[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. A czy, gdy pan badałeś puls i byłeś nachylony nad tą piersią, słuchając, czy tam przy-padkiem jeszcze w niej serce nie kołata, nie usłyszałeś głosu wiecznie mówiącego Boga? Co,w tej piersi? Mam chęć wziąć i pana za puls.Ale to do mnie nie należy. W tej piersi umarłej zamknięty jest Bóg wiecznie żywy! Zapewne, zapewne. Patrz pan!Stary jegomość ujął doktora za łokieć i przyprowadził go do zwłok.Obadwaj długo pa-trzyli w zrenice zmarłego na prześliczny, wyostrzony zarys nosa, na piękne, niemal dziecię-ce usteczka, przez których rozchylenie ludzkość zdawała się śpiewać straszliwy hymn.Doktórwyprostował się, ziewnął i rzekł: No, cóż? Cadaver.Pan Granowski słyszał to słowo, ale bardzo głucho i niewyraznie, jakby było wymówionew wielkiej odległości.Gdy tak w szczególnym przyćmieniu zmysłów patrzał na przepięknątwarz Włodzia, nagle owiała go radosna myśl, tchnienie jakieś szczęśliwe.Było z nim znowutak jak w podziemiu zamczyska w Debrzach, gdy Moskal przyniósł dziewczynkę.Zdało sięnadto, że z dalekich kędyś ogrodów Podlasia, z Siedlec, z Aukowa, wionęły wszystkie zapa-chy wiosny zbudzonej.Radosny śmiech, wzburzenie ducha, które się z Boga rodzi gaudiumspirituale, quod de Deo est trzęsło się w jego piersi i wyrywało na usta.Rozum stał się jasnyi obejmujący wszystko od krańca do krańca.Wreszcie słowo, W którym się nowe, chybkie,strzeliste myśli zawarły, wymknęło się z ust.Pan Granowski zawołał ze śmiechem: Ależ tak, tak, Włodziu! Tak, po tysiąc razy! Tak zrobimy! Wypłatamy figla wszystkimZnicom tej ziemi! Teraz ich z mańki zażyjem! Zejdziemy się wszyscy Wraz i ty, i ty, mę-czenniku!Doktór z powagą i spokojem słuchający tych bredzeń chwycił pana Granowskiego mocnopod ramię i prowadził ku wyjściu.Starszy pan dał się ciągnąć bez protestu.Na progu izbyzatrzymał się i rzekł do doktora: Pan doktór znowu zle stawia diagnozę.Nie jestem obłąkany.Nie, bynajmniej! Muszęznowu sprostować. Nie stawiam wcale diagnozy. Jedno jest pewne i to sobie należy zapamiętać doskonale nam, starym łotrom, starymzbrodniarzom i krzywdzicielom: Błogosławieni umarli, którzy w Panu umierają.160 Tak jest, kaznodziejo, tak jest, kaznodziejo, tak jest niezawodnie. mówił doktór.Tylko musimy wyjść i to jest także pewne jak amen w pacierzu.Tu nie można siedzieć we-dług upodobania, bo to jest szpital więzienny.Trzeba już iść, iść do domu. Idę już, panie! Przypatrz się pan temu chłopcu i na pamiątkę znajomości wspomnij tosłowo: nie ma umarłych, są tylko umierający. Pan zaś ode mnie przyjmij na pamiątkę równie głębokie zapewnienie, że to, co mówisz,nic a nic nie znaczy.Doktór niemal siłą wytaszczył pana Granowskiego na schody.Stamtąd już prosty żandarmsprowadził go na bruk ulicy.161W ciągu całej zimy pan Granowski czynił najstaranniejsze poszukiwania rodziców dziec-ka, którym się był zaopiekował.Zwracał się z żądaniem pomocy do władz, ogłaszał w dzien-nikach, pisał listy, rozpytywał się i wywiadywał.Wszystkie te zabiegi nie wydały żadnegozgoła rezultatu.Z rozmów z dziewczynką dało się ustalić tysiączne szczegóły świadczące otym, że była jedynaczką ludzi zamożnych.Zosia wspominała zawsze o ojcu jako o panu ,mówiła o dworze, ogrodzie, służbie, przytaczała imiona krewnych i znajomych, ale nie mogłapodać dokładnie ani jednego nazwiska.Trzeba było zostawić rzecz w stadium zagadkowościaż do dalszego wyjaśnienia.Pan Granowski poświęcił się literalnie dziełu szukania.W marcutego roku uzyskawszy specjalne pozwolenie od rosyjskich władz wojskowych, z którymi byłz racji swych interesów w ciągłej styczności, jezdził na poszukiwania śladów nieszczęściamatki Zosinej w okolicę, gdzie, według relacji i przypuszczeń, poszlak i pogłosek, możnabyło miejsce wypadku określić.Nie udało się odnalezć zwłok i wykryć nic prawdopodobne-go.Milioner niemało zobaczył w tej drodze.Porozwalane kościoły z utrąconymi wieżami zmiażdżone dworce kolejowe konie przeglądające się w ogromnym trumeau podczas czyn-ności chrupania owsa w salach recepcyjnych magnackiego pałacu w opuszczonym mieszkaniu burżuazyjnym fortepian Bechsteina, w którego wnętrzu, na metalowych strunach jakiśoficerzyna z tłumu moskiewskiej s w o ł o c z y urządził sobie stałą, podręczną kloakę cenne malowidła porznięte nożami lub z ram wyłupane wiosczyny, osiedla, chaty puszczo-ne z dymem, jak daleko sięgnie biedny polski horyzont [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
. A czy, gdy pan badałeś puls i byłeś nachylony nad tą piersią, słuchając, czy tam przy-padkiem jeszcze w niej serce nie kołata, nie usłyszałeś głosu wiecznie mówiącego Boga? Co,w tej piersi? Mam chęć wziąć i pana za puls.Ale to do mnie nie należy. W tej piersi umarłej zamknięty jest Bóg wiecznie żywy! Zapewne, zapewne. Patrz pan!Stary jegomość ujął doktora za łokieć i przyprowadził go do zwłok.Obadwaj długo pa-trzyli w zrenice zmarłego na prześliczny, wyostrzony zarys nosa, na piękne, niemal dziecię-ce usteczka, przez których rozchylenie ludzkość zdawała się śpiewać straszliwy hymn.Doktórwyprostował się, ziewnął i rzekł: No, cóż? Cadaver.Pan Granowski słyszał to słowo, ale bardzo głucho i niewyraznie, jakby było wymówionew wielkiej odległości.Gdy tak w szczególnym przyćmieniu zmysłów patrzał na przepięknątwarz Włodzia, nagle owiała go radosna myśl, tchnienie jakieś szczęśliwe.Było z nim znowutak jak w podziemiu zamczyska w Debrzach, gdy Moskal przyniósł dziewczynkę.Zdało sięnadto, że z dalekich kędyś ogrodów Podlasia, z Siedlec, z Aukowa, wionęły wszystkie zapa-chy wiosny zbudzonej.Radosny śmiech, wzburzenie ducha, które się z Boga rodzi gaudiumspirituale, quod de Deo est trzęsło się w jego piersi i wyrywało na usta.Rozum stał się jasnyi obejmujący wszystko od krańca do krańca.Wreszcie słowo, W którym się nowe, chybkie,strzeliste myśli zawarły, wymknęło się z ust.Pan Granowski zawołał ze śmiechem: Ależ tak, tak, Włodziu! Tak, po tysiąc razy! Tak zrobimy! Wypłatamy figla wszystkimZnicom tej ziemi! Teraz ich z mańki zażyjem! Zejdziemy się wszyscy Wraz i ty, i ty, mę-czenniku!Doktór z powagą i spokojem słuchający tych bredzeń chwycił pana Granowskiego mocnopod ramię i prowadził ku wyjściu.Starszy pan dał się ciągnąć bez protestu.Na progu izbyzatrzymał się i rzekł do doktora: Pan doktór znowu zle stawia diagnozę.Nie jestem obłąkany.Nie, bynajmniej! Muszęznowu sprostować. Nie stawiam wcale diagnozy. Jedno jest pewne i to sobie należy zapamiętać doskonale nam, starym łotrom, starymzbrodniarzom i krzywdzicielom: Błogosławieni umarli, którzy w Panu umierają.160 Tak jest, kaznodziejo, tak jest, kaznodziejo, tak jest niezawodnie. mówił doktór.Tylko musimy wyjść i to jest także pewne jak amen w pacierzu.Tu nie można siedzieć we-dług upodobania, bo to jest szpital więzienny.Trzeba już iść, iść do domu. Idę już, panie! Przypatrz się pan temu chłopcu i na pamiątkę znajomości wspomnij tosłowo: nie ma umarłych, są tylko umierający. Pan zaś ode mnie przyjmij na pamiątkę równie głębokie zapewnienie, że to, co mówisz,nic a nic nie znaczy.Doktór niemal siłą wytaszczył pana Granowskiego na schody.Stamtąd już prosty żandarmsprowadził go na bruk ulicy.161W ciągu całej zimy pan Granowski czynił najstaranniejsze poszukiwania rodziców dziec-ka, którym się był zaopiekował.Zwracał się z żądaniem pomocy do władz, ogłaszał w dzien-nikach, pisał listy, rozpytywał się i wywiadywał.Wszystkie te zabiegi nie wydały żadnegozgoła rezultatu.Z rozmów z dziewczynką dało się ustalić tysiączne szczegóły świadczące otym, że była jedynaczką ludzi zamożnych.Zosia wspominała zawsze o ojcu jako o panu ,mówiła o dworze, ogrodzie, służbie, przytaczała imiona krewnych i znajomych, ale nie mogłapodać dokładnie ani jednego nazwiska.Trzeba było zostawić rzecz w stadium zagadkowościaż do dalszego wyjaśnienia.Pan Granowski poświęcił się literalnie dziełu szukania.W marcutego roku uzyskawszy specjalne pozwolenie od rosyjskich władz wojskowych, z którymi byłz racji swych interesów w ciągłej styczności, jezdził na poszukiwania śladów nieszczęściamatki Zosinej w okolicę, gdzie, według relacji i przypuszczeń, poszlak i pogłosek, możnabyło miejsce wypadku określić.Nie udało się odnalezć zwłok i wykryć nic prawdopodobne-go.Milioner niemało zobaczył w tej drodze.Porozwalane kościoły z utrąconymi wieżami zmiażdżone dworce kolejowe konie przeglądające się w ogromnym trumeau podczas czyn-ności chrupania owsa w salach recepcyjnych magnackiego pałacu w opuszczonym mieszkaniu burżuazyjnym fortepian Bechsteina, w którego wnętrzu, na metalowych strunach jakiśoficerzyna z tłumu moskiewskiej s w o ł o c z y urządził sobie stałą, podręczną kloakę cenne malowidła porznięte nożami lub z ram wyłupane wiosczyny, osiedla, chaty puszczo-ne z dymem, jak daleko sięgnie biedny polski horyzont [ Pobierz całość w formacie PDF ]