[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Nie oszczędza się.ale to dobry aktor.Quevas uderzył jeszcze kilka razy głową o podłogę i znieruchomiał.Jego świszczący oddech uspokoił się.Kie­dy Taraday podszedł bliżej, czubki butów starca drżały le­ciutko, a palce obu rąk poruszały się szybko zagarniając powietrze.Wyglansowany but dotknął uda leżącego.- No, Quevas, dość żartów.Może to i było dowcipne, ale lekko nas zniecierpliwiło.Niech pan wstaje i szykuje się do odebrania porcji mocniejszych wrażeń.Kopał coraz mocniej udo Quevasa nie wiedząc, co po­stanowić.Dał znak Staniewskiemu, żeby ubezpieczał, sam uklęknął obok bezwładnego ciała i palcami oswobodzony­mi od cienkiej rękawiczki delikatnie zbadał tętno starca.- Doktorze Zeeland, cholera jasna! - krzyczał podno­sząc się z klęczek i zrywając z twarzy przyłbicę.- Żeby to szlag trafił! Niech pan tu przyjdzie natychmiast!- Niedobrze z nim? - zahuczał pod powałą głos Zeelanda.- Zdaje się, że trup.Szybciej, to się stało przed chwilą.Może zdoła pan coś poradzić.Staniewski opuścił rękę z pistoletem, a mężczyźni stojący pod ścianą idąc za przykładem Taradaya podnieśli przył­bice.Podeszli i ciasnym kółkiem obstąpili leżące ciało.- Wracajcie na swoje miejsca, do cholery - zgromił ich Taraday.Miał czerwoną od gniewu twarz, zdjętą rękawicz­ką uderzał miarowo o otwartą dłoń.Mężczyźni wycofali się pod ścianę, a Staniewski bez wezwania podniósł pistolet,- Doktorze Zeeland!Ktoś odpowiedział, że doktor już wyszedł.Mężczyźni pod ścianą przestępowali z nogi na nogę ze zniecierpliwienia.- Mrą jak muchy - powiedział z pogardą ten, który po­magał Boskersqowi montować uniwersalny aparat do za­dawania tortur.- To już zaczyna być nudne, tak samo za­chowywał się ten wielki, z czarną brodą, którego dopadliś­my w zeszłym tygodniu.Powalił dwóch naszych, potem spoj­rzał na nas tak, że nikt nie mógł ruszyć palcem na cynglu, wciągnął powietrze - i było po wszystkim.Żadna satys­fakcja, mówię wam.- Ale zanim to zrobił, mieliście pełne portki strachu.Nie mieliście przyłbic, to fakt.Założę się.o, jasna cholera.Boskersq pobladł i zachwiał się na nogach, aż musieli go podtrzymać.Oczy uciekły mu w głąb czaszki; upłynęło trochę czasu, zanim znowu przypominał człowieka.- Jestem - powiedział doktor Zeeland.Dzierżył pod­ręczny diagnostat, w drugiej ręce przyłbicę, z którą nie wiedział, co począć.Za jego plecami plaster ściany czopował otwór.- Czyś pan zgłupiał? - syknął Taraday.- Po jaką za­razę pan to ubrał? - złapał za koniec srebrnego kołnierza i pociągnął doktora do ciała Quevasa.- Niech pan to od­łoży - wyjął mu z ręki przyłbicę i cisnął pod ścianę.- Każdy ma tylko jedno życie, proszę pana - odparł po­godnie doktor Zeelamd.- Pan też się dziś wystroił, no, no.- Dość gadania.Ja miałem powód.- A ja nie?- Przecież widział pan na wszystkich ekranach, że leży bez czucia.Trup jak złoto.Doktor rozstawiał wokół ciała przystawki diagnostatu.Rozpiął ubranie na piersi leżącego i wodził czujnikiem pod koszulą, wzdłuż żeber.Przyłożył elektrody do skroni Quevasa, pomanipulował przy diagnostacie, zmieniał zakresy, przełączał, coś z wielką uwagą śledził na monitorku.Wy­glądał po tych zabiegach na okropnie zdziwionego.- Słyszy pan? - obrócił głowę, spojrzał z dołu na Taradaya.- Nie.- Właśnie.Nie ma sygnału - oderwał elektrody, przez moment wpatrywał się w twarz Quevasa, a potem bardzo szybko i zdecydowanie pozbierał fragmenty diagnostatu i złożył je w jedną poręczną całość.Stanął obok Taradaya.- On żyje - powiedział powoli - ale to kwestia najwyżej minuty.Mózg stracił łączność z resztą ciała.Ponad wszelką wątpliwość kilka minut temu utracił aktywność.Ciało nie może żyć bez mózgu, ale potrafimy oczywiście utrzymać je w tym stanie, jeśli panu zależy.- Nie, po diabła.Samo ciało nic nam nie powie - Taraday wpatrywał się w woskową fizjonomię starca usiłując zapomnieć obraz sprzed kilkunastu minut, kiedy nie była to jeszcze maska, a twarz, kiedy trup był żywym człowie­kiem, reagował po ludzku, mówił zrozumiałym językiem, patrzył wzrokiem, w którym mieszkał ludzki strach.Pod ścianą rozległy się podniesione i emocji głosy.- Co się z tobą dzieje? - dopytywali się natarczywie towarzysze Boskersqa.Boskersq słaniał się na nogach, na czole perlił mu się pot, wargi drżały.Wyglądał zupełnie jak facet, który za chwilę zwymiotuje.Protestował słabo usiłując ustać o własnych siłach, lecz nogi uginały się pod nim.Wiele razy towarzysze uchronili go przed upadkiem.Stojący z dala Staniewski drapał się swoim zwyczajem lufą pistoletu w potylicę; podczas tej czynności nie spuszczał palca z cyngla.- Już mi przeszło - zapewniał towarzyszy zmienionym głosem Boskersq.- Cholera, puścicie mnie czy nie.- I padał na wyszlifowaną blachę, swemu odbiciu w objęcia, lecz w porę podtrzymywały go dwie pary mocnych dłoni.- Widziałem już kilka trupów - zapewniał Taraday dok­tora - ale żaden nie był do tego podobny.Zrobi pan do­kładną sekcję, dobrze?- Poszatkujemy go na kostki - uspokajał doktor Zeeland Taradaya.Obiecuję to panu.- Co się stało? - rozpoczęli kolejną rundę nalegań to­warzysze Boskersqa.- Nic, do ciężkiej cholery - protesto­wał Boskersq.- Gówno was to obchodzi, zostawcie mnie.- Urażeni tak ewidentnym brakiem wdzięczności koledzy wypuścili go z rąk; gdyby nie ściana za nim, niechyb­nie rozpłaszczyłby się u ich stóp.Stał zgięty wpół, oddychał bardzo ciężko podpierając się drżącą ręką o srebrną gładź.- Może pan być pewien - tokował doktor Zeeland - że wydrzemy mu wszystkie tajemnice.Taraday kiwał głową bez przekonania, ciągle zmagając się z upartym spojrzeniem Oueyasa.- Co panu jest? - dopiero teraz doktor Zeeland zainteresował się naprawdę potrzebującym pomocy Boskersqem, który nie mógł złapać tchu.- Nic.naprawdę nie trzeba.- łgał Boskersq w żywe oczy popatrując na Zeelanda nieufnie.- Stary zaapliko­wał mi dwa potężne sierpy.tam na setnym.i jeden w żo­łądek.To dlatego.- Dopiero teraz pan sobie przypomniał? - Zeeland rozkładał diagnostat.- Chodź no pan tutaj.Boskersq nie bez wahania oderwał rękę od zbawczej ściany, stawiając sztywne kroki zbliżył się do diagnostatu.Zeeland powiódł czujnikiem wokół piersi i twarzy Boskersqa.Żadnych zmian prócz gwałtownie przyśpieszonego tętna nie wykrył.- A to rozcięcie? - spytał wskazując na czoło agenta.Istotnie, tuż pod srebrną krawędzią hełmu widniała pod­łużna świeża rana.- Rozcięcie - zdziwił się Boskersq.Dotykał rany z niedo­wierzaniem.- Pewnie podczas bójki.albo gdy wkładałem tę skorupę - postukał zgiętym palcem po hełmie.Wygląda­ło to na tyle pociesznie, że Staniewski wybuchnął śmie­chem.- Gdzie pan tka te brudne paluchy - zezłościł się Zeeland.- Od hełmu - powiedział sam do siebie.- Nie­wykluczone.Pod warunkiem, że ubiera się pan odpowied­nio gwałtownie.W takim razie niech pan bardziej uważa, bo działając nadal z takim impetem gotów pan któregoś dnia roztrzaskać sobie czaszkę.Poskładał diagnostat i spojrzał pytająco na Taradaya.- Pozostali zdrowi? - zainteresował się Taraday.Nikt się nie odezwał, tylko Staniewski skrzywił się lekko na wspomnienie bolącego ramienia.- To w takim razie na dziś koniec.Zgodnie z umową otrzymujecie po tygodniu urlopu - chyba że będziecie bardzo pilnie potrzebni.Wybierając się dokądkolwiek nie zapominajcie o sygnalizato­rach.Jak w regulaminie - macie być do dyspozycji w dzień i w nocy, zrozumiano?Chór ponurych głosów oznajmił, że owszem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl