[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Tak - powiedział nieoczekiwanie doktor Meade dziwnie cichym głosem.- Doktorze Meade - szepnął Barton.- Rozumie pan? Wie pan, kim pan jest? Czy zdaje pan sobie.Meade szarpnął gwałtownie.Obrócił się niezgrabnie i chwiejąc się, pobiegł drogą zgarbiony jak zwierzę.Nagle wyprostował się.Rozchylił ręce, zadrżał na całym ciele i zakołysał się jak kukiełka na wietrze.Jego twarz zafalowała.Wyglądała, jakby się topiła i zapadała do środka niczym bezkształtna kula wosku.Barton ruszył za nim.Meade upadł.Przekoziołkował w boleściach i zaraz podskoczył.Targnęły nim konwulsje, gwałtowne drgawki, które miotały na oślep jego kończynami i głową.- Meade! - krzyknął Barton.Chwycił go za ramię.Płaszcz dymił.Gryzący dym drażnił nos.Materiał rozerwał się.Barton zakręcił Meade'em wokoło i złapał go za kołnierz.To nie był Meade.To nie był nikt, kogo do tej pory widział.Ani nic, co dotychczas widziały jego oczy.To nie był człowiek.Zniknęła twarz doktora Meade'a.To, co ujrzał, było masywne i odrażające.Widział to tylko przez ułamek sekundy.Dziób, niczym u jastrzębia, wąskie usta, dzikie szare oczy, rozszerzone nozdrza i długie ostre zęby.Rozległ się przeraźliwy łoskot.Jakaś gigantyczna siła targnęła nim i omal rozgniotła na papkę.Nic nie widział.Był ogłuszony.Cały świat rozprysł się przed nim.Został obrócony i rozgnieciony.Przewrócony i porzucony.Uderzony oślepiającą pięścią, która przeniknęła go i przemieniła w pustkę.Ta pustka otaczała go zewsząd.Spadał.Spadał długo, całkowicie nieważki.Mijały go różne rzeczy.Kule.Świecące kule.Usiłował je złapać, ale zignorowały go i podryfowały dalej.Całe roje jarzących się kul migotały wokół niego.Przez chwilę myślał, że to ćmy, które trawił ogień.Machnął w ich kierunku, chcąc je odpędzić.Był bardzo zaskoczony.Wkrótce zauważył, że jest sam, że wokół panuje kompletna cisza.Ale to nie było dziwne.Nie było nic, co mogłoby wydawać dźwięki, absolutnie nic.Nie było Ziemi.Nieba.Był tylko on.I ta bezkresna, parująca pustka.Wokoło kapała woda.Ogromne, gorące krople, które syczały i kipiały ze wszystkich stron.Czuł grzmot; za daleko, aby go mógł usłyszeć, a poza tym nie miał uszu.Ani oczu.Ani czym odczuwać dotyk.Owe świecące kule nieprzerwanie pędziły przez ten wrzący deszcz.Teraz przemierzały to, co było jego ciałem.Nagle wydało mu się, że rozpoznaje kule skupione w jednej grupie.Po niemożliwym do ustalenia czasie udało mu się ją zidentyfikować.Plejady.A więc to słońca pędziły obok i przez niego.Poczuł niepokój.Próbował się skupić, ale było to daremne.Rozprzestrzeniał się za daleko, na biliony kilometrów.Był gazowy i niewyczuwalny, a także lekko świecący.Niczym międzygwiezdny obłok rozciągający się na gromady gwiazd i niezliczone systemy gwiezdne.Ale jak? Co go trzymało z.Wisiał.Na jednej nodze, głową w dół.Wił się i obracał w falującym morzu świecących się drobin, pośród roju malejących z każda chwilą słońc.Coraz więcej słońc mijało go, dążąc do niebytu.Jak przekłuty balon, owa przestrzeń, która była wszechświatem, syczała i kołysała się, szybko zaciskając się wokół niego.Ostatnie chwile jej istnienia minęły zbyt szybko, aby można je było śledzić; skurczyła się w jednej chwili i zniknęła.Nie było już dryfujących słońc i świecących mgławic - wszystko zniknęło.Był poza tym wszechświatem.Wisiał na prawej nodze.Co otaczało go teraz? Obrócił się i spróbował spojrzeć w górę.Ciemność.Postać.Trzymała go.Ormuzd.Był tak przerażony, że nie mógł wykrztusić ani słowa.Na dół daleko, nawet nie było widać, jak daleko.I nie istniał czas; będzie spadał całą wieczność, jeśli Ormuzd go teraz puści.W tej samej chwili uzmysłowił sobie, że nie mógłby spadać.Nie było gdzie.Uścisk zelżał.Machał rękoma, chcąc się czegoś uczepić.Próbował wypełznąć z powrotem; był jak przerażona małpa uciekająca do góry po linie.Wyciągał ręce, wodził nimi po omacku i błagał o litość.Na darmo.Nie widział nawet, kogo błagał.Czuł jedynie wszechobecność.Jakąś istotę.Tu był Ormuzd.Był wewnątrz Ormuzda.Modlił się, aby nie zostać wyrzuconym na zewnątrz.Aby Ormuzd go nie wypluł.Czas stał w miejscu.Ale trwało to już jakąś chwilę.Jego strach zaczął się zmieniać.Działo się to łagodnie.Pamiętał, kim był.Był Tedem Bartonem.Gdzie był? Wisiał na prawej nodze poza wszechświatem.Kto go trzymał? Ormuzd, bóg, którego uwolnił.Przeszył go srogi gniew.To on uwolnił Ormuzda.I znalazł się w jego mocy.Kiedy ten bóg rozrastał się, on został porwany razem z nim.Ten bóg był pozbawiony emocji.Barton nie czuł nic z jego strony, żadnego współczucia.Miał całkowicie przejrzysty umysł.Tylko jedna myśl wypełniała teraz jego mózg.Rwała się na zewnątrz.- Ormuzdzie! - Pomknęła w pustkę jego myśl i odbiła się echem, wprawiając go w drżenie.- Ormuzdzie! - Jego myśl przybrała na sile, uzyskała ciało i ciężar.- Ormuzdzie, odeślij mnie z powrotem!Nie było reakcji.- Ormuzdzie! - krzyknął.- Pamiętasz Millgate?Cisza.Nagle otaczająca go obecność zaczęła się rozrzedzać.Poczuł, że spada, spada i spada.Ponownie świecące punkty krążyły wokół niego.Jego ciało skupiło się w jedną całość i spadało jak gorący deszcz.A potem uderzył w coś.Siła uderzenia była ogromna.Odbił się i zawył z bólu.Wokoło zaczęły się formować kształty.Czuł ciepło.Oślepiająco biały płomień.Niebo.Drzewa.I drogę pod sobą.Leżał rozkrzyżowany na plecach.Horda szczurów i golemów Arymana mknęła ku niemu; słyszał ich wściekłe ujadanie.Czuł Ziemię, jej widoki, dźwięki i zapachy.Przypominał sobie tę scenę - wszystko wyglądało tak samo, jak w chwili, gdy został wchłonięty.Dom Cieni.Czas zatrzymał się w miejscu.Pusta powłoka doktora Meade'a wciąż chwiała się przed nim.Wciąż stała na nogach, wyschnięta i porzucona.Po chwili pękła i przechyliła się do tyłu, po czym upadła i zamieniła się w proch; jak wszystko wokoło spaliło się, kiedy wytrysnął z niej strumień czystej energii.- Dzięki Bogu - szepnął ochryple Barton.Zatoczył się i padł jak długi [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.- Tak - powiedział nieoczekiwanie doktor Meade dziwnie cichym głosem.- Doktorze Meade - szepnął Barton.- Rozumie pan? Wie pan, kim pan jest? Czy zdaje pan sobie.Meade szarpnął gwałtownie.Obrócił się niezgrabnie i chwiejąc się, pobiegł drogą zgarbiony jak zwierzę.Nagle wyprostował się.Rozchylił ręce, zadrżał na całym ciele i zakołysał się jak kukiełka na wietrze.Jego twarz zafalowała.Wyglądała, jakby się topiła i zapadała do środka niczym bezkształtna kula wosku.Barton ruszył za nim.Meade upadł.Przekoziołkował w boleściach i zaraz podskoczył.Targnęły nim konwulsje, gwałtowne drgawki, które miotały na oślep jego kończynami i głową.- Meade! - krzyknął Barton.Chwycił go za ramię.Płaszcz dymił.Gryzący dym drażnił nos.Materiał rozerwał się.Barton zakręcił Meade'em wokoło i złapał go za kołnierz.To nie był Meade.To nie był nikt, kogo do tej pory widział.Ani nic, co dotychczas widziały jego oczy.To nie był człowiek.Zniknęła twarz doktora Meade'a.To, co ujrzał, było masywne i odrażające.Widział to tylko przez ułamek sekundy.Dziób, niczym u jastrzębia, wąskie usta, dzikie szare oczy, rozszerzone nozdrza i długie ostre zęby.Rozległ się przeraźliwy łoskot.Jakaś gigantyczna siła targnęła nim i omal rozgniotła na papkę.Nic nie widział.Był ogłuszony.Cały świat rozprysł się przed nim.Został obrócony i rozgnieciony.Przewrócony i porzucony.Uderzony oślepiającą pięścią, która przeniknęła go i przemieniła w pustkę.Ta pustka otaczała go zewsząd.Spadał.Spadał długo, całkowicie nieważki.Mijały go różne rzeczy.Kule.Świecące kule.Usiłował je złapać, ale zignorowały go i podryfowały dalej.Całe roje jarzących się kul migotały wokół niego.Przez chwilę myślał, że to ćmy, które trawił ogień.Machnął w ich kierunku, chcąc je odpędzić.Był bardzo zaskoczony.Wkrótce zauważył, że jest sam, że wokół panuje kompletna cisza.Ale to nie było dziwne.Nie było nic, co mogłoby wydawać dźwięki, absolutnie nic.Nie było Ziemi.Nieba.Był tylko on.I ta bezkresna, parująca pustka.Wokoło kapała woda.Ogromne, gorące krople, które syczały i kipiały ze wszystkich stron.Czuł grzmot; za daleko, aby go mógł usłyszeć, a poza tym nie miał uszu.Ani oczu.Ani czym odczuwać dotyk.Owe świecące kule nieprzerwanie pędziły przez ten wrzący deszcz.Teraz przemierzały to, co było jego ciałem.Nagle wydało mu się, że rozpoznaje kule skupione w jednej grupie.Po niemożliwym do ustalenia czasie udało mu się ją zidentyfikować.Plejady.A więc to słońca pędziły obok i przez niego.Poczuł niepokój.Próbował się skupić, ale było to daremne.Rozprzestrzeniał się za daleko, na biliony kilometrów.Był gazowy i niewyczuwalny, a także lekko świecący.Niczym międzygwiezdny obłok rozciągający się na gromady gwiazd i niezliczone systemy gwiezdne.Ale jak? Co go trzymało z.Wisiał.Na jednej nodze, głową w dół.Wił się i obracał w falującym morzu świecących się drobin, pośród roju malejących z każda chwilą słońc.Coraz więcej słońc mijało go, dążąc do niebytu.Jak przekłuty balon, owa przestrzeń, która była wszechświatem, syczała i kołysała się, szybko zaciskając się wokół niego.Ostatnie chwile jej istnienia minęły zbyt szybko, aby można je było śledzić; skurczyła się w jednej chwili i zniknęła.Nie było już dryfujących słońc i świecących mgławic - wszystko zniknęło.Był poza tym wszechświatem.Wisiał na prawej nodze.Co otaczało go teraz? Obrócił się i spróbował spojrzeć w górę.Ciemność.Postać.Trzymała go.Ormuzd.Był tak przerażony, że nie mógł wykrztusić ani słowa.Na dół daleko, nawet nie było widać, jak daleko.I nie istniał czas; będzie spadał całą wieczność, jeśli Ormuzd go teraz puści.W tej samej chwili uzmysłowił sobie, że nie mógłby spadać.Nie było gdzie.Uścisk zelżał.Machał rękoma, chcąc się czegoś uczepić.Próbował wypełznąć z powrotem; był jak przerażona małpa uciekająca do góry po linie.Wyciągał ręce, wodził nimi po omacku i błagał o litość.Na darmo.Nie widział nawet, kogo błagał.Czuł jedynie wszechobecność.Jakąś istotę.Tu był Ormuzd.Był wewnątrz Ormuzda.Modlił się, aby nie zostać wyrzuconym na zewnątrz.Aby Ormuzd go nie wypluł.Czas stał w miejscu.Ale trwało to już jakąś chwilę.Jego strach zaczął się zmieniać.Działo się to łagodnie.Pamiętał, kim był.Był Tedem Bartonem.Gdzie był? Wisiał na prawej nodze poza wszechświatem.Kto go trzymał? Ormuzd, bóg, którego uwolnił.Przeszył go srogi gniew.To on uwolnił Ormuzda.I znalazł się w jego mocy.Kiedy ten bóg rozrastał się, on został porwany razem z nim.Ten bóg był pozbawiony emocji.Barton nie czuł nic z jego strony, żadnego współczucia.Miał całkowicie przejrzysty umysł.Tylko jedna myśl wypełniała teraz jego mózg.Rwała się na zewnątrz.- Ormuzdzie! - Pomknęła w pustkę jego myśl i odbiła się echem, wprawiając go w drżenie.- Ormuzdzie! - Jego myśl przybrała na sile, uzyskała ciało i ciężar.- Ormuzdzie, odeślij mnie z powrotem!Nie było reakcji.- Ormuzdzie! - krzyknął.- Pamiętasz Millgate?Cisza.Nagle otaczająca go obecność zaczęła się rozrzedzać.Poczuł, że spada, spada i spada.Ponownie świecące punkty krążyły wokół niego.Jego ciało skupiło się w jedną całość i spadało jak gorący deszcz.A potem uderzył w coś.Siła uderzenia była ogromna.Odbił się i zawył z bólu.Wokoło zaczęły się formować kształty.Czuł ciepło.Oślepiająco biały płomień.Niebo.Drzewa.I drogę pod sobą.Leżał rozkrzyżowany na plecach.Horda szczurów i golemów Arymana mknęła ku niemu; słyszał ich wściekłe ujadanie.Czuł Ziemię, jej widoki, dźwięki i zapachy.Przypominał sobie tę scenę - wszystko wyglądało tak samo, jak w chwili, gdy został wchłonięty.Dom Cieni.Czas zatrzymał się w miejscu.Pusta powłoka doktora Meade'a wciąż chwiała się przed nim.Wciąż stała na nogach, wyschnięta i porzucona.Po chwili pękła i przechyliła się do tyłu, po czym upadła i zamieniła się w proch; jak wszystko wokoło spaliło się, kiedy wytrysnął z niej strumień czystej energii.- Dzięki Bogu - szepnął ochryple Barton.Zatoczył się i padł jak długi [ Pobierz całość w formacie PDF ]