[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pradziad żył jednak krótko, bo zaledwie trzydzieści lat, W rok po urodzeniu sięsyna-Hermanowego dziadka - stało się nieszczęście.Narowi-sty ogier, czystejkrwi arab - ulubiony wierzchowiec grafa - spłoszył się czymś i właśnie wchwili, gdy kowal podnosił mu nogę do kucia, uderzył go niąprosto w pierś zsiłą tarana.Hugon nawet nie zdążył krzyknąć.Padł jak rażony gromem, krewbuchnęła mu ustami - uderzenie końskiego kopyta pogruchotało mu żebra,zmiażdżyło klatkę piersiową.Po śmierci Hugona - kontynuował opowieść pan Herman - dziedzic oddałkuznię przybyszowi z miasta, a wdowę po kowalu wziął jako garde-lobianą dopałacu.Tam się wychował dziadek Hermana - Ernest.Chłopak przepadał zakońmi, całe dnie mógł przesiedzieć w stajni bądz na pastwisku, nie dziw więc,że gdy podrósł, zaczął pracować przy koniach, pózniej został stajennym, a zczasem awansował na stangreta.Ernest ożenił się i miał dwóch synów.Starszy - Ewald - wstąpił do wojska ipodczas pierwszej wojny światowej walczył z Francuzami pod Sedanem takdobrze, że wywalczył kilka medali, ale stracił nogę.Do Klonowa nie wrócił.Osiedlił się w północnych Niemczech, w górniczej osadzie w Westfalii,otworzył tam szynk, kupił dom, ale z rodziną w Klono-wie utrzymywałkontakt.Pisał, przysyłał paczki na święta, bywało, że i przyjeżdżał raz na kilkalat.Młodszy o prawie dwadzieścia lat drugi syn Ernesta - ojciec Hermana - Egon,został leśniczym grafa.Herman poszedł w jego ślady.Las stał się dla niego nietylko miejscem pracy, ale i największym umiłowaniem, prawdziwą życiowąpasją.Kochał ten las tak, jak kochał i swoją żonę, z którą miał syna - właśniedziadka Jasia i Małgosi.W obrębie leśniczówki - na podwórzu, w ogrodzonym okólniku, a nawet i wdomu jak rok długi panował ożywiony ruch.Za ogrodzeniem z żerdzi pasły sięsarny i pochrząkiwał potężny odyniec, przyniesiony kiedyś z lasu ze złamanąnogą- był wówczas maleńkim, pasiastym warchlakiem i można go byłozmieścić w torbie.Po podwórzu przechadzał się bocian - również odratowanyw leśniczówce, Na sagach drewna wylegiwały się koty, domem zawładnęłypsy.Ktoś, kto pierwszy raz zawitał do leśniczówki, pewnie by się ich niedoliczył, bo choć były zaledwie" cztery: dwa wyzły, wodołaz i jamnik, rzadkoleżały gdzieś po kątach, lecz szwendały się z pokoju do pokoju, wybiegały zdomu - czasami oknem, czasami drzwiami, a potrafiły narobić zamieszania zacałą psiarnię.Siedzieliśmy i słuchaliśmy opowieści pana Hermana pod potężnym klonem; wogrodzie bieliły się pierwsze jabłka - papierówki.Pan Herman przyniósł ze sobą wyśmienitą nalewkę -bo nie uchodzi iść w gościbez gościńca, jak zaznaczył - którą to z namaszczeniem i po-mlaskiwaniemraczył się ukontentowany nasz doktor, znawca nie tylko chorób, ale i wszelkichnalewek spirytusowych na ziołach, które nazywał zdrowymi ingrediencjamihomo sapiens - czyli składnikami myślącego człowieka - bez których życie niemiałoby blasku.- Bo - tu zwrócił się do Zośki - czy Zosieńka Soplicówna nie jest właśnie tymblaskiem młodości, blaskiem życia jako takiego? - zapytał nas filozoficznie, asiostrzenica pana Tomasza tylko lekko spłonęła i sięgnęła szybko poszklaneczkę z colą.Pan Herman był wniebowzięty.- Ma pan całkowitą rację - wyrecytował.- Jak dwoje moich pra-wnuczków!Chodziło oczywiście o Jasia i Małgosię.- To są- kontynuował pan Herman - najmilsze w świecie blizniaki! -No, to zaich zdrowie - przypomniał się pan doktor.Pito maleńkimi kieliszkami, wręcz naparstkami, aby -jak powiedział Kulwieć -przyswoić organizmowi jak najlepsze składniki tej piołunówki.Popatrzyłem na swego szefa.Również umoczył usta w tym naparstku ipowiedział rzeczowo:- Arteraisia absinthium, czyli ulubiony absynt naszych zdziwaczałychimpresjonistów i postimpresjonistów.- Czemu zdziwaczałych? - zaprzeczyłem.- To oni zniweczyli zru-działe paletyakademików i poszli w kolorowy świat płócien, a za nimi następni, aż pokolorową abstrakcję.-Nie przeczę, nie przeczę - odpowiedział pan Tomasz.- Masz rację: po to jestpaleta z kolorami, aby ją wykorzystać.I ją wykorzystali.Stąd mamy nowedzieje malarstwa od połowy XIX stulecia.Ale również absynt niemało uczyniłspustoszenia.- Co za dużo, to niezdrowo odpowiedziałem.Nie piłem, więc byłem dumnyz tego i trochę dworowałem sobie z pozostałych.- A lekarstwa pan nigdy nie pił? - zdziwił się doktor.- Wszak be/ spirytusu nieSiedzieliśmy i słuchaliśmy opowieści pana Hermana pod potężnym klonem; wogrodzie bieliły się pierwsze jabłka - papierówki.udałoby się wszelkich ingrediencji leczniczych zachować!Wzruszyłem tylko ramionami; rzeczywiście byłem zdrowy jak przysłowiowykoń, i to od dzieciństwa [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Pradziad żył jednak krótko, bo zaledwie trzydzieści lat, W rok po urodzeniu sięsyna-Hermanowego dziadka - stało się nieszczęście.Narowi-sty ogier, czystejkrwi arab - ulubiony wierzchowiec grafa - spłoszył się czymś i właśnie wchwili, gdy kowal podnosił mu nogę do kucia, uderzył go niąprosto w pierś zsiłą tarana.Hugon nawet nie zdążył krzyknąć.Padł jak rażony gromem, krewbuchnęła mu ustami - uderzenie końskiego kopyta pogruchotało mu żebra,zmiażdżyło klatkę piersiową.Po śmierci Hugona - kontynuował opowieść pan Herman - dziedzic oddałkuznię przybyszowi z miasta, a wdowę po kowalu wziął jako garde-lobianą dopałacu.Tam się wychował dziadek Hermana - Ernest.Chłopak przepadał zakońmi, całe dnie mógł przesiedzieć w stajni bądz na pastwisku, nie dziw więc,że gdy podrósł, zaczął pracować przy koniach, pózniej został stajennym, a zczasem awansował na stangreta.Ernest ożenił się i miał dwóch synów.Starszy - Ewald - wstąpił do wojska ipodczas pierwszej wojny światowej walczył z Francuzami pod Sedanem takdobrze, że wywalczył kilka medali, ale stracił nogę.Do Klonowa nie wrócił.Osiedlił się w północnych Niemczech, w górniczej osadzie w Westfalii,otworzył tam szynk, kupił dom, ale z rodziną w Klono-wie utrzymywałkontakt.Pisał, przysyłał paczki na święta, bywało, że i przyjeżdżał raz na kilkalat.Młodszy o prawie dwadzieścia lat drugi syn Ernesta - ojciec Hermana - Egon,został leśniczym grafa.Herman poszedł w jego ślady.Las stał się dla niego nietylko miejscem pracy, ale i największym umiłowaniem, prawdziwą życiowąpasją.Kochał ten las tak, jak kochał i swoją żonę, z którą miał syna - właśniedziadka Jasia i Małgosi.W obrębie leśniczówki - na podwórzu, w ogrodzonym okólniku, a nawet i wdomu jak rok długi panował ożywiony ruch.Za ogrodzeniem z żerdzi pasły sięsarny i pochrząkiwał potężny odyniec, przyniesiony kiedyś z lasu ze złamanąnogą- był wówczas maleńkim, pasiastym warchlakiem i można go byłozmieścić w torbie.Po podwórzu przechadzał się bocian - również odratowanyw leśniczówce, Na sagach drewna wylegiwały się koty, domem zawładnęłypsy.Ktoś, kto pierwszy raz zawitał do leśniczówki, pewnie by się ich niedoliczył, bo choć były zaledwie" cztery: dwa wyzły, wodołaz i jamnik, rzadkoleżały gdzieś po kątach, lecz szwendały się z pokoju do pokoju, wybiegały zdomu - czasami oknem, czasami drzwiami, a potrafiły narobić zamieszania zacałą psiarnię.Siedzieliśmy i słuchaliśmy opowieści pana Hermana pod potężnym klonem; wogrodzie bieliły się pierwsze jabłka - papierówki.Pan Herman przyniósł ze sobą wyśmienitą nalewkę -bo nie uchodzi iść w gościbez gościńca, jak zaznaczył - którą to z namaszczeniem i po-mlaskiwaniemraczył się ukontentowany nasz doktor, znawca nie tylko chorób, ale i wszelkichnalewek spirytusowych na ziołach, które nazywał zdrowymi ingrediencjamihomo sapiens - czyli składnikami myślącego człowieka - bez których życie niemiałoby blasku.- Bo - tu zwrócił się do Zośki - czy Zosieńka Soplicówna nie jest właśnie tymblaskiem młodości, blaskiem życia jako takiego? - zapytał nas filozoficznie, asiostrzenica pana Tomasza tylko lekko spłonęła i sięgnęła szybko poszklaneczkę z colą.Pan Herman był wniebowzięty.- Ma pan całkowitą rację - wyrecytował.- Jak dwoje moich pra-wnuczków!Chodziło oczywiście o Jasia i Małgosię.- To są- kontynuował pan Herman - najmilsze w świecie blizniaki! -No, to zaich zdrowie - przypomniał się pan doktor.Pito maleńkimi kieliszkami, wręcz naparstkami, aby -jak powiedział Kulwieć -przyswoić organizmowi jak najlepsze składniki tej piołunówki.Popatrzyłem na swego szefa.Również umoczył usta w tym naparstku ipowiedział rzeczowo:- Arteraisia absinthium, czyli ulubiony absynt naszych zdziwaczałychimpresjonistów i postimpresjonistów.- Czemu zdziwaczałych? - zaprzeczyłem.- To oni zniweczyli zru-działe paletyakademików i poszli w kolorowy świat płócien, a za nimi następni, aż pokolorową abstrakcję.-Nie przeczę, nie przeczę - odpowiedział pan Tomasz.- Masz rację: po to jestpaleta z kolorami, aby ją wykorzystać.I ją wykorzystali.Stąd mamy nowedzieje malarstwa od połowy XIX stulecia.Ale również absynt niemało uczyniłspustoszenia.- Co za dużo, to niezdrowo odpowiedziałem.Nie piłem, więc byłem dumnyz tego i trochę dworowałem sobie z pozostałych.- A lekarstwa pan nigdy nie pił? - zdziwił się doktor.- Wszak be/ spirytusu nieSiedzieliśmy i słuchaliśmy opowieści pana Hermana pod potężnym klonem; wogrodzie bieliły się pierwsze jabłka - papierówki.udałoby się wszelkich ingrediencji leczniczych zachować!Wzruszyłem tylko ramionami; rzeczywiście byłem zdrowy jak przysłowiowykoń, i to od dzieciństwa [ Pobierz całość w formacie PDF ]