[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.O tego też by ło ciężkojak o pogodę w listopadzie, bo taksówek by ło coraz więcej i publiczność odwracała się plecami do49sałaciarzy.%7ły cie ojca gwałtownie okulało, jakby je koński szpat50 połamał.Aapał więc, co mupodchodziło pod rękę: zastępstwo na dry ndę w niedzielę czy przy rozwózce węgla, tragarstwo czyteż załadunek, a w ogóle wszy stko, co się ty lko dało, by le te parę groszy wpadło do ręki, którą napróżno po wszy stko wy ciągał.Wy chodzili tak we trzech wczesny m rankiem, kiedy jeszcze mgła zamazy wała twarze,a zimny wiatr od Wisły drąży ł, zdawało się, kości.We trzech: ojciec, Janek Rączy n, który też bezroboty chodził, i jeszcze jeden sąsiad z końca ulicy BudziejewskiStefan.Ojciec brał czapkę, pięć papierosów w blaszane pudełko, papierosów przekrajany ch napołówkę, dobre słowo od matki w serce, ale prawie nigdy śniadania w kieszeń.Wy chodził z domukrokiem lekkim, jakby nadzieję i radość dzwigał na pochy lony ch plecach, mocno dzwigałi pewnie.Przy stawał przed domem Budziejewskiego, gwizdał i dalej szli już we dwóch poRączy na, który przy cupnął sublokatorskim wy rkiem w ruderze za dziesięć złoty ch miesięcznie.Miał za te dziesięć złotóweczek miejsce przy oknie i widok szeroki, swobodny na ły siejącąmieliznami Wisłę i praski, Annopolem wy szczerzony brzeg.I rzeka też nie mogła przeciąć tejnędzy na dwoje, rozdzielić jakoś, bo pły tka by ła w ty m miejscu jak ojcowska nadzieja na robotę.Matka patrzy ła za nimi, jak ginęli za potockim rogiem: ojciec wy soki i ciężki, Budziejewski,człowiek wesoły jak ktoś, kto zawsze gwiżdże, że jakoś tam będzie, i Rączy n Janek, cogłupio, polity cznie siedział.Budziejewska żona też prowadziła ich krzy żem i dobry m spojrzeniem,jak tak człapali w coraz gęstszy m przy końcu pochy łej ulicy błocie.A jesień by ła już pózna,zewsząd osadzana przez zimę i jeszcze raz coraz zimniej i głodniej.Ry siek przesiedział zimę w domu jak stary dziad, co gnaciska sobie wy grzewa, ty lko że przywy sty gły m piecu.Przesiedział, bo z butów zostały ty lko blaszki zdarte, a z zarobków ojca niezostawało już na nic.Lewandowski dorwał się teraz do roboty przy węglu, gdzieś aż naTowarowej ulicy, gdzie plątaninę torów, platform i mętny ch interesów ludzie warszawscynazy wali Sy berią51.By ł akurat sezon kto ty lko mógł, zaopatry wał się w węgiel i ojciec tachałna zgarbiony ch plecach ciężkie worki i kosze, do piwnic i na piąte piętra tachał za ledwie grosze.Bo ojciec zginać się w prośbie nie umiał, by ła dla niego cięższa jeszcze od metrowego worka, i teparę groszy przez gardło mu przejść nie chciało.A by ł to jego główny zarobek: węgiel dawaliopałowcy z darmowy m dostarczeniem i tak się ojciec zgodził na zarobek z kupujący ch: dadzą czynie dadzą? Przeważnie nie dawali i Lewandowskiemu zostawało ty lko dwadzieścia złoty ch lonu52ty godniowo od gospodarza.Matka wy chudła na kosę, zrobiła się zła, brzy dka i jędzowata, nawetdla Ry śka rzadko kiedy dobre znajdowała słowo.Inny m ludziom z ulicy ani nawet tak się niewiodło.Wesoły Budziejewski po dawnemu szukał roboty, szukał jej jak wczorajszego dnia, którynie wiadomo, w jakie gorsze odszedł.Razem z Jankiem Rączy nem poszli pod magistracki oddziałna Ciepłą ulicę, gdzie przy jmowali bezrobotny ch do odgarniania śniegu.Dochodzili do okienka,już sobie serca grzali ty m śniegiem, kiedy tam, w tłumie czekający ch, znalezli się jacy ś kapusie,a może nawet i nie kapusie, ty lko też stęsknieni tej łopaty, głodną tęsknotą spragnieni gdzieśz końca, poza pięćdziesięcioma, który ch przy jmowano, i donieśli, że Rączy n jest czerwony i żekoleguje z panem komisarzem Pogorzelskim, a takich nie przy jmowano nigdzie, chy ba ty lko dopiekła za księdzowskim papierkiem.Poza ty m Rączy n by ł mizerak jedzony przez gruzlicęi prędzej mu pasowało do trumny się przy mierzać jak do łopaty.Budziejewski wpadł wewściekłość, białej gorączki dostał prawie i ujął się za Rączy nem.Granda wy nikła podmagistratem, kołowanka i bójka, a Rączy n z Budziejewskim wrócili posiniaczeni tak im dogodziłMały Kazio z kumplami, najwy ższy chłop na całą Warszawę i chy ba powiat, któremuzawczasu już magistrat szy kował łopatę dwa razy większą, już nie łopatę, a taran po prostu.Za tepodwójne zaszczy cenie Mały Kazio odwdzięczał się magistratowi dziesięciokrotnie i Rączy nz Budziejewskim dobrze tę wdzięczność na własnej skórze ocenili.W domu drugie ty le dołoży ła Budziejewskiemu żona: bo po co jest głupi i za kimś obstaje, jakna jutro do jedzenia została ty lko sama cy koria, a na wodę do kawy zabrakło już tego grosika.Magistracki człowiek przy pompie zaciął się teraz i nie dawał wody za darmochę, jakby ta zimai w nim też serce oblodziła i ścięła miłosierdzie.W końcu czy też już na początku głodowego konania poszczęściło się ojcu Lewandowskiego [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.O tego też by ło ciężkojak o pogodę w listopadzie, bo taksówek by ło coraz więcej i publiczność odwracała się plecami do49sałaciarzy.%7ły cie ojca gwałtownie okulało, jakby je koński szpat50 połamał.Aapał więc, co mupodchodziło pod rękę: zastępstwo na dry ndę w niedzielę czy przy rozwózce węgla, tragarstwo czyteż załadunek, a w ogóle wszy stko, co się ty lko dało, by le te parę groszy wpadło do ręki, którą napróżno po wszy stko wy ciągał.Wy chodzili tak we trzech wczesny m rankiem, kiedy jeszcze mgła zamazy wała twarze,a zimny wiatr od Wisły drąży ł, zdawało się, kości.We trzech: ojciec, Janek Rączy n, który też bezroboty chodził, i jeszcze jeden sąsiad z końca ulicy BudziejewskiStefan.Ojciec brał czapkę, pięć papierosów w blaszane pudełko, papierosów przekrajany ch napołówkę, dobre słowo od matki w serce, ale prawie nigdy śniadania w kieszeń.Wy chodził z domukrokiem lekkim, jakby nadzieję i radość dzwigał na pochy lony ch plecach, mocno dzwigałi pewnie.Przy stawał przed domem Budziejewskiego, gwizdał i dalej szli już we dwóch poRączy na, który przy cupnął sublokatorskim wy rkiem w ruderze za dziesięć złoty ch miesięcznie.Miał za te dziesięć złotóweczek miejsce przy oknie i widok szeroki, swobodny na ły siejącąmieliznami Wisłę i praski, Annopolem wy szczerzony brzeg.I rzeka też nie mogła przeciąć tejnędzy na dwoje, rozdzielić jakoś, bo pły tka by ła w ty m miejscu jak ojcowska nadzieja na robotę.Matka patrzy ła za nimi, jak ginęli za potockim rogiem: ojciec wy soki i ciężki, Budziejewski,człowiek wesoły jak ktoś, kto zawsze gwiżdże, że jakoś tam będzie, i Rączy n Janek, cogłupio, polity cznie siedział.Budziejewska żona też prowadziła ich krzy żem i dobry m spojrzeniem,jak tak człapali w coraz gęstszy m przy końcu pochy łej ulicy błocie.A jesień by ła już pózna,zewsząd osadzana przez zimę i jeszcze raz coraz zimniej i głodniej.Ry siek przesiedział zimę w domu jak stary dziad, co gnaciska sobie wy grzewa, ty lko że przywy sty gły m piecu.Przesiedział, bo z butów zostały ty lko blaszki zdarte, a z zarobków ojca niezostawało już na nic.Lewandowski dorwał się teraz do roboty przy węglu, gdzieś aż naTowarowej ulicy, gdzie plątaninę torów, platform i mętny ch interesów ludzie warszawscynazy wali Sy berią51.By ł akurat sezon kto ty lko mógł, zaopatry wał się w węgiel i ojciec tachałna zgarbiony ch plecach ciężkie worki i kosze, do piwnic i na piąte piętra tachał za ledwie grosze.Bo ojciec zginać się w prośbie nie umiał, by ła dla niego cięższa jeszcze od metrowego worka, i teparę groszy przez gardło mu przejść nie chciało.A by ł to jego główny zarobek: węgiel dawaliopałowcy z darmowy m dostarczeniem i tak się ojciec zgodził na zarobek z kupujący ch: dadzą czynie dadzą? Przeważnie nie dawali i Lewandowskiemu zostawało ty lko dwadzieścia złoty ch lonu52ty godniowo od gospodarza.Matka wy chudła na kosę, zrobiła się zła, brzy dka i jędzowata, nawetdla Ry śka rzadko kiedy dobre znajdowała słowo.Inny m ludziom z ulicy ani nawet tak się niewiodło.Wesoły Budziejewski po dawnemu szukał roboty, szukał jej jak wczorajszego dnia, którynie wiadomo, w jakie gorsze odszedł.Razem z Jankiem Rączy nem poszli pod magistracki oddziałna Ciepłą ulicę, gdzie przy jmowali bezrobotny ch do odgarniania śniegu.Dochodzili do okienka,już sobie serca grzali ty m śniegiem, kiedy tam, w tłumie czekający ch, znalezli się jacy ś kapusie,a może nawet i nie kapusie, ty lko też stęsknieni tej łopaty, głodną tęsknotą spragnieni gdzieśz końca, poza pięćdziesięcioma, który ch przy jmowano, i donieśli, że Rączy n jest czerwony i żekoleguje z panem komisarzem Pogorzelskim, a takich nie przy jmowano nigdzie, chy ba ty lko dopiekła za księdzowskim papierkiem.Poza ty m Rączy n by ł mizerak jedzony przez gruzlicęi prędzej mu pasowało do trumny się przy mierzać jak do łopaty.Budziejewski wpadł wewściekłość, białej gorączki dostał prawie i ujął się za Rączy nem.Granda wy nikła podmagistratem, kołowanka i bójka, a Rączy n z Budziejewskim wrócili posiniaczeni tak im dogodziłMały Kazio z kumplami, najwy ższy chłop na całą Warszawę i chy ba powiat, któremuzawczasu już magistrat szy kował łopatę dwa razy większą, już nie łopatę, a taran po prostu.Za tepodwójne zaszczy cenie Mały Kazio odwdzięczał się magistratowi dziesięciokrotnie i Rączy nz Budziejewskim dobrze tę wdzięczność na własnej skórze ocenili.W domu drugie ty le dołoży ła Budziejewskiemu żona: bo po co jest głupi i za kimś obstaje, jakna jutro do jedzenia została ty lko sama cy koria, a na wodę do kawy zabrakło już tego grosika.Magistracki człowiek przy pompie zaciął się teraz i nie dawał wody za darmochę, jakby ta zimai w nim też serce oblodziła i ścięła miłosierdzie.W końcu czy też już na początku głodowego konania poszczęściło się ojcu Lewandowskiego [ Pobierz całość w formacie PDF ]