[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Nikt - odrzekłem.- Kłamstwo! Idz pan i zobacz!Nie zwracałem uwagi na jego obelżywy ton, wiedziałem, że jest zgoła niepoczytalny.Gdy szliśmy nagórę, pokazał mi wyrazne ślady na dywanie.- To moje ślady według pana? - wrzeszczał jak opętany.Istotnie, nie mogły to być jego ślady; były nato za duże i za świeże.Jak panom wiadomo, dziś padał deszcz; oprócz chorego z synem nikt inny nieprzychodził.Najwidoczniej młodzieniec ów, oczekujący w poczekalni, z niewiadomych mi powodów udałsię na górę, gdy badałem jego ojca.Nic nie było ruszone, wszystko stało na swym miejscu, jednakpobyt obcej osoby nie budził wątpliwości.Pan Blessington był tym tak wzburzony, że wprawił mnie w kłopot; prawdę powiedziawszy, każdy bysię tym przejął.Siedział w fotelu i płakał spazmatycznie; z trudem udało mi się go uspokoić.Na jegonalegania przyszedłem do panów po radę, chociaż, mówiąc otwarcie, jestem zdania, że zanadtowyolbrzymia znaczenie tego wypadku.Jeżeli panowie udacie się ze mną, przynajmniej uspokoicie gonieco, wątpię bowiem, czy uda się wyjaśnić to zagadkowe zdarzenie.Holmes słuchał tego opowiadania z tak natężoną uwagą, że od razu spostrzegłem, iż rzecz ma dlaniego niezwykłą wagę.Jego twarz, jak zawsze, była obojętna, powieki przysłoniły oczy, a z fajki sączyłsię coraz gęstszy dym.Gdy nasz gość skończył, Holmes powstał milcząc, wziął swój kapelusz, podał mimój i wraz z doktorem Travellanem skierował się ku drzwiom.Po kwadransie jazdy stanęliśmy przed domem na Brook Street.Wpuścił nas lokaj i po schodach,zasłanych kobiercami, udaliśmy się na górę.W pół drogi zatrzymała nas raptowna przeszkoda.Zwiatło na górze zgasło niespodziewanie i wciemności rozległ się drżący głos:- Rewolwer! Mam rewolwer! Daję słowo, że strzelę, jeśli się kto zbliży!- No, tego już za wiele, panie Blessington - zawołał Travellan.- Ach, to pan doktorze? - rzekł głos z widoczną ulgą - Ci panowie, którzy są z panem, kim są?Czuliśmy, że w ciemności ktoś nas bacznie ogląda.- Tak, teraz wszystko w porządku - ciągnął głos dalej - proszę panów, bardzo proszę! I przepraszam zaniegościnne przyjęcie.Zapalił światło na schodach i ujrzeliśmy przed sobą speszonego człowieka.Był bardzo otyły, kiedyśchyba ważył jeszcze więcej, bo skóra zwisała mu na policzkach, cera była chorobliwie żółta, a rzadkierude włosy jeżyły się na głowie ze strachu.W ręku trzymał rewolwer; na nasz widok schował go dokieszeni.- Dobry wieczór, panie Holmes - rzekł.- Jestem panu niezmiernie zobowiązany, że zechciał panprzyjść.Potrzebna mi pańska rada.Doktor Travellan mówił już zapewne panom o tajemniczym najściumego pokoju?- A jakże, mówił - odrzekł Holmes.- Kim są ci dwaj panowie, panie Blessington, i dlaczego takdokuczają panu?- A czyja wiem! - odrzekł Blessington wzburzony.- Chce pan powiedzieć, że nie zna powodów, dla których pana niepokoją?- Bardzo proszę, niech panowie wejdą - tymi słowy wprowadził nas do sypialni, wielkiego i ładnieumeblowanego pokoju.- Widzicie, panowie? O, tu! - rzekł, pokazując wielki czarny kufer w nogach łóżka.- Nigdy nie byłem takbardzo bogaty, panie Holmes, może to zaświadczyć sam doktor Travellan.Nigdy też nie ufałembankom.Wszystko, co mam, wyznaję to panom, mieści się w tym kufrze; rozumiecie więc, czym jestdla mnie przeświadczenie, że obcy człowiek podczas mej nieobecności zakradł się do pokoju!Holmes spojrzał pytająco w twarz Blessingtona i pokiwał głową.- Radzę panu nie wyprowadzać mnie w pole - rzekł.Przecież wszystko panu powiedziałem.Holmes z niezadowoloną miną odwrócił się.- Dobrej nocy, doktorze - rzekł.- Jak to? Nie udzieli mi pan żadnej rady? - zapytał Blessington, a w jego głosie zabrzmiała nutarozpaczy.- Mogę udzielić jednej: mówić prawdę.W minutę po tym zajściu byliśmy już na ulicy.Przeszliśmy całąOxford Street, zanim usłyszałem słowo od mego towarzysza.- Przepraszam cię, Watsonie, za fatygę z powodu tego cymbała - rzekł nareszcie.- Chociaż w gruncierzeczy ta sprawa nie jest pozbawiona pewnej niepowszedniości.- Nic a nic nie rozumiem - przyznałem się otwarcie.- Chodzi o to, że dwóch czy może więcej ludzi pragnie się z jakichś im tylko znanych przyczyn dostaćdo Blessingtona.Nie wątpię o tym, że ów piękny młodzieniec za pierwszym i drugim razem bawił wpokoju Blessingtona, podczas gdy rzekomy ojciec pozostawał w gabinecie doktora.- Ależ atak?- Najzwyklejsze oszustwo, Watsonie, chociaż o tym nie napomknąłem naszemu specjaliście.Bardzo jestłatwo udać tę chorobę, sam nieraz to stosowałem.- Cóż dalej?- Traf zdarzył, że Blessingtona nie było w domu.Wybrali tę niepospolitą godzinę na poradę, żeby wpoczekalni nie było nikogo prócz nich.Nie wiedzieli, że to także godzina spaceru Blessingtona.Gdybyplanowali rabunek, plan by zrealizowali.Z oczu Blessingtona odczytuję, że drży o swoją skórę.Byłobyrzeczą nieprawdopodobną, gdyby ów człowiek miał takich dwóch wrogów i nic o tym nie wiedział.Dlatego utrzymuję, że wie, kim byli ci dwaj panowie i że ukrywa to z powodu jakichś brudnychsprawek.Jutro zapewne będzie wymowniejszy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.- Nikt - odrzekłem.- Kłamstwo! Idz pan i zobacz!Nie zwracałem uwagi na jego obelżywy ton, wiedziałem, że jest zgoła niepoczytalny.Gdy szliśmy nagórę, pokazał mi wyrazne ślady na dywanie.- To moje ślady według pana? - wrzeszczał jak opętany.Istotnie, nie mogły to być jego ślady; były nato za duże i za świeże.Jak panom wiadomo, dziś padał deszcz; oprócz chorego z synem nikt inny nieprzychodził.Najwidoczniej młodzieniec ów, oczekujący w poczekalni, z niewiadomych mi powodów udałsię na górę, gdy badałem jego ojca.Nic nie było ruszone, wszystko stało na swym miejscu, jednakpobyt obcej osoby nie budził wątpliwości.Pan Blessington był tym tak wzburzony, że wprawił mnie w kłopot; prawdę powiedziawszy, każdy bysię tym przejął.Siedział w fotelu i płakał spazmatycznie; z trudem udało mi się go uspokoić.Na jegonalegania przyszedłem do panów po radę, chociaż, mówiąc otwarcie, jestem zdania, że zanadtowyolbrzymia znaczenie tego wypadku.Jeżeli panowie udacie się ze mną, przynajmniej uspokoicie gonieco, wątpię bowiem, czy uda się wyjaśnić to zagadkowe zdarzenie.Holmes słuchał tego opowiadania z tak natężoną uwagą, że od razu spostrzegłem, iż rzecz ma dlaniego niezwykłą wagę.Jego twarz, jak zawsze, była obojętna, powieki przysłoniły oczy, a z fajki sączyłsię coraz gęstszy dym.Gdy nasz gość skończył, Holmes powstał milcząc, wziął swój kapelusz, podał mimój i wraz z doktorem Travellanem skierował się ku drzwiom.Po kwadransie jazdy stanęliśmy przed domem na Brook Street.Wpuścił nas lokaj i po schodach,zasłanych kobiercami, udaliśmy się na górę.W pół drogi zatrzymała nas raptowna przeszkoda.Zwiatło na górze zgasło niespodziewanie i wciemności rozległ się drżący głos:- Rewolwer! Mam rewolwer! Daję słowo, że strzelę, jeśli się kto zbliży!- No, tego już za wiele, panie Blessington - zawołał Travellan.- Ach, to pan doktorze? - rzekł głos z widoczną ulgą - Ci panowie, którzy są z panem, kim są?Czuliśmy, że w ciemności ktoś nas bacznie ogląda.- Tak, teraz wszystko w porządku - ciągnął głos dalej - proszę panów, bardzo proszę! I przepraszam zaniegościnne przyjęcie.Zapalił światło na schodach i ujrzeliśmy przed sobą speszonego człowieka.Był bardzo otyły, kiedyśchyba ważył jeszcze więcej, bo skóra zwisała mu na policzkach, cera była chorobliwie żółta, a rzadkierude włosy jeżyły się na głowie ze strachu.W ręku trzymał rewolwer; na nasz widok schował go dokieszeni.- Dobry wieczór, panie Holmes - rzekł.- Jestem panu niezmiernie zobowiązany, że zechciał panprzyjść.Potrzebna mi pańska rada.Doktor Travellan mówił już zapewne panom o tajemniczym najściumego pokoju?- A jakże, mówił - odrzekł Holmes.- Kim są ci dwaj panowie, panie Blessington, i dlaczego takdokuczają panu?- A czyja wiem! - odrzekł Blessington wzburzony.- Chce pan powiedzieć, że nie zna powodów, dla których pana niepokoją?- Bardzo proszę, niech panowie wejdą - tymi słowy wprowadził nas do sypialni, wielkiego i ładnieumeblowanego pokoju.- Widzicie, panowie? O, tu! - rzekł, pokazując wielki czarny kufer w nogach łóżka.- Nigdy nie byłem takbardzo bogaty, panie Holmes, może to zaświadczyć sam doktor Travellan.Nigdy też nie ufałembankom.Wszystko, co mam, wyznaję to panom, mieści się w tym kufrze; rozumiecie więc, czym jestdla mnie przeświadczenie, że obcy człowiek podczas mej nieobecności zakradł się do pokoju!Holmes spojrzał pytająco w twarz Blessingtona i pokiwał głową.- Radzę panu nie wyprowadzać mnie w pole - rzekł.Przecież wszystko panu powiedziałem.Holmes z niezadowoloną miną odwrócił się.- Dobrej nocy, doktorze - rzekł.- Jak to? Nie udzieli mi pan żadnej rady? - zapytał Blessington, a w jego głosie zabrzmiała nutarozpaczy.- Mogę udzielić jednej: mówić prawdę.W minutę po tym zajściu byliśmy już na ulicy.Przeszliśmy całąOxford Street, zanim usłyszałem słowo od mego towarzysza.- Przepraszam cię, Watsonie, za fatygę z powodu tego cymbała - rzekł nareszcie.- Chociaż w gruncierzeczy ta sprawa nie jest pozbawiona pewnej niepowszedniości.- Nic a nic nie rozumiem - przyznałem się otwarcie.- Chodzi o to, że dwóch czy może więcej ludzi pragnie się z jakichś im tylko znanych przyczyn dostaćdo Blessingtona.Nie wątpię o tym, że ów piękny młodzieniec za pierwszym i drugim razem bawił wpokoju Blessingtona, podczas gdy rzekomy ojciec pozostawał w gabinecie doktora.- Ależ atak?- Najzwyklejsze oszustwo, Watsonie, chociaż o tym nie napomknąłem naszemu specjaliście.Bardzo jestłatwo udać tę chorobę, sam nieraz to stosowałem.- Cóż dalej?- Traf zdarzył, że Blessingtona nie było w domu.Wybrali tę niepospolitą godzinę na poradę, żeby wpoczekalni nie było nikogo prócz nich.Nie wiedzieli, że to także godzina spaceru Blessingtona.Gdybyplanowali rabunek, plan by zrealizowali.Z oczu Blessingtona odczytuję, że drży o swoją skórę.Byłobyrzeczą nieprawdopodobną, gdyby ów człowiek miał takich dwóch wrogów i nic o tym nie wiedział.Dlatego utrzymuję, że wie, kim byli ci dwaj panowie i że ukrywa to z powodu jakichś brudnychsprawek.Jutro zapewne będzie wymowniejszy [ Pobierz całość w formacie PDF ]