[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Eda śmiał się od ucha do ucha.To była plaża.Jęzory fal rozpływały się po przybrzeżnym piachu.Po błękitnym niebie sunęło parę leniwych kumulusów.Opodal linii wody, chyliła się kępa przybrzeżnych palm.Na niebie było słońce, jedno słońce, do tego żółte - zupełnie jak nasze - pomyślała.W powietrzu unosił się delikatny, przyjemny zapach, coś jakby goździki i cynamon.To z powodzeniem mogła być plaża w Zanzibarze.Więc przelecieli trzydzieści tysięcy lat świetlnych po to, żeby spacerować po plaży.Mogło być gorzej - pomyślała.Zerwała się lekka bryza i mały wir piasku zatańczył przed nią.Czy to wszystko jest celową imitacją Ziemi? Może jakąś rekonstrukcją danych przywiezionych przez rutynową ekspedycję międzygwiezdną miliony lat temu? Albo (to najsmutniejsza wersja) zabrano ich na tę przejażdżkę, żeby zrobili sobie powtórkę z astronomii opisowej, a potem bezceremonialnie wyrzucono ich w miłym skądinąd zakątku Ziemi?Gdy obróciła się, dodekahedronu już nie było.Razem z ich kabiną znikł i superkomputer nadprzewodnikowy, i wszystkie dyskietki, nie licząc paru innych pożytecznych przyrządów.Lecz tylko przez małą chwilę tym się martwili - bo już byli bezpieczni, przeżyli podróż, o jakiej przyjemnie będzie pisać bliskim i znajomym.Vaygay popatrzył wpierw na liść palmowy, o którego zabranie toczyła takie boje, potem na kępę palm, i parsknął śmiechem.- Z drzewem do lasu - skomentowała Devi.A przecież liść Ellie był inny.Po pierwsze - tutejsze gatunki na pewno różnią się od ziemskich, a po drugie niewykluczone, że te piękne drzewa wyszły przed chwilą z jakiejś miejscowej fabryki.Spojrzała daleko w morze.Natrętnie wracała myśl, że tak samo musiała wyglądać kolonizacja Ziemi, jakieś czterysta milionów lat temu.Gdziekolwiek teraz są - nad Oceanem Indyjskim czy w środku Galaktyki - już dokonali czegoś, czego z niczym porównać się nie da.Wprawdzie sama wędrówka i dotarcie do celu nie było aż taką ich zasługą, prawda, ale wcześniej musieli zdecydować się na podróż w nieznane, przez ocean przestrzeni międzygwiezdnej po to, by zaczęła się nowa era w ludzkiej historii.Przepełniała ją duma.Xi zdjął buty i zawinął do kolan nogawki obfastrygowanego i obszytego najróżniejszymi insygniami kombinezonu, jaki zgodnie z umową ich rządów każdy z nich miał na sobie.Spokojnie brodził przez pianę.Devi schowała się wśród palm i po chwili wyszła stamtąd owinięta w sari, z kombinezonem niedbale przerzuconym przez ramię, przypominając Ellie jakiś film z Dorothy Lamour.Eda znów włożył krągłą czapeczkę, która na całym świecie była jego znakiem rozpoznawczym.Ellie zrobiła im parę króciutkich ujęć na taśmie wideo - na domowym ekranie będą wyglądali tak, jak na zwyczajnym urlopie.Przyłączyła się do Vaygaya i Xi, ciągle brodzących w pianie.Woda była bardzo ciepła.Było piękne popołudnie i wszystko stanowiło wprost rozkoszną odmianę po chłodach Hokkaido zaledwie parędziesiąt minut temu.- Każdy wziął ze sobą coś symbolicznego - odezwał się Vagay - prócz mnie.- Co masz na myśli?- Sukhavati i Eda mają na sobie stroje narodowe.Xi zabrał sadzonki ryżu.Rzeczywiście, między kciukiem a palcem wskazującym Xi trzymał plastikową torebeczkę z sadzonkami ryżu.- Ty masz swój liść - ciągnął Vaygay - a ja nie mam nic.Nie wziąłem żadnych symboli, żadnych wspomnień z Ziemi.Jestem w tej grupie jedynym prawdziwym materialistą.Wszystko, co niosę ze sobą, mieści się w tej głowie.Dotychczas Ellie miała swój medalion schowany pod ubraniem.Teraz rozpięła kombinezon pod szyją i przysunęła go do oczu Vaygaya, który odczytał oba motta.- To Plutarch.Chyba - powiedział po chwili.- Dzielne słowa wypowiedzieli ci Spartanie.Ale pamiętaj, kto wygrał bitwę.Rzymianie.Z tonu uwagi wywnioskowała, że Vaygay łączy ten podarunek z osobą der Heera.Ciepło zrobiło się jej koło serca na myśl, że Vaygay tak konsekwentnie nie znosi Kena - czego niejeden dał wyraz - i że tyle w nim jest spokojnej troski o nią.Ujęła go pod ramię.- Duszę oddałbym za jednego papierosa - westchnął, po czym mocno przycisnął jej dłoń swoim łokciem do boku.Cała piątka zasiadła nad brzegiem małego, czystego stawu.Załamywanie się piany wywoływało z jej pamięci dawny biały dźwięk, jeszcze z Argusa - dźwięk całych lat wsłuchiwania się w kosmiczny szum.Słońce minęło zenit i schodziło niżej nad ocean.Obok nich przemaszerował krab, sprawnie machając odnóżami i obracając oczami na słupkach.Mając kraby, palmy kokosowe i po kieszeniach trochę zapasów, mogli spokojnie przeżyć tu jakiś czas.Niczym innym, poza odciskami ich stóp, plaża nie świadczyła o obecność ludzkich istot.- Wygląda na to, że zakończyli swą robotę - Vaygay zaczął referować swoje i Edy wnioski na temat wszystkiego, co się ostatnio wydarzyło [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Eda śmiał się od ucha do ucha.To była plaża.Jęzory fal rozpływały się po przybrzeżnym piachu.Po błękitnym niebie sunęło parę leniwych kumulusów.Opodal linii wody, chyliła się kępa przybrzeżnych palm.Na niebie było słońce, jedno słońce, do tego żółte - zupełnie jak nasze - pomyślała.W powietrzu unosił się delikatny, przyjemny zapach, coś jakby goździki i cynamon.To z powodzeniem mogła być plaża w Zanzibarze.Więc przelecieli trzydzieści tysięcy lat świetlnych po to, żeby spacerować po plaży.Mogło być gorzej - pomyślała.Zerwała się lekka bryza i mały wir piasku zatańczył przed nią.Czy to wszystko jest celową imitacją Ziemi? Może jakąś rekonstrukcją danych przywiezionych przez rutynową ekspedycję międzygwiezdną miliony lat temu? Albo (to najsmutniejsza wersja) zabrano ich na tę przejażdżkę, żeby zrobili sobie powtórkę z astronomii opisowej, a potem bezceremonialnie wyrzucono ich w miłym skądinąd zakątku Ziemi?Gdy obróciła się, dodekahedronu już nie było.Razem z ich kabiną znikł i superkomputer nadprzewodnikowy, i wszystkie dyskietki, nie licząc paru innych pożytecznych przyrządów.Lecz tylko przez małą chwilę tym się martwili - bo już byli bezpieczni, przeżyli podróż, o jakiej przyjemnie będzie pisać bliskim i znajomym.Vaygay popatrzył wpierw na liść palmowy, o którego zabranie toczyła takie boje, potem na kępę palm, i parsknął śmiechem.- Z drzewem do lasu - skomentowała Devi.A przecież liść Ellie był inny.Po pierwsze - tutejsze gatunki na pewno różnią się od ziemskich, a po drugie niewykluczone, że te piękne drzewa wyszły przed chwilą z jakiejś miejscowej fabryki.Spojrzała daleko w morze.Natrętnie wracała myśl, że tak samo musiała wyglądać kolonizacja Ziemi, jakieś czterysta milionów lat temu.Gdziekolwiek teraz są - nad Oceanem Indyjskim czy w środku Galaktyki - już dokonali czegoś, czego z niczym porównać się nie da.Wprawdzie sama wędrówka i dotarcie do celu nie było aż taką ich zasługą, prawda, ale wcześniej musieli zdecydować się na podróż w nieznane, przez ocean przestrzeni międzygwiezdnej po to, by zaczęła się nowa era w ludzkiej historii.Przepełniała ją duma.Xi zdjął buty i zawinął do kolan nogawki obfastrygowanego i obszytego najróżniejszymi insygniami kombinezonu, jaki zgodnie z umową ich rządów każdy z nich miał na sobie.Spokojnie brodził przez pianę.Devi schowała się wśród palm i po chwili wyszła stamtąd owinięta w sari, z kombinezonem niedbale przerzuconym przez ramię, przypominając Ellie jakiś film z Dorothy Lamour.Eda znów włożył krągłą czapeczkę, która na całym świecie była jego znakiem rozpoznawczym.Ellie zrobiła im parę króciutkich ujęć na taśmie wideo - na domowym ekranie będą wyglądali tak, jak na zwyczajnym urlopie.Przyłączyła się do Vaygaya i Xi, ciągle brodzących w pianie.Woda była bardzo ciepła.Było piękne popołudnie i wszystko stanowiło wprost rozkoszną odmianę po chłodach Hokkaido zaledwie parędziesiąt minut temu.- Każdy wziął ze sobą coś symbolicznego - odezwał się Vagay - prócz mnie.- Co masz na myśli?- Sukhavati i Eda mają na sobie stroje narodowe.Xi zabrał sadzonki ryżu.Rzeczywiście, między kciukiem a palcem wskazującym Xi trzymał plastikową torebeczkę z sadzonkami ryżu.- Ty masz swój liść - ciągnął Vaygay - a ja nie mam nic.Nie wziąłem żadnych symboli, żadnych wspomnień z Ziemi.Jestem w tej grupie jedynym prawdziwym materialistą.Wszystko, co niosę ze sobą, mieści się w tej głowie.Dotychczas Ellie miała swój medalion schowany pod ubraniem.Teraz rozpięła kombinezon pod szyją i przysunęła go do oczu Vaygaya, który odczytał oba motta.- To Plutarch.Chyba - powiedział po chwili.- Dzielne słowa wypowiedzieli ci Spartanie.Ale pamiętaj, kto wygrał bitwę.Rzymianie.Z tonu uwagi wywnioskowała, że Vaygay łączy ten podarunek z osobą der Heera.Ciepło zrobiło się jej koło serca na myśl, że Vaygay tak konsekwentnie nie znosi Kena - czego niejeden dał wyraz - i że tyle w nim jest spokojnej troski o nią.Ujęła go pod ramię.- Duszę oddałbym za jednego papierosa - westchnął, po czym mocno przycisnął jej dłoń swoim łokciem do boku.Cała piątka zasiadła nad brzegiem małego, czystego stawu.Załamywanie się piany wywoływało z jej pamięci dawny biały dźwięk, jeszcze z Argusa - dźwięk całych lat wsłuchiwania się w kosmiczny szum.Słońce minęło zenit i schodziło niżej nad ocean.Obok nich przemaszerował krab, sprawnie machając odnóżami i obracając oczami na słupkach.Mając kraby, palmy kokosowe i po kieszeniach trochę zapasów, mogli spokojnie przeżyć tu jakiś czas.Niczym innym, poza odciskami ich stóp, plaża nie świadczyła o obecność ludzkich istot.- Wygląda na to, że zakończyli swą robotę - Vaygay zaczął referować swoje i Edy wnioski na temat wszystkiego, co się ostatnio wydarzyło [ Pobierz całość w formacie PDF ]