[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Zobaczymy, co wykażą próbki krwi - powiedziałem do mego aku-aku.Nie wiedziałem wtedy, że doktor Simson ze swymi kolegami dokona najgruntowniejszej analizy, jaką kiedy­ kolwiek przeprowadzono w badanej grupie.Nie wiedziałem, żestwierdzą oni, iż wszystkie czynniki dziedziczne w krwi świadczą wprost o pochodzeniu od pradawnych mieszkańców Ameryki, co zdecydowanie odróżnia Polinezyjczyków od Malajów, mie­szkańców Melanezji, Mikronezji i innych azjatyckich grup etni­cznych.O tym nie mogło mi wtedy moje aku-aku powiedzieć nawet w mych - a raczej swych - najśmielszych marzeniach.Zacząłem odczuwać chłód, więc się ubrałem.Ostatni raz spojrza­łem na wysoką skałę, gdzie szumiał wodospad i krople spadały na mech.Z prądem nadpłynęły dwa żółte kwiaty hibiscusa i tanecznymi ruchami pożeglowały dalej, ku odwiecznej dżungli.Mnie też czekała teraz droga w dół strumienia.Okazała się niewiarogodnie łatwiejsza.Wszyscy zgromadziliśmy się na mostku i na tylnym pokładzie.Nawet obsługa maszyn tu się znalazła patrząc na czerwone, dzikie kontury górskie Wysp Markizów, które powoli zamykały widok na piękną dolinę.Widzieliśmy jeszcze, jak dziewicza dżungla opadała po zboczach ku morzu.Eleganckie palmy ko­kosowe stały na wysmukłych nogach przy samym brzegu, wi­tając przybywających i żegnając odjeżdżających.Poza nimi koń­czyła się granica kultury, rozpoczynała się piękna dzikość.Upa­jaliśmy się widokiem i zapachem.Wkrótce to wszystko zleje się w jeden zamazany obraz i zniknie, przeobrażając się tylko w cień na zachodnim horyzoncie, za nami.Staliśmy w tropikalnym słońcu, szyje okalały nam chłodne, pachnące girlandy kwiatów.Zgodnie z tradycją powinniśmy je teraz wrzucić do morza i życzyć sobie powrotu na te zagadkowe wyspy.Wszyscy jednak wahali się, nie spiesząc z rzucaniem.Gdy girlandy znajdą się za burtą, będą płynąć za nami, jakby symbolizowały kropki kończące nasze przygody.Dwa razy już rzucałem girlandy w tym bajkowym świecie, zjawiłem się tu po raz trzeci.Ale oto pierwsze girlandy zaczęły spadać na wodę.Kapitan i Sanne rzucili je z mostku.Thor junior i podręczny chłopiec stewarda ze szczytu najwyższego masztu.Leciały w morze girlan­dy archeologów i marynarzy, fotografa i lekarza, rzuciłem ja i rzuciła Yvonne.Na krześle przystawionym do wysokiej burty na górnym pokładzie stała Anetka.Wspięła się na paluszki, długo obracała w rączkach swój wianek, potem rzuciła go z całą siłą wprost na dół.Podniosłem ją i wyjrzałem za burtę.Dwadzieścia trzy biało-czerwone wieńce kołysały się i kręciły w wodnej bruździe, którą po sobie zostawiała śruba okrętowa.Brakowało wianka Anetki.Jej wianek zaczepił się o reling na dolnym pokładzie.Chwilę pa­trzyłem na wiszącą girlandę kwiatów, potem zdecydowanie po­szedłem na dół i strąciłem ją w morze.Sam nie wiedziałem dlaczego.Zadowolony wróciłem do innych.Nikt tego nie zauważył.Zdawało mi się jednak zupełnie wyraźnie, że usłyszałem śmiech.- Nie rzucaj kamieniami w wójta - powiedziało moje aku-aku.* * *[1] Vahina - w jęz.polinezyjskim: kobieta.[2] W ten sposób bezcenna treść książki uratowała się dla potomności.Przypadek chciał bowiem, że „kapitan” ruszył na morze natychmiast po odpłynięciu naszego statku.Nikt nie zna jego losu.Może książka leży w pieczarze, do której wejście jest tajemnicą.Może wraz z właścicielem przepadła na oceanie.[3] W czasie druku norweskiego oryginału taj książki załoga tratwy Bisschopa została wyratowana przez okręt wojenny, który usłyszał prośbę o pomoc, nadaną przed osiągnięciem przez żeglarzy wyspy Juan Fernandez [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl