[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W śmiertelnej walce z przeklętą herezją – powiedział.– I lepiej pamiętaj o tym, bo wśród inkwizytorów nie ma przecież odstępców.Wiedziałem już, co się z nimi stanie.Trafią do miejsc, o których nigdy głośno się nie mówi.Do kazamat, przy których podziemia klasztoru Amszilas i lochy Inkwizytorium są pałacami.A tam, w bólu oraz pokorze, wyjawią wszystkie grzechy i ponownie nauczą się kochać Boga.Zrozumieją, że błądzili i pojmą, dlaczego błądzili.Tam zostaną pokropieni hyzopem i omyci, a ich dusze wybieleją nad śnieg, choć niewiele pozostanie z ich grzesznych ciał.Aż w końcu dokona się oczyszczenie i spłoną, dziękując Bogu oraz Jego sługom, że pozwolili im zaznać ekstatycznej radości stosu.Zaufajcie mi, że umierać będą pełni natchnionej wiary oraz bezbrzeżnej miłości.To właśnie miał na myśli Marius van Bohenwald, mówiąc o lepieniu ludzi.* * *Jeszcze przed świtem dotarłem do traktu, a w dwa dni później byłem już w Tirianie.Czy myślałem o tym, co się zdarzyło? A jak sądzicie, moi mili? Myślałem o tym niemal przez cały czas.O Mariusie van Bohenwaldzie, czy raczej człowieku, który przybrał to nazwisko, a był ni mniej, ni więcej, tylko przedstawicielem wewnętrznej kontroli Inkwizytorium.Oczywiście, że my – prości inkwizytorzy – wiedzieliśmy, iż tacy ludzie istnieją.Ale co innego wiedzieć, a co innego zobaczyć na własne oczy, prawda?Rzuciłem lejce chłopcu stajennemu i wszedłem do karczmy.Oberżysta powitał mnie radosnym uśmiechem.– Jak powiodły się interesy, dostojny panie? – zapytał.– Dobrze – odparłem.– Całkiem dobrze.Moja kobieta jest na górze?– Ona – zmieszał się na moment.– Ona.wyjechała.Myślałem, że wasza wielmożność wie.Ale opłaciła wszystkie rachunki na tydzień naprzód.– Wyjechała – powtórzyłem – cóż.Chciał jeszcze coś tłumaczyć, ale przerwałem mu i machnąłem dłonią.Byłem zmęczony i chciałem teraz tylko spać.A potem się urżnąć.Wszedłem na schody, kluczem otworzyłem drzwi do pokoju.Na biurku leżała karta papieru zapełniona drobnym, zgrabnym pismem.Ale nie list przykuł mój wzrok, lecz pierzasta strzałka przyszpilająca papier do blatu.Ostrożnie wyciągnąłem ją i położyłem na stole.Potem z kieszeni wyjąłem strzałkę, która zakończyła żywot tiriańskiego skrytobójcy i porównałem obie.Były identyczne.Poza faktem, że na tej z mojego biurka nie było śladów trucizny.Podniosłem papier do oczu.„Kochany Mordimerze, jeśli czytasz ten list, to znaczy, że sprawa zakończyła się pomyślnie i cieszysz się życiem oraz dobrym zdrowiem (a przynajmniej taką mam nadzieję).Wiesz już zapewne, czym zajmuję się naprawdę, i sądzę, że nie czujesz rozczarowania faktem, iż nie jestem dziwką.Choć dodam, że przy tobie mogłabym być i dziwką, i kochanką, i przyjaciółką.Żałuję, że los nie pozwala, by ścieżki naszego życia połączyły się na dłużej.Może, jeśli Bóg da, kiedyś jeszcze się spotkamy w równie miłych okolicznościach.Myśl o mnie czasami, Mordimerze.Enya”.Na dole karty było jeszcze kilkanaście słów nabazgranych w wyraźnym pośpiechu.„Słodki byłeś, zostawiając mi pieniądze, ale zostałam naprawdę, dobrze opłacona.Skrypt dłużny na tę sumę przyjdzie do ciebie, do Hezu”.Starannie złożyłem papier i schowałem go do kieszeni płaszcza, a potem wyciągnąłem z kredensu butelkę wina.– Twoje zdrowie – powiedziałem w pustkę, unosząc pełny kielich.EpilogZbliżyłem się ostrożnie do łóżka.Maurycy Mossel leżał w pościeli z głową odrzuconą w tył i leciutko pochrapywał.Dotknąłem jego podbródka ostrzem sztyletu.Drgnął i zabełkotał coś przez sen.Poczułem zapach wina.– Maurycy – szepnąłem, a kiedy nie zareagował, ukłułem go ostrzem w brodę.Otworzył oczy, a wtedy nacisnąłem silniej i zakryłem mu usta lewą dłonią.– Milcz, przyjacielu, jeśli chcesz żyć – powiedziałem cicho.Nachyliłem się tak, by przy nikłym blasku przesłoniętego chmurami księżyca mógł rozpoznać moją twarz.– Godryg – rzekł zdławionym głosem i widziałem, jak rozszerzają się jego źrenice.– Godryg Bemberg.– I tak, i nie – odparłem.– Naprawdę: Mordimer Madderdin, inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu.Nawet w nikłym świetle, rzucanym przez wyłaniający się zza uchylonych okiennic księżyc, widziałem, że jego twarz pokryła się trupią bielą.– Ja nic o tym nie wiedziałem, nic, przysięgam.– urwał, kiedy przycisnąłem mocniej ostrze do jego gardła.– O czym nic nie wiedziałeś, przyjacielu Maurycy? – zapytałem łagodnie, a on zająknął się i nie odpowiedział.– Zresztą, nieważne – dodałem.– Jestem pewien, że za kilka lat będziesz opowiadał całą tę historię przyjaciołom przy winie i zaśmiewał się do rozpuku.Widziałem, jak nadzieja błysnęła w jego oczach.Czyżbym zamierzał darować mu życie? Czy miał szansę ocalić głowę z tej awantury? Chciałem, żeby się łudził i podobała mi się ulga, która pojawiła się w jego wzroku.Już za chwilę zobaczę w nim ból, a potem tęsknotę za uciekającym życiem oraz bezdenną rozpacz.A jeszcze potem przemożne pragnienie jak najszybszej śmierci.– Otwórz usta – rozkazałem.Wcisnąłem mu knebel pomiędzy rozwarte szczęki.Byliśmy w końcu w miejscu publicznym i nie chciałem, by usłyszały nas niepowołane osoby śpiące za ścianami.– Wstań.Wstał posłusznie, sztywno jak marionetka, i patrzył na mnie wzrokiem zagonionego w kąt psiaka.– Usiądź tu – poklepałem siedzenie krzesła.Potem starannie przywiązałem mu ręce oraz nogi i zacisnąłem rzemień na szyi tak, że przechodził za oparcie.Maurycy Mossel nie mógł w tej chwili ruszyć już ani ręką, ani nogą, ani głową.Sprawdziłem, czy knebel jest dobrze założony.Później skrzesałem ogień i zapaliłem oliwną lampkę stojącą na blacie stołu.Również na stół przeniosłem mój kuferek, tak, by widział, co znajduje się w środku, kiedy go otworzę.– Jestem iluzjonistą i mam tu magiczną skrzyneczkę, przyjacielu Maurycy – powiedziałem cichutko, ale serdecznie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.W śmiertelnej walce z przeklętą herezją – powiedział.– I lepiej pamiętaj o tym, bo wśród inkwizytorów nie ma przecież odstępców.Wiedziałem już, co się z nimi stanie.Trafią do miejsc, o których nigdy głośno się nie mówi.Do kazamat, przy których podziemia klasztoru Amszilas i lochy Inkwizytorium są pałacami.A tam, w bólu oraz pokorze, wyjawią wszystkie grzechy i ponownie nauczą się kochać Boga.Zrozumieją, że błądzili i pojmą, dlaczego błądzili.Tam zostaną pokropieni hyzopem i omyci, a ich dusze wybieleją nad śnieg, choć niewiele pozostanie z ich grzesznych ciał.Aż w końcu dokona się oczyszczenie i spłoną, dziękując Bogu oraz Jego sługom, że pozwolili im zaznać ekstatycznej radości stosu.Zaufajcie mi, że umierać będą pełni natchnionej wiary oraz bezbrzeżnej miłości.To właśnie miał na myśli Marius van Bohenwald, mówiąc o lepieniu ludzi.* * *Jeszcze przed świtem dotarłem do traktu, a w dwa dni później byłem już w Tirianie.Czy myślałem o tym, co się zdarzyło? A jak sądzicie, moi mili? Myślałem o tym niemal przez cały czas.O Mariusie van Bohenwaldzie, czy raczej człowieku, który przybrał to nazwisko, a był ni mniej, ni więcej, tylko przedstawicielem wewnętrznej kontroli Inkwizytorium.Oczywiście, że my – prości inkwizytorzy – wiedzieliśmy, iż tacy ludzie istnieją.Ale co innego wiedzieć, a co innego zobaczyć na własne oczy, prawda?Rzuciłem lejce chłopcu stajennemu i wszedłem do karczmy.Oberżysta powitał mnie radosnym uśmiechem.– Jak powiodły się interesy, dostojny panie? – zapytał.– Dobrze – odparłem.– Całkiem dobrze.Moja kobieta jest na górze?– Ona – zmieszał się na moment.– Ona.wyjechała.Myślałem, że wasza wielmożność wie.Ale opłaciła wszystkie rachunki na tydzień naprzód.– Wyjechała – powtórzyłem – cóż.Chciał jeszcze coś tłumaczyć, ale przerwałem mu i machnąłem dłonią.Byłem zmęczony i chciałem teraz tylko spać.A potem się urżnąć.Wszedłem na schody, kluczem otworzyłem drzwi do pokoju.Na biurku leżała karta papieru zapełniona drobnym, zgrabnym pismem.Ale nie list przykuł mój wzrok, lecz pierzasta strzałka przyszpilająca papier do blatu.Ostrożnie wyciągnąłem ją i położyłem na stole.Potem z kieszeni wyjąłem strzałkę, która zakończyła żywot tiriańskiego skrytobójcy i porównałem obie.Były identyczne.Poza faktem, że na tej z mojego biurka nie było śladów trucizny.Podniosłem papier do oczu.„Kochany Mordimerze, jeśli czytasz ten list, to znaczy, że sprawa zakończyła się pomyślnie i cieszysz się życiem oraz dobrym zdrowiem (a przynajmniej taką mam nadzieję).Wiesz już zapewne, czym zajmuję się naprawdę, i sądzę, że nie czujesz rozczarowania faktem, iż nie jestem dziwką.Choć dodam, że przy tobie mogłabym być i dziwką, i kochanką, i przyjaciółką.Żałuję, że los nie pozwala, by ścieżki naszego życia połączyły się na dłużej.Może, jeśli Bóg da, kiedyś jeszcze się spotkamy w równie miłych okolicznościach.Myśl o mnie czasami, Mordimerze.Enya”.Na dole karty było jeszcze kilkanaście słów nabazgranych w wyraźnym pośpiechu.„Słodki byłeś, zostawiając mi pieniądze, ale zostałam naprawdę, dobrze opłacona.Skrypt dłużny na tę sumę przyjdzie do ciebie, do Hezu”.Starannie złożyłem papier i schowałem go do kieszeni płaszcza, a potem wyciągnąłem z kredensu butelkę wina.– Twoje zdrowie – powiedziałem w pustkę, unosząc pełny kielich.EpilogZbliżyłem się ostrożnie do łóżka.Maurycy Mossel leżał w pościeli z głową odrzuconą w tył i leciutko pochrapywał.Dotknąłem jego podbródka ostrzem sztyletu.Drgnął i zabełkotał coś przez sen.Poczułem zapach wina.– Maurycy – szepnąłem, a kiedy nie zareagował, ukłułem go ostrzem w brodę.Otworzył oczy, a wtedy nacisnąłem silniej i zakryłem mu usta lewą dłonią.– Milcz, przyjacielu, jeśli chcesz żyć – powiedziałem cicho.Nachyliłem się tak, by przy nikłym blasku przesłoniętego chmurami księżyca mógł rozpoznać moją twarz.– Godryg – rzekł zdławionym głosem i widziałem, jak rozszerzają się jego źrenice.– Godryg Bemberg.– I tak, i nie – odparłem.– Naprawdę: Mordimer Madderdin, inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu.Nawet w nikłym świetle, rzucanym przez wyłaniający się zza uchylonych okiennic księżyc, widziałem, że jego twarz pokryła się trupią bielą.– Ja nic o tym nie wiedziałem, nic, przysięgam.– urwał, kiedy przycisnąłem mocniej ostrze do jego gardła.– O czym nic nie wiedziałeś, przyjacielu Maurycy? – zapytałem łagodnie, a on zająknął się i nie odpowiedział.– Zresztą, nieważne – dodałem.– Jestem pewien, że za kilka lat będziesz opowiadał całą tę historię przyjaciołom przy winie i zaśmiewał się do rozpuku.Widziałem, jak nadzieja błysnęła w jego oczach.Czyżbym zamierzał darować mu życie? Czy miał szansę ocalić głowę z tej awantury? Chciałem, żeby się łudził i podobała mi się ulga, która pojawiła się w jego wzroku.Już za chwilę zobaczę w nim ból, a potem tęsknotę za uciekającym życiem oraz bezdenną rozpacz.A jeszcze potem przemożne pragnienie jak najszybszej śmierci.– Otwórz usta – rozkazałem.Wcisnąłem mu knebel pomiędzy rozwarte szczęki.Byliśmy w końcu w miejscu publicznym i nie chciałem, by usłyszały nas niepowołane osoby śpiące za ścianami.– Wstań.Wstał posłusznie, sztywno jak marionetka, i patrzył na mnie wzrokiem zagonionego w kąt psiaka.– Usiądź tu – poklepałem siedzenie krzesła.Potem starannie przywiązałem mu ręce oraz nogi i zacisnąłem rzemień na szyi tak, że przechodził za oparcie.Maurycy Mossel nie mógł w tej chwili ruszyć już ani ręką, ani nogą, ani głową.Sprawdziłem, czy knebel jest dobrze założony.Później skrzesałem ogień i zapaliłem oliwną lampkę stojącą na blacie stołu.Również na stół przeniosłem mój kuferek, tak, by widział, co znajduje się w środku, kiedy go otworzę.– Jestem iluzjonistą i mam tu magiczną skrzyneczkę, przyjacielu Maurycy – powiedziałem cichutko, ale serdecznie [ Pobierz całość w formacie PDF ]