiego, by szedł z nim razem, ale tyle miał jeszczeprzytomności, iż się wstrzymał. Nie krzycz! nie krzycz! powtarzał sobie to zguba.Lecz owa walka z samym sobą coraz była dlań trudniejsza.Wyszedł ze Zbaraża znękany głodem i strasznąbezsennością, od której umierali tam już żołnierze.Ta podróż nocna, zimna kąpiel, trupi oddech wody, błądzenie pobłotach, szarpanina wśród korzeni roślin osłabiły go do reszty.Dołączyło się i rozdrażnienie strachu, i ból odukąszeń komarów, które pokłuły mu tak twarz, że cała była krwią oblana więc czuł, że jeżeli prędko nie dojdzie dobagienka, to albo wyjdzie na brzeg, by go prędzej spotkało, co ma spotkać, lub padnie wśród tych trzcin i utopi się.Owe bagienko i ujście rzeki wydało mu się portem zbawienia, choć po prawdzie zaczynały się tam nowetrudności i niebezpieczeństwa.Bronił się gorączce i szedł, coraz mniej zachowując ostrożności.Szczęściem trzcina szumiała ciągle.W jejszumie słyszał Skrzetuski głosy ludzkie, rozmowy; zdawało mu się, że to o nim tak rozprawia ten staw.Dojdzie-lido bagienka czy nie dojdzie? wylezie czy nie wylezie? Komary śpiewały nad nim cienkimi głosami coraz żałośniej.Woda stawała się głębsza wkrótce doszła mu do pasa, a potem do piersi.Więc pomyślał, że jeśli płynąć przyjdzie,to się w tej zbitej tkaninie zaplącze i utonie.I znowu porwała go niepowstrzymana, nieprzeparta chęć wezwania Wołodyjowskiego i już ręce złożył koło ust,by zakrzyknąć: Michale! Michale!Na szczęście, jakaś miłosierna trzcina uderzyła go zroszoną mokrą kiścią w twarz.Oprzytomniał i ujrzał przedsobą, ale nieco ku prawej stronie, mdłe światełko.Teraz patrzył już ciągle w to światło i czas jakiś szedł wytrwale ku niemu.Nagle zatrzymał się spostrzegłszy pas czystej wody, lecącej w poprzek.Odetchnął.Była to rzeka, a po obu jejstronach bagienko. To już przestanę krążyć brzegiem i zapuszczę się w ten klin pomyślał.Z obu stron klinu ciągnęły się dwie smugi trzcin rycerz zapuścił się tą, do której doszedł.Po chwili poznał, żejest na dobrej drodze.Obejrzał się: staw był już za nim, a on postępował teraz wzdłuż wąskiej taśmy, która niemogła być czym innym, jak rzeką.Woda też tu była zimniejsza.Lecz po niejakim czasie owładnęło nim straszne znużenie.Nogi trzęsły mu się, a przed oczyma wstawał jakobytuman czarny. Nie może być inaczej, tylko dojdę do brzegu i położę się myślał nie pójdę dalej, odpocznę.Wtem upadł na kolana i rękoma zmacał kępę suchą, porośniętą mchami.Była to jakoby wysepka wśród sitowia.Siadł na niej i począł obcierać rękoma zakrwawioną twarz i przy tym oddychać mocno.Po chwili do jego nozdrzy doszedł zapach dymu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.wody jakieś, po nich ciała pływają.Skrzetuski budzi się po raz drugi, a raczej budzi go mocny szelest dochodzący ze strony, w którą idzie więczatrzymuje się i słucha.Szelest zbliża się, słychać jakieś chrobotanie i plusk to czółno.Widać je już przez trzciny.Siedzi w nim dwóch mołojców jeden popycha wiosłem, drugi trzyma w ręku długątyczkę, świecącą z dala jak srebro, i rozgarnia nią wodne zarośla.Skrzetuski osunął się aż po szyję w wodę, tak że głowa tylko wystawała mu ponad sitowie, i patrzył. Jest-li to zwykła straż, czyli są już na tropie? pomyślał.Ale wnet doszedł po spokojnych i niedbałych ruchach mołojców, że to musi być zwyczajna straż.Czółen nastawie musiało być więcej niż jedno i gdyby Kozacy byli na tropie, pewno by zgromadziło się kilkanaście łódek ikupa ludzi.Tymczasem przejechali mimo szum trzcin głuszył słowa; Skrzetuski złowił uchem tylko następujący urywekrozmowy: Czort by ich pobraw, i cei smerdiaczoi wody kazały pylnowaty!I czółno zasunęło się za kępy trzcin tylko stojący na przedzie Kozak uderzał ciągle miarowym ruchem tyczkąw zarośla wodne, jakby chciał ryby straszyć.Skrzetuski ruszył dalej.Po niejakim czasie znów ujrzał placówkę tatarską stojącą tuż nad brzegiem.Zwiatło księżyca padało wprost natwarz nohajca, podobną do psiej mordy.Ale Skrzetuski mniej się już obawiał tych straży niż utraty przytomności.Natężył więc całą wolę, by sobie jasno zdawać sprawę, gdzie jest i dokąd idzie.Ale ta walka powiększyła tylko jegoznużenie i wnet dostrzegł, że mu się dwoi i troi w oczach, że chwilami wydaje mu się staw obozowym majdanem, akępy trzcin namiotami.Wówczas chciał wołać na Wołodyjowskiego, by szedł z nim razem, ale tyle miał jeszczeprzytomności, iż się wstrzymał. Nie krzycz! nie krzycz! powtarzał sobie to zguba.Lecz owa walka z samym sobą coraz była dlań trudniejsza.Wyszedł ze Zbaraża znękany głodem i strasznąbezsennością, od której umierali tam już żołnierze.Ta podróż nocna, zimna kąpiel, trupi oddech wody, błądzenie pobłotach, szarpanina wśród korzeni roślin osłabiły go do reszty.Dołączyło się i rozdrażnienie strachu, i ból odukąszeń komarów, które pokłuły mu tak twarz, że cała była krwią oblana więc czuł, że jeżeli prędko nie dojdzie dobagienka, to albo wyjdzie na brzeg, by go prędzej spotkało, co ma spotkać, lub padnie wśród tych trzcin i utopi się.Owe bagienko i ujście rzeki wydało mu się portem zbawienia, choć po prawdzie zaczynały się tam nowetrudności i niebezpieczeństwa.Bronił się gorączce i szedł, coraz mniej zachowując ostrożności.Szczęściem trzcina szumiała ciągle.W jejszumie słyszał Skrzetuski głosy ludzkie, rozmowy; zdawało mu się, że to o nim tak rozprawia ten staw.Dojdzie-lido bagienka czy nie dojdzie? wylezie czy nie wylezie? Komary śpiewały nad nim cienkimi głosami coraz żałośniej.Woda stawała się głębsza wkrótce doszła mu do pasa, a potem do piersi.Więc pomyślał, że jeśli płynąć przyjdzie,to się w tej zbitej tkaninie zaplącze i utonie.I znowu porwała go niepowstrzymana, nieprzeparta chęć wezwania Wołodyjowskiego i już ręce złożył koło ust,by zakrzyknąć: Michale! Michale!Na szczęście, jakaś miłosierna trzcina uderzyła go zroszoną mokrą kiścią w twarz.Oprzytomniał i ujrzał przedsobą, ale nieco ku prawej stronie, mdłe światełko.Teraz patrzył już ciągle w to światło i czas jakiś szedł wytrwale ku niemu.Nagle zatrzymał się spostrzegłszy pas czystej wody, lecącej w poprzek.Odetchnął.Była to rzeka, a po obu jejstronach bagienko. To już przestanę krążyć brzegiem i zapuszczę się w ten klin pomyślał.Z obu stron klinu ciągnęły się dwie smugi trzcin rycerz zapuścił się tą, do której doszedł.Po chwili poznał, żejest na dobrej drodze.Obejrzał się: staw był już za nim, a on postępował teraz wzdłuż wąskiej taśmy, która niemogła być czym innym, jak rzeką.Woda też tu była zimniejsza.Lecz po niejakim czasie owładnęło nim straszne znużenie.Nogi trzęsły mu się, a przed oczyma wstawał jakobytuman czarny. Nie może być inaczej, tylko dojdę do brzegu i położę się myślał nie pójdę dalej, odpocznę.Wtem upadł na kolana i rękoma zmacał kępę suchą, porośniętą mchami.Była to jakoby wysepka wśród sitowia.Siadł na niej i począł obcierać rękoma zakrwawioną twarz i przy tym oddychać mocno.Po chwili do jego nozdrzy doszedł zapach dymu [ Pobierz całość w formacie PDF ]