[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Lady Westholme zwróciła się do nich łaskawie:— Mieliśmy rzeczywiście interesujący ranek.Petra to cudowne miejsce.— O, tak… Istotnie… — przyznała Carol, zerknąwszy wprzód z ukosa w stronę matki.Zapadło znów milczenie.Lady Westholme uznała z pewne, że spełniła obowiązek towarzyski, gdyż zajęła się jedzeniem.Nowo przybyli poczęli omawiać plany na popołudnie.— Chyba odpocznę sobie do wieczora — zaczęła pani Pierce.— Myślę, że nie należy się przemęczać wrażeniami.— Przejdę się trochę, rozejrzę dokoła — powiedziała Sara zwracając się do Gerarda.— A pan, doktorze?— Dotrzymam pani towarzystwa.Pani Boynton upuściła łyżkę i na głośny brzęk poruszyli się wszyscy.— Ja pójdę pani śladem — zwróciła się lady Westholme do panny Pierce.— Poczytam trochę, zdrzemnę się godzinkę.Później może odbędę krótką przechadzkę.Wolno, przy pomocy Lennoxa, starsza pani dźwignęła się z krzesła.Przez chwilę stała bez ruchu, później przemówiła do rodziny:— Wszyscy powinniście wybrać się na spacer.— Bez mamy?Widok zdumionych twarzy młodych Boyntonów był pocieszny.— Nie będę was potrzebowała.Posiedzę sama, z książką.Jinny położy się, prześpi.— Nie jestem zmęczona, mamo.Chciałabym pójść z nimi.— Jesteś zmęczona! I głowa cię boli.Musisz uważać na siebie.Położysz się, prześpisz.Ja wiem najlepiej, co wyjdzie ci na zdrowie.— Ale, mamo, ja… — Dziewczyna zaczęła buntowniczym tonem, z podniesioną głową; następnie zająknęła się i spuściła wzrok.— Głuptasku — powiedziała matka.— Idź do swojego namiotu.— Podpierając się laską wyszła spod markizy, a dzieci pospieszyły za nią.— Mój Boże… Jacy to dziwni ludzie… — odezwała się panna Pierce.— I co za cera… Rozumie się, matki… Sinopurpurowa… Musi być chora na serce i taka wyprawa jest chyba dla niej zbyt uciążliwa.Sara pomyślała: „Zwalnia ich na dzisiejsze popołudnie.Wie, że Raymond chciałby być ze mną.Czemu tak postępuje? Czy to pułapka?”Podobne myśli zaprzątały ją, gdy po drugim śniadaniu poszła do namiotu, by przebrać się w świeży lniany kostium.Od poprzedniego wieczoru jej uczucie dla Raymonda uległo zmianie, przerodziło się w opiekuńczą tkliwość.Więc to jest miłość? Takie właśnie cierpienie za kogoś innego, chęć odwrócenia odeń wszelkich zmartwień… Za wszelką cenę! Tak! Ona kocha Raymonda, podobnie jak to jest w legendzie o świętym Jerzym, tylko że tym razem role są odwrócone.Ona ma zostać wybawicielką skutej łańcuchami ofiary.A stara Boynton jest smokiem — smokiem, którego nieoczekiwana łaskawość budzi najgorsze podejrzenia.Mniej więcej kwadrans po trzeciej panna King zeszła znów pod markizę.Lady Westholme — ubrana mimo skwaru w praktyczną spódnicę z tweedu — odpoczywała na leżaku.Na kolanach miała rozłożony raport jakiejś komisji królewskiej.Doktor Gerard rozmawiał z panną Pierce, która stała przed swoim namiotem, trzymając w ręku książkę pod tytułem: W poszukiwaniu miłości, reklamowaną na obwolucie, jako „wzruszająca opowieść o ludzkich namiętnościach i wzajemnych nieporozumieniach”.— Myślę, że to nieostrożność kłaść się spać zaraz po posiłku — mówiła panna Pierce.— Trawienie, rozumie pan, to bardzo ważna sprawa.Tutaj, w cieniu markizy, jest chłodno i przyjemnie… Mój Boże! Jaka nierozważna jest ta starsza pani.Siedzi na słońcu w taki upał.Wszyscy spojrzeli w górę, ku skalnemu zboczu, gdzie pani Boynton — nieruchoma statua Buddy — siedziała jak poprzedniego wieczoru u wejścia do groty.Prócz niej nie było widać w pobliżu żywej duszy.Cała służba obozowa spała.Dalej w głębi doliny wędrowała grupka osób.— Nareszcie dobra mama pozwala dzieciom bawić się samodzielnie — powiedział Gerard.— Czy to jeden z jej nowych szatańskich pomysłów?— Nad tym się właśnie zastanawiam — podchwyciła Sara.— Okropne podejrzenia — uśmiechnął się.— Chodźmy.Dogonimy wagarowiczów.Odeszli, pozostawiając pannę Pierce z jej pasjonującą lekturą.Za pierwszym zakrętem parowu zrównali się z gromadką młodych Boyntonów, którzy tym razem sprawiali wrażenie pogodnych i nieskrępowanych.Wkrótce śmieli się i rozmawiali swobodnie wszyscy — Lennox i Nadine, Carol i Raymond, Jefferson Cope z rozpromienioną twarzą, a także Sara King i doktor Gerard, którzy dołączyli do towarzystwa.Ogarnęła ich nagła wesołość, jak gdyby zdawali sobie sprawę, że przeżywają kradzione, krótkie chwile wolności.Sara i Raymond nie szukali odosobnienia.Ona szła z Carol i Lennoxem.On gawędził z doktorem.W pewnej odległości podążali za resztą towarzystwa Nadine i pan Cope.Ogólną harmonię zakłócił Francuz, który od kilku minut zacinał się i mówił jak gdyby z wysiłkiem.Wreszcie przystanął nagle.— Stokrotnie przepraszam, ale, niestety, będę musiał wrócić.Sara spojrzała nań czujnie.— Dolega coś panu?— Tak.Mam gorączkę.Już przy drugim śniadaniu czułem, że mnie bierze…— Malaria?— Zgadła pani.Pamiątka z Kongo.Wrócę do namiotu, zażyję chininę.Mam nadzieję, że atak nie będzie silny.— Może pójść z panem? — zapytała.— Nie, nie! Mam apteczkę podręczną… Przykra historia! Ale proszę się mną nie przejmować.Odwrócił się i szybko ruszył w kierunku obozu.Sara patrzyła za nim przez chwilę, jak gdyby z wahaniem, gdy jednak napotkała spojrzenie Raymonda, uśmiechnęła się do niego i zapomniała o Francuzie.Z początku cała szóstka trzymała się razem.Później Sara i Raymond odłączyli się od towarzystwa.Szli teraz we dwoje, wspinali się zboczem wąwozu i wreszcie usiedli, by odpocząć na cienistej półce skalnej.Milczeli jakiś czas, póki nie odezwał się Raymond:— Jak pani na imię? Nazwisko znam: King.Ale imię?— Sara.— Sara — powtórzył.— Mogę tak mówić do pani?— Oczywiście [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Lady Westholme zwróciła się do nich łaskawie:— Mieliśmy rzeczywiście interesujący ranek.Petra to cudowne miejsce.— O, tak… Istotnie… — przyznała Carol, zerknąwszy wprzód z ukosa w stronę matki.Zapadło znów milczenie.Lady Westholme uznała z pewne, że spełniła obowiązek towarzyski, gdyż zajęła się jedzeniem.Nowo przybyli poczęli omawiać plany na popołudnie.— Chyba odpocznę sobie do wieczora — zaczęła pani Pierce.— Myślę, że nie należy się przemęczać wrażeniami.— Przejdę się trochę, rozejrzę dokoła — powiedziała Sara zwracając się do Gerarda.— A pan, doktorze?— Dotrzymam pani towarzystwa.Pani Boynton upuściła łyżkę i na głośny brzęk poruszyli się wszyscy.— Ja pójdę pani śladem — zwróciła się lady Westholme do panny Pierce.— Poczytam trochę, zdrzemnę się godzinkę.Później może odbędę krótką przechadzkę.Wolno, przy pomocy Lennoxa, starsza pani dźwignęła się z krzesła.Przez chwilę stała bez ruchu, później przemówiła do rodziny:— Wszyscy powinniście wybrać się na spacer.— Bez mamy?Widok zdumionych twarzy młodych Boyntonów był pocieszny.— Nie będę was potrzebowała.Posiedzę sama, z książką.Jinny położy się, prześpi.— Nie jestem zmęczona, mamo.Chciałabym pójść z nimi.— Jesteś zmęczona! I głowa cię boli.Musisz uważać na siebie.Położysz się, prześpisz.Ja wiem najlepiej, co wyjdzie ci na zdrowie.— Ale, mamo, ja… — Dziewczyna zaczęła buntowniczym tonem, z podniesioną głową; następnie zająknęła się i spuściła wzrok.— Głuptasku — powiedziała matka.— Idź do swojego namiotu.— Podpierając się laską wyszła spod markizy, a dzieci pospieszyły za nią.— Mój Boże… Jacy to dziwni ludzie… — odezwała się panna Pierce.— I co za cera… Rozumie się, matki… Sinopurpurowa… Musi być chora na serce i taka wyprawa jest chyba dla niej zbyt uciążliwa.Sara pomyślała: „Zwalnia ich na dzisiejsze popołudnie.Wie, że Raymond chciałby być ze mną.Czemu tak postępuje? Czy to pułapka?”Podobne myśli zaprzątały ją, gdy po drugim śniadaniu poszła do namiotu, by przebrać się w świeży lniany kostium.Od poprzedniego wieczoru jej uczucie dla Raymonda uległo zmianie, przerodziło się w opiekuńczą tkliwość.Więc to jest miłość? Takie właśnie cierpienie za kogoś innego, chęć odwrócenia odeń wszelkich zmartwień… Za wszelką cenę! Tak! Ona kocha Raymonda, podobnie jak to jest w legendzie o świętym Jerzym, tylko że tym razem role są odwrócone.Ona ma zostać wybawicielką skutej łańcuchami ofiary.A stara Boynton jest smokiem — smokiem, którego nieoczekiwana łaskawość budzi najgorsze podejrzenia.Mniej więcej kwadrans po trzeciej panna King zeszła znów pod markizę.Lady Westholme — ubrana mimo skwaru w praktyczną spódnicę z tweedu — odpoczywała na leżaku.Na kolanach miała rozłożony raport jakiejś komisji królewskiej.Doktor Gerard rozmawiał z panną Pierce, która stała przed swoim namiotem, trzymając w ręku książkę pod tytułem: W poszukiwaniu miłości, reklamowaną na obwolucie, jako „wzruszająca opowieść o ludzkich namiętnościach i wzajemnych nieporozumieniach”.— Myślę, że to nieostrożność kłaść się spać zaraz po posiłku — mówiła panna Pierce.— Trawienie, rozumie pan, to bardzo ważna sprawa.Tutaj, w cieniu markizy, jest chłodno i przyjemnie… Mój Boże! Jaka nierozważna jest ta starsza pani.Siedzi na słońcu w taki upał.Wszyscy spojrzeli w górę, ku skalnemu zboczu, gdzie pani Boynton — nieruchoma statua Buddy — siedziała jak poprzedniego wieczoru u wejścia do groty.Prócz niej nie było widać w pobliżu żywej duszy.Cała służba obozowa spała.Dalej w głębi doliny wędrowała grupka osób.— Nareszcie dobra mama pozwala dzieciom bawić się samodzielnie — powiedział Gerard.— Czy to jeden z jej nowych szatańskich pomysłów?— Nad tym się właśnie zastanawiam — podchwyciła Sara.— Okropne podejrzenia — uśmiechnął się.— Chodźmy.Dogonimy wagarowiczów.Odeszli, pozostawiając pannę Pierce z jej pasjonującą lekturą.Za pierwszym zakrętem parowu zrównali się z gromadką młodych Boyntonów, którzy tym razem sprawiali wrażenie pogodnych i nieskrępowanych.Wkrótce śmieli się i rozmawiali swobodnie wszyscy — Lennox i Nadine, Carol i Raymond, Jefferson Cope z rozpromienioną twarzą, a także Sara King i doktor Gerard, którzy dołączyli do towarzystwa.Ogarnęła ich nagła wesołość, jak gdyby zdawali sobie sprawę, że przeżywają kradzione, krótkie chwile wolności.Sara i Raymond nie szukali odosobnienia.Ona szła z Carol i Lennoxem.On gawędził z doktorem.W pewnej odległości podążali za resztą towarzystwa Nadine i pan Cope.Ogólną harmonię zakłócił Francuz, który od kilku minut zacinał się i mówił jak gdyby z wysiłkiem.Wreszcie przystanął nagle.— Stokrotnie przepraszam, ale, niestety, będę musiał wrócić.Sara spojrzała nań czujnie.— Dolega coś panu?— Tak.Mam gorączkę.Już przy drugim śniadaniu czułem, że mnie bierze…— Malaria?— Zgadła pani.Pamiątka z Kongo.Wrócę do namiotu, zażyję chininę.Mam nadzieję, że atak nie będzie silny.— Może pójść z panem? — zapytała.— Nie, nie! Mam apteczkę podręczną… Przykra historia! Ale proszę się mną nie przejmować.Odwrócił się i szybko ruszył w kierunku obozu.Sara patrzyła za nim przez chwilę, jak gdyby z wahaniem, gdy jednak napotkała spojrzenie Raymonda, uśmiechnęła się do niego i zapomniała o Francuzie.Z początku cała szóstka trzymała się razem.Później Sara i Raymond odłączyli się od towarzystwa.Szli teraz we dwoje, wspinali się zboczem wąwozu i wreszcie usiedli, by odpocząć na cienistej półce skalnej.Milczeli jakiś czas, póki nie odezwał się Raymond:— Jak pani na imię? Nazwisko znam: King.Ale imię?— Sara.— Sara — powtórzył.— Mogę tak mówić do pani?— Oczywiście [ Pobierz całość w formacie PDF ]