[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Tak! Twój jestem, a ty moja na zawsze.Twój syn jest moim synem.Nigdy nie będę miał innej żony w Śnieżnym Klanie.Jesteśmy sobie poślubieni.Tymczasem podniósł obie race i przystawił je zapalnikami do żarnika.Iskry zatrzeszczały równocześnie.Odłożył race, zasznurował ciasno żarnik i wepchnął go do sakiewki.Trzy.cztery.Mor wyjrzała znad ramienia Mary.- Jestem świadkiem twoich słów - rzekła.- Stój, mój synu!Porwał race, każdą za sypiący iskrami korpus, wbił je statecznikami w śnieg i potężnie się odepchnąwszy, ruszył w dół stoku.Sześć.siedem.Mara krzyknęła:- Fafhrd! Mężu!Wtórował jej okrzyk Mor:- Nie jesteś moim synem!Ponownie odepchnął się iskrzącymi z sykiem racami.Zimny pęd powietrza uderzył go w twarz.Prawie tego nie poczuł.Skąpany w księżycowym blasku próg rozbiegu wyłaniał się tuż przed nim.Wyczuł jego zadartą krzywiznę.Dalej ciemność.Osiem.dziewięć.Zapamiętale przyciskając race łokciami do boków, szybował przez ciemność.Jedenaście.dwanaście.Race nie odpaliły.Światło księżyca ukazało przeciwległą ścianę kanionu, pędzącą na spotkanie.Nosy nart celowały w punkt tuż pod jej krawędzią, a punkt ów obniżał się nieustannie.Zadarłszy dzioby rac, Fafhrd ścisnął je jeszcze zajadlej.Odpaliły.Było to tak, jakby wisiał uczepiony dwóch ogromnych ramion, które windowały go w górę.Przygrzało mu łokcie i żebra.W nagłej jasności skalna ściana ukazała się blisko, ale już poniżej.Szesnaście.siedemnaście.Gładko wylądował na dziewiczej śnieżnej pokrywie Starego Gościńca, odrzucając race na obie strony.Nastąpił bliźniaczy grzmot i białe gwiazdy rozprysły się wszędzie dokoła.Jedna raziła i przypiekła, a potem konając poddawała katuszom policzek Fafhrda.Miał czas na jedną wielką, radosną myśl: odchodzę w blasku chwały.Wnet nie miał w ogóle ani chwili na żadne większe myśli, gdyż całą uwagę poświęcił szusowaniu pomiędzy turniami po prawej ręce, a przepaścią po lewej, w dół stromego spadu Starym Gościńcem, który wił się to rozjaśniony w poświacie księżyca, to jak smoła czarny za zakrętem.Fafhrd, pochylony prowadził narty dociśnięte do siebie krawędziami, kierując balansowaniem bioder.Zdrętwiała mu twarz i dłonie.Świat realny skurczył się do Starego Gościńca i pędził na niego jak szalony.Drobne wyboje urosły w ogromne progi.Zwęziły się obrzeża bieli.Podpełzły pobocza zdradliwej czerni.Głęboko, głęboko na dnie duszy kiełkowały mimo to myśli.Nie mógł ich wyplewić, mimo wysiłków, aby skupić się tylko na jeździe.Ty idioto, trzeba ci było z racami chwycić parę kijów.Ale jak byś je utrzymał, odrzucając na bok race? W tobole na plecach? - to teraz miałbyś z nich tyle pożytku, co nic.Czy żarnik w sakwie przyda się bardziej niż kije? Trzeba było zostać z Marą.Już nigdy nie zobaczysz tak pięknej dziewczyny.Ale pragniesz Vlany.Czy aby na pewno? A co z Veliksem? Za zimne i za dobre masz serce, inaczej zabiłbyś Veliksa w stajni, miast pędzić ku.Czy naprawdę zamierzałeś się zabić? Co zamierzasz teraz? A czary Mor, czy są w stanie prześcignąć twoje narty? Czy race w rzeczywistości były ramionami Nalgrona sięgającymi z Piekła? Co to takiego przed tobą?„To” było granią górskiej odnogi.Położył się z nartami w prawo na kurczącym się z lewa progu bieli.Grani starczyło.Po drugiej stronie coraz szerszego kanionu dostrzegł maleńką wstążkę płomienia.Pochodnia Hringorla, który konno galopował Nowym Gościńcem, ciągnąc Harraksa? Znowu położył się w prawo, gdyż Stary Gościniec nadal skręcał w tę stronę coraz ostrzej.Niebo zatańczyło.Życie przyzywało, aby położył się jeszcze bardziej i wyhamował.Lecz Śmierć wciąż była równorzędnym graczem w tej grze.W przodzie leżały rozstaje, gdzie Stary Gościniec spotykał się z Nowym.Fafhrd musi tam dotrzeć równocześnie z saniami Vlany i Veliksa.Sedno tkwiło w szybkości.Dlaczego? Tego nie wiedział.Nowe zakręty w przodzie.Spadek zmniejszał się stopniowo, nieskończenie powoli.Obładowane śniegiem wierzchołki drzew wychynęły ze złowrogich czeluści, najpierw z lewej strony, po chwili wystrzeliły po obu stronach.Fafhrd sunął w niskim czarnym tunelu.Jego zjazd stał się bezgłośny jak przejście ducha.Siła rozpędu doniosła go do wylotu tunelu i tam zostawiła.Zdrętwiałymi palcami sięgnął do policzka, muskając opuchlinę zrodzonego z gwiazdy pęcherza.W jej wnętrzu bardzo cichutko zatrzeszczały igiełki lodu.Był to jedyny dźwięk poza delikatnym dzwonieniem kryształów rosnących dokoła w nieruchomym, wilgotnym powietrzu.W dole pięć kroków przed nim na stromym stoku tkwiła przywalona śniegiem, rozłożysta róża wiatrów.Za nią przycupnął Hrey, pierwszy zausznik Hringorla - nie można było pomylić jego spiczastej brody, choć z rudej zrobiła się szara w księżycowej poświacie.W lewej ręce trzymał łuk z nałożoną cięciwą.Za nim, dwa tuziny kroków w dół zbocza, było rozwidlenie Nowego Gościńca ze Starym.Dwa krzaki róży wiatrów, wyższe od człowieka, tarasowały leśny tunel biegnący dalej na południe.Pod zawadą stały sanie Veliksa i Vlany i dwa konie jak wielkie zjawy nie z tego świata.Blask księżyca srebrzył końskie grzywy i krzaki.Vlana siedziała w saniach zgarbiona, jakby ciążył jej futrzany kaptur na głowie.Veliks wysiadł i szarpał się z różami na drodze.Świetlista smuga pochodni nadleciała jak błyskawica Nowym Gościńcem od Zimnego Zakątka.Veliks porzucił swą robotę, dobywając miecza.Vlana obejrzała się przez ramię.Hringorl wgalopował na rozstaje z radosnym okrzykiem triumfu i cisnąwszy pochodnię wysoko nad głowę, ściągnął cugle, osadzając wierzchowca za saniami.Holowany przez niego narciarz - Harraks - wyprysnął obok sań w górę do połowy zbocza.Tam wyhamował do końca i pochylił się nad nartami, odpinając wiązania.Pochodnia spadła i zgasła z sykiem.Hringorl zeskoczył z konia, ściskając bojowy topór w prawicy.Veliks ruszył na niego biegiem.W lot pojął, że musi rozprawić się z olbrzymim piratem, zanim Harraks odepnie narty, inaczej przyjdzie mu walczyć z obydwoma naraz.W świetle księżyca twarz Vlany wyglądała jak maleńka biała maska, gdy dziewczyna na wpół wstając w saniach, patrzyła za Veliksem.Zsunięty z głowy kaptur opadł jej na plecy.Fafhrd mógł pospieszyć Veliksowi na pomoc, ale wciąż stał bez ruchu, nawet nie odwiązując nart.Z rozpaczą - bo chyba nie była to ulga? - przypomniał sobie pozostawiony łuk i strzały.W duchu powtarzał, że powinien przyjść Veliksowi z odsieczą [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.- Tak! Twój jestem, a ty moja na zawsze.Twój syn jest moim synem.Nigdy nie będę miał innej żony w Śnieżnym Klanie.Jesteśmy sobie poślubieni.Tymczasem podniósł obie race i przystawił je zapalnikami do żarnika.Iskry zatrzeszczały równocześnie.Odłożył race, zasznurował ciasno żarnik i wepchnął go do sakiewki.Trzy.cztery.Mor wyjrzała znad ramienia Mary.- Jestem świadkiem twoich słów - rzekła.- Stój, mój synu!Porwał race, każdą za sypiący iskrami korpus, wbił je statecznikami w śnieg i potężnie się odepchnąwszy, ruszył w dół stoku.Sześć.siedem.Mara krzyknęła:- Fafhrd! Mężu!Wtórował jej okrzyk Mor:- Nie jesteś moim synem!Ponownie odepchnął się iskrzącymi z sykiem racami.Zimny pęd powietrza uderzył go w twarz.Prawie tego nie poczuł.Skąpany w księżycowym blasku próg rozbiegu wyłaniał się tuż przed nim.Wyczuł jego zadartą krzywiznę.Dalej ciemność.Osiem.dziewięć.Zapamiętale przyciskając race łokciami do boków, szybował przez ciemność.Jedenaście.dwanaście.Race nie odpaliły.Światło księżyca ukazało przeciwległą ścianę kanionu, pędzącą na spotkanie.Nosy nart celowały w punkt tuż pod jej krawędzią, a punkt ów obniżał się nieustannie.Zadarłszy dzioby rac, Fafhrd ścisnął je jeszcze zajadlej.Odpaliły.Było to tak, jakby wisiał uczepiony dwóch ogromnych ramion, które windowały go w górę.Przygrzało mu łokcie i żebra.W nagłej jasności skalna ściana ukazała się blisko, ale już poniżej.Szesnaście.siedemnaście.Gładko wylądował na dziewiczej śnieżnej pokrywie Starego Gościńca, odrzucając race na obie strony.Nastąpił bliźniaczy grzmot i białe gwiazdy rozprysły się wszędzie dokoła.Jedna raziła i przypiekła, a potem konając poddawała katuszom policzek Fafhrda.Miał czas na jedną wielką, radosną myśl: odchodzę w blasku chwały.Wnet nie miał w ogóle ani chwili na żadne większe myśli, gdyż całą uwagę poświęcił szusowaniu pomiędzy turniami po prawej ręce, a przepaścią po lewej, w dół stromego spadu Starym Gościńcem, który wił się to rozjaśniony w poświacie księżyca, to jak smoła czarny za zakrętem.Fafhrd, pochylony prowadził narty dociśnięte do siebie krawędziami, kierując balansowaniem bioder.Zdrętwiała mu twarz i dłonie.Świat realny skurczył się do Starego Gościńca i pędził na niego jak szalony.Drobne wyboje urosły w ogromne progi.Zwęziły się obrzeża bieli.Podpełzły pobocza zdradliwej czerni.Głęboko, głęboko na dnie duszy kiełkowały mimo to myśli.Nie mógł ich wyplewić, mimo wysiłków, aby skupić się tylko na jeździe.Ty idioto, trzeba ci było z racami chwycić parę kijów.Ale jak byś je utrzymał, odrzucając na bok race? W tobole na plecach? - to teraz miałbyś z nich tyle pożytku, co nic.Czy żarnik w sakwie przyda się bardziej niż kije? Trzeba było zostać z Marą.Już nigdy nie zobaczysz tak pięknej dziewczyny.Ale pragniesz Vlany.Czy aby na pewno? A co z Veliksem? Za zimne i za dobre masz serce, inaczej zabiłbyś Veliksa w stajni, miast pędzić ku.Czy naprawdę zamierzałeś się zabić? Co zamierzasz teraz? A czary Mor, czy są w stanie prześcignąć twoje narty? Czy race w rzeczywistości były ramionami Nalgrona sięgającymi z Piekła? Co to takiego przed tobą?„To” było granią górskiej odnogi.Położył się z nartami w prawo na kurczącym się z lewa progu bieli.Grani starczyło.Po drugiej stronie coraz szerszego kanionu dostrzegł maleńką wstążkę płomienia.Pochodnia Hringorla, który konno galopował Nowym Gościńcem, ciągnąc Harraksa? Znowu położył się w prawo, gdyż Stary Gościniec nadal skręcał w tę stronę coraz ostrzej.Niebo zatańczyło.Życie przyzywało, aby położył się jeszcze bardziej i wyhamował.Lecz Śmierć wciąż była równorzędnym graczem w tej grze.W przodzie leżały rozstaje, gdzie Stary Gościniec spotykał się z Nowym.Fafhrd musi tam dotrzeć równocześnie z saniami Vlany i Veliksa.Sedno tkwiło w szybkości.Dlaczego? Tego nie wiedział.Nowe zakręty w przodzie.Spadek zmniejszał się stopniowo, nieskończenie powoli.Obładowane śniegiem wierzchołki drzew wychynęły ze złowrogich czeluści, najpierw z lewej strony, po chwili wystrzeliły po obu stronach.Fafhrd sunął w niskim czarnym tunelu.Jego zjazd stał się bezgłośny jak przejście ducha.Siła rozpędu doniosła go do wylotu tunelu i tam zostawiła.Zdrętwiałymi palcami sięgnął do policzka, muskając opuchlinę zrodzonego z gwiazdy pęcherza.W jej wnętrzu bardzo cichutko zatrzeszczały igiełki lodu.Był to jedyny dźwięk poza delikatnym dzwonieniem kryształów rosnących dokoła w nieruchomym, wilgotnym powietrzu.W dole pięć kroków przed nim na stromym stoku tkwiła przywalona śniegiem, rozłożysta róża wiatrów.Za nią przycupnął Hrey, pierwszy zausznik Hringorla - nie można było pomylić jego spiczastej brody, choć z rudej zrobiła się szara w księżycowej poświacie.W lewej ręce trzymał łuk z nałożoną cięciwą.Za nim, dwa tuziny kroków w dół zbocza, było rozwidlenie Nowego Gościńca ze Starym.Dwa krzaki róży wiatrów, wyższe od człowieka, tarasowały leśny tunel biegnący dalej na południe.Pod zawadą stały sanie Veliksa i Vlany i dwa konie jak wielkie zjawy nie z tego świata.Blask księżyca srebrzył końskie grzywy i krzaki.Vlana siedziała w saniach zgarbiona, jakby ciążył jej futrzany kaptur na głowie.Veliks wysiadł i szarpał się z różami na drodze.Świetlista smuga pochodni nadleciała jak błyskawica Nowym Gościńcem od Zimnego Zakątka.Veliks porzucił swą robotę, dobywając miecza.Vlana obejrzała się przez ramię.Hringorl wgalopował na rozstaje z radosnym okrzykiem triumfu i cisnąwszy pochodnię wysoko nad głowę, ściągnął cugle, osadzając wierzchowca za saniami.Holowany przez niego narciarz - Harraks - wyprysnął obok sań w górę do połowy zbocza.Tam wyhamował do końca i pochylił się nad nartami, odpinając wiązania.Pochodnia spadła i zgasła z sykiem.Hringorl zeskoczył z konia, ściskając bojowy topór w prawicy.Veliks ruszył na niego biegiem.W lot pojął, że musi rozprawić się z olbrzymim piratem, zanim Harraks odepnie narty, inaczej przyjdzie mu walczyć z obydwoma naraz.W świetle księżyca twarz Vlany wyglądała jak maleńka biała maska, gdy dziewczyna na wpół wstając w saniach, patrzyła za Veliksem.Zsunięty z głowy kaptur opadł jej na plecy.Fafhrd mógł pospieszyć Veliksowi na pomoc, ale wciąż stał bez ruchu, nawet nie odwiązując nart.Z rozpaczą - bo chyba nie była to ulga? - przypomniał sobie pozostawiony łuk i strzały.W duchu powtarzał, że powinien przyjść Veliksowi z odsieczą [ Pobierz całość w formacie PDF ]