[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dziwnym się wydaje, że się tam znalazł, aby pilnować tak skrupulatnie naszego wyjazdu.Nie chcę lekceważyć słusznych obaw imperialistów całego świata, lecz pozwolę sobie na uwagę, że kobieta skazana na śmierć przez lekarzy i chłopczyk niespełna sześcioletni nie mogli być uznani za niebezpiecznych dla największego z mocarstw, choćby święta odpowiedzialność ciążyła na tym mocarstwie.I zdaje mi się, że ów zacny człowiek podzielał to zdanie.Dowiedziałem się później, dlaczego się tam znajdował.Sam tego wcale nie pamiętam, ale podobno mniej więcej miesiąc wcześniej matka moja czuła się tak źle, iż nie można było wiedzieć, czy wydobrzeje na tyle, aby w oznaczonym czasie wyruszyć z powrotem.W tej niepewności podano prośbę do generał–gubernatora w Moskwie, aby pozwolił przedłużyć o dwa tygodnie jej pobyt w domu brata.Nie było na to żadnej odpowiedzi, lecz pewnego dnia o zmierzchu podjechał do dworu okręgowy szef policji i powiedział służącemu, który wybiegł na jego spotkanie, że chce porozmawiać z panem natychmiast w cztery oczy.Służący, bardzo tym przejęty (myślał, że wyniknie stąd aresztowanie), „ledwie żywy ze strachu”, jak potem sam opowiadał, przeprowadził szefa policji ukradkiem przez wielki salon, gdzie było ciemno (nie co dzień zapalano tam światło), przy czym obaj szli na palcach, aby nie przyciągnąć uwagi pań — i powiódł go przez oranżerię do apartamentów wuja.Bez żadnych wstępów policmajster wcisnął wujowi jakiś papier do ręki.— Proszę.Niech pan to przeczyta.Nie powinienem panu pokazywać tego papieru.To źle z mojej strony.Ale nie mogę ani jeść, ani spać z taką sprawą na karku.Naczelnik policji, rodem z głębi Rosji, służył już od lat w tym okręgu.Mój wuj rozłożył i przeczytał dokument.Był to służbowy rozkaz z kancelarii generał—gubernatora, dotyczący podanej prośby i nakazujący szefowi policji, aby nie zważał na żadne perswazje i wyjaśnienia w kwestii choroby mej matki, czy to ze strony doktorów, czy kogokolwiek innego, „a gdyby nie opuściła domu brata — brzmiał dalej dokument — rano tego samego dnia, który jest wyszczególniony w odnośnym pozwoleniu, ma pan ją wysłać natychmiast pod eskortą prosto (podkreślone) do szpitala więziennego w Kijowie, gdzie będą ją leczyć stosownie do jej choroby”.— Na miłość Boską, panie Bobrowski, niech pan dopilnuje, aby pańska siostra punktualnie tego dnia odjechała.Niechże pan mnie nie naraża na takie postępowanie wobec kobiety, która w dodatku należy do pańskiej rodziny.Po prostu nie mogę znieść tej myśli.Załamał dosłownie ręce.Mój wuj spojrzał na niego milcząc.— Dziękuję panu za ostrzeżenie.Zapewniam pana, że nawet jeśli moja siostra będzie umierająca, wyniesiemy ją do powozu.— Tak, bo naprawdę cóż to za różnica jechać do Kijowa czy do męża z powrotem? Gdyż musiałaby wyjechać, żywa czy martwa.I niech pan sobie zapamięta, panie Bobrowski, że oznaczonego dnia muszę tu być na miejscu, nie dlatego, abym wątpił o pana obietnicy, ale dlatego, że muszę.Nie mogę tego nie zrobić.Obowiązek.Swoją drogą, mój zawód to teraz po prostu psia służba, od czasu jak niektórzy z was Polaków upierają się przy buncie, a wszyscy za to cierpieć musicie.Oto przyczyna, dla której siedział tam naczelnik policji w otwartym powozie stojącym między domem a wielką bramą.Żałuję, że nie potrafię wymienić jego nazwiska, które wywołałoby pogardę wszystkich tych, co wierzą w święte prawa zdobywców — nazwiska tego stróża carskiej potęgi, godnego nagany za swą uczuciowość.Natomiast mogę podać nazwisko generał—gubernatora, który podpisał rozkaz i dodał na marginesie własnoręczną notatkę: „Wypełnić wszystko co do joty.” Ten pan nazywał się Bezak.Wysoki dygnitarz, energiczny urzędnik, był przez jakiś czas bóstwem rosyjskiej prasy patriotycznej.Każda generacja ma swoje wspomnienia.IVNie należy przypuszczać, iż zapomniałem o Szaleństwie Almayera opisując wspomnienia, które ogarnęły mnie przez te pół godziny między wyjściem mego wuja, a spotkaniem się z nim przy obiedzie.Zwierzyłem się już, że moja pierwsza powieść została poczęta w lenistwie — podczas urlopu — i, jak sądzę, dałem do zrozumienia, iż wciąż odkładałem jej pisanie.Lecz nigdy nie schodziła mi z myśli, nawet gdy nadzieja ukończenia jej była bardzo nikła.Wiele rzeczy stawało mi na przeszkodzie: codzienne obowiązki, nowe wrażenia, stare wspominki.Ta powieść nie była wynikiem potrzeby — sławetnej potrzeby wypowiedzenia się, którą artyści odkrywają w sobie, szukając motywów swej twórczości.Potrzeba, która mną powodowała, była ukryta i niejasna, była objawem utajonym i niezrozumiałym.A może jakiś bezczynny, płochy czarodziej (w Londynie z pewnością są czarodzieje) rzucił na mnie urok przez okno swego gabinetu, gdy zwiedzałem labirynt ulic na wschód i zachód od mego domu, podczas samotnych przechadzek bez mapy ani kompasu.Nim się wziąłem do tej powieści, nie pisałem.nic prócz listów, a i tych niewiele.Nigdy w życiu nie notowałem żadnych wypadków, wrażeń czy anegdot.Pomysł uplanowanej książki był mi najzupełniej obcy, gdy zasiadłem do pisania; ambitne marzenie, aby się stać autorem, nie pojawiło się nigdy wśród urojonych, pełnych wdzięku istnień, w które chętnie się wcielamy wśród ciszy i bezruchu marzeń, a jednak jest jasne jak słońce, że z chwilą gdy napisałem pierwszą stronę Szaleństwa Almayera (zawierała około dwustu słów i ten stosunek słów do stronicy pozostał niezmieniony przez piętnaście lat mego literackiego życia), z chwilą gdy w prostocie ducha napisałem tę stronę ze zdumiewającym brakiem jakichkolwiek przeczuć, kości były rzucone.Nikt nie przekroczył Rubikonu z większą nieświadomością, bez wzywania bogów, bez łęku przed ludźmi.Tego ranka wstałem od śniadania, odsunąwszy krzesło, i zadzwoniłem gwałtownie, a może powinienem rzec: stanowczo, a może powinienem rzec: z zapałem — nie umiem powiedzieć.Ale był to najwyraźniej szczególny dzwonek, pospolity dźwięk, w którym czuło się coś niezwykłego, jak dzwonek na podniesienie kurtyny przed rozpoczęciem nowego aktu.Nie dzwoniłem prawie nigdy.Siadywałem długo przy śniadaniu i rzadko kiedy chciało mi się zadzwonić, aby sprzątnięto ze stołu; ale owego ranka wstałem od razu dla jakiejś przyczyny, którą kryje zasadnicza tajemniczość tego wydarzenia.A jednak nie śpieszyłem się wcale.Pociągnąłem niedbale za sznurek i podczas gdy słaby dźwięk dzwonka rozlegał się gdzieś głęboko w suterenie, zacząłem jak zwykle napychać fajkę, po czym rozejrzałem się za zapałkami wzrokiem wprawdzie roztargnionym, lecz nie zdradzającym (gotów jestem na to przysiąc) żadnych oznak szaleństwa.Byłem tak dalece spokojny, że spostrzegłem po dłuższym czasie pudełko z zapałkami na gzymsie kominka, tuż pod moim nosem.Wszystko to odbywało się zupełnie jak co dzień.Nim zdołałem rzucić zapałkę, córka mej gospodyni, dziewczyna o spokojnej, bladej twarzy, pojawiła się we drzwiach i spojrzała na mnie pytająco.Od niejakiego czasu na dzwonki moje ukazywała się zawsze córka gospodyni [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Dziwnym się wydaje, że się tam znalazł, aby pilnować tak skrupulatnie naszego wyjazdu.Nie chcę lekceważyć słusznych obaw imperialistów całego świata, lecz pozwolę sobie na uwagę, że kobieta skazana na śmierć przez lekarzy i chłopczyk niespełna sześcioletni nie mogli być uznani za niebezpiecznych dla największego z mocarstw, choćby święta odpowiedzialność ciążyła na tym mocarstwie.I zdaje mi się, że ów zacny człowiek podzielał to zdanie.Dowiedziałem się później, dlaczego się tam znajdował.Sam tego wcale nie pamiętam, ale podobno mniej więcej miesiąc wcześniej matka moja czuła się tak źle, iż nie można było wiedzieć, czy wydobrzeje na tyle, aby w oznaczonym czasie wyruszyć z powrotem.W tej niepewności podano prośbę do generał–gubernatora w Moskwie, aby pozwolił przedłużyć o dwa tygodnie jej pobyt w domu brata.Nie było na to żadnej odpowiedzi, lecz pewnego dnia o zmierzchu podjechał do dworu okręgowy szef policji i powiedział służącemu, który wybiegł na jego spotkanie, że chce porozmawiać z panem natychmiast w cztery oczy.Służący, bardzo tym przejęty (myślał, że wyniknie stąd aresztowanie), „ledwie żywy ze strachu”, jak potem sam opowiadał, przeprowadził szefa policji ukradkiem przez wielki salon, gdzie było ciemno (nie co dzień zapalano tam światło), przy czym obaj szli na palcach, aby nie przyciągnąć uwagi pań — i powiódł go przez oranżerię do apartamentów wuja.Bez żadnych wstępów policmajster wcisnął wujowi jakiś papier do ręki.— Proszę.Niech pan to przeczyta.Nie powinienem panu pokazywać tego papieru.To źle z mojej strony.Ale nie mogę ani jeść, ani spać z taką sprawą na karku.Naczelnik policji, rodem z głębi Rosji, służył już od lat w tym okręgu.Mój wuj rozłożył i przeczytał dokument.Był to służbowy rozkaz z kancelarii generał—gubernatora, dotyczący podanej prośby i nakazujący szefowi policji, aby nie zważał na żadne perswazje i wyjaśnienia w kwestii choroby mej matki, czy to ze strony doktorów, czy kogokolwiek innego, „a gdyby nie opuściła domu brata — brzmiał dalej dokument — rano tego samego dnia, który jest wyszczególniony w odnośnym pozwoleniu, ma pan ją wysłać natychmiast pod eskortą prosto (podkreślone) do szpitala więziennego w Kijowie, gdzie będą ją leczyć stosownie do jej choroby”.— Na miłość Boską, panie Bobrowski, niech pan dopilnuje, aby pańska siostra punktualnie tego dnia odjechała.Niechże pan mnie nie naraża na takie postępowanie wobec kobiety, która w dodatku należy do pańskiej rodziny.Po prostu nie mogę znieść tej myśli.Załamał dosłownie ręce.Mój wuj spojrzał na niego milcząc.— Dziękuję panu za ostrzeżenie.Zapewniam pana, że nawet jeśli moja siostra będzie umierająca, wyniesiemy ją do powozu.— Tak, bo naprawdę cóż to za różnica jechać do Kijowa czy do męża z powrotem? Gdyż musiałaby wyjechać, żywa czy martwa.I niech pan sobie zapamięta, panie Bobrowski, że oznaczonego dnia muszę tu być na miejscu, nie dlatego, abym wątpił o pana obietnicy, ale dlatego, że muszę.Nie mogę tego nie zrobić.Obowiązek.Swoją drogą, mój zawód to teraz po prostu psia służba, od czasu jak niektórzy z was Polaków upierają się przy buncie, a wszyscy za to cierpieć musicie.Oto przyczyna, dla której siedział tam naczelnik policji w otwartym powozie stojącym między domem a wielką bramą.Żałuję, że nie potrafię wymienić jego nazwiska, które wywołałoby pogardę wszystkich tych, co wierzą w święte prawa zdobywców — nazwiska tego stróża carskiej potęgi, godnego nagany za swą uczuciowość.Natomiast mogę podać nazwisko generał—gubernatora, który podpisał rozkaz i dodał na marginesie własnoręczną notatkę: „Wypełnić wszystko co do joty.” Ten pan nazywał się Bezak.Wysoki dygnitarz, energiczny urzędnik, był przez jakiś czas bóstwem rosyjskiej prasy patriotycznej.Każda generacja ma swoje wspomnienia.IVNie należy przypuszczać, iż zapomniałem o Szaleństwie Almayera opisując wspomnienia, które ogarnęły mnie przez te pół godziny między wyjściem mego wuja, a spotkaniem się z nim przy obiedzie.Zwierzyłem się już, że moja pierwsza powieść została poczęta w lenistwie — podczas urlopu — i, jak sądzę, dałem do zrozumienia, iż wciąż odkładałem jej pisanie.Lecz nigdy nie schodziła mi z myśli, nawet gdy nadzieja ukończenia jej była bardzo nikła.Wiele rzeczy stawało mi na przeszkodzie: codzienne obowiązki, nowe wrażenia, stare wspominki.Ta powieść nie była wynikiem potrzeby — sławetnej potrzeby wypowiedzenia się, którą artyści odkrywają w sobie, szukając motywów swej twórczości.Potrzeba, która mną powodowała, była ukryta i niejasna, była objawem utajonym i niezrozumiałym.A może jakiś bezczynny, płochy czarodziej (w Londynie z pewnością są czarodzieje) rzucił na mnie urok przez okno swego gabinetu, gdy zwiedzałem labirynt ulic na wschód i zachód od mego domu, podczas samotnych przechadzek bez mapy ani kompasu.Nim się wziąłem do tej powieści, nie pisałem.nic prócz listów, a i tych niewiele.Nigdy w życiu nie notowałem żadnych wypadków, wrażeń czy anegdot.Pomysł uplanowanej książki był mi najzupełniej obcy, gdy zasiadłem do pisania; ambitne marzenie, aby się stać autorem, nie pojawiło się nigdy wśród urojonych, pełnych wdzięku istnień, w które chętnie się wcielamy wśród ciszy i bezruchu marzeń, a jednak jest jasne jak słońce, że z chwilą gdy napisałem pierwszą stronę Szaleństwa Almayera (zawierała około dwustu słów i ten stosunek słów do stronicy pozostał niezmieniony przez piętnaście lat mego literackiego życia), z chwilą gdy w prostocie ducha napisałem tę stronę ze zdumiewającym brakiem jakichkolwiek przeczuć, kości były rzucone.Nikt nie przekroczył Rubikonu z większą nieświadomością, bez wzywania bogów, bez łęku przed ludźmi.Tego ranka wstałem od śniadania, odsunąwszy krzesło, i zadzwoniłem gwałtownie, a może powinienem rzec: stanowczo, a może powinienem rzec: z zapałem — nie umiem powiedzieć.Ale był to najwyraźniej szczególny dzwonek, pospolity dźwięk, w którym czuło się coś niezwykłego, jak dzwonek na podniesienie kurtyny przed rozpoczęciem nowego aktu.Nie dzwoniłem prawie nigdy.Siadywałem długo przy śniadaniu i rzadko kiedy chciało mi się zadzwonić, aby sprzątnięto ze stołu; ale owego ranka wstałem od razu dla jakiejś przyczyny, którą kryje zasadnicza tajemniczość tego wydarzenia.A jednak nie śpieszyłem się wcale.Pociągnąłem niedbale za sznurek i podczas gdy słaby dźwięk dzwonka rozlegał się gdzieś głęboko w suterenie, zacząłem jak zwykle napychać fajkę, po czym rozejrzałem się za zapałkami wzrokiem wprawdzie roztargnionym, lecz nie zdradzającym (gotów jestem na to przysiąc) żadnych oznak szaleństwa.Byłem tak dalece spokojny, że spostrzegłem po dłuższym czasie pudełko z zapałkami na gzymsie kominka, tuż pod moim nosem.Wszystko to odbywało się zupełnie jak co dzień.Nim zdołałem rzucić zapałkę, córka mej gospodyni, dziewczyna o spokojnej, bladej twarzy, pojawiła się we drzwiach i spojrzała na mnie pytająco.Od niejakiego czasu na dzwonki moje ukazywała się zawsze córka gospodyni [ Pobierz całość w formacie PDF ]