[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zostawiłem wóz na pustym parkingu przed prowadzonym także przez Darnella sklepem z artykułami motoryzacyjnymi, zaopatrzonym obficie w specjalne głowice, wyścigowe skrzynie biegów i turboładowarki (bez wątpienia przeznaczone dla tych wszystkich ciężko harujących ludzi, którzy muszą utrzymywać na chodzie swoje stare samochody, żeby zarobić na chleb dla rodziny), nie wspominając już o szerokich oponach i bajeranckich kołpakach na koła.Zaglądając przez okno do sklepu z artykułami motoryzacyjnymi Darnella, można było odnieść wrażenie, że jest się w jakimś zwariowanym samochodowym Disneylandzie.Ruszyłem przez asfaltowy parking w kierunku garażu i dobiegającego z jego wnętrza dzwonienia kluczy, gwaru głosów i terkotu pneumatycznych narzędzi.Na jednym ze stanowisk jakiś chuderlawy chłopak w popękanej skórzanej kurtce majstrował koło starego motocykla BSA - albo zdejmował rurę wydechową, albo ją właśnie zakładał.Na lewym policzku miał paskudną wysypkę, na plecach kurtki zaś rysunek przedstawiający ludzką czaszkę w zielonym berecie komandosa i urocze motto: ZABIJ ICH, A BÓG NIECH ICH OSĄDZI.Spojrzał na mnie nabiegłymi krwią, szalonymi oczami Rasputina, po czym wrócił do swojej roboty.Na posadzce obok niego leżał niemal chirurgiczny zestaw narzędzi; każde zdobił wyraźny napis GARAŻ DARNELLA.Obszerne wnętrze rozbrzmiewało echem metalicznych łoskotów oraz głosów mężczyzn pracujących przy swoich samochodach i klnących je na czym świat stoi.Same przekleństwa, a wszystkie rodzaju żeńskiego: dalej, suko, rusz się wreszcie; puszczaj, cipo; chodź tu, Rick, i pomóż mi odkręcić tę kurwę.Rozejrzałem się w poszukiwaniu Darnella, lecz nigdzie nie mogłem go dostrzec.Nikt nie zwracał na mnie uwagi, więc ruszyłem w kierunku stanowiska numer dwadzieścia, gdzie stała zaparkowana tyłem Christine, jakby było zupełnie oczywiste, że mam prawo być w tym miejscu.W boksie po lewej stronie dwaj grubi faceci w koszulach drużyny kręglarskiej montowali budę campingową na starej półciężarówce, która swoje najlepsze lata miała już zdecydowanie za sobą.Stanowisko po prawej było puste.W miarę jak zbliżałem się do Christine, czułem powracający strach.Działo się to zupełnie bez powodu, lecz nie byłem w stanie temu przeciwdziałać - nie myśląc o tym zatrzymałem się trochę z boku, od strony pustego boksu.Nie chciałem stać bezpośrednio przed nią.Pierwsza myśl, jaka przemknęła mi przez głowę, była taka, że wygląd Christine poprawił się co najmniej w takim samym stopniu, jak wygląd Arniego.W chwilę potem doszedłem do wniosku, że przeprowadzał remont w dziwnie nie skoordynowany sposób, mimo że zwykle był bardzo systematyczny.Starą pogiętą antenę zastąpiła nowa, błyszcząca w świetle jarzeniówek.Połowa osłony wlotu powietrza do chłodnicy została wymieniona, natomiast druga połowa została taka jak dawniej - pogięta i gęsto usiana plamami rdzy.Poza tym.Marszcząc brwi przeszedłem wzdłuż jej prawego boku aż do tylnego zderzaka.Cóż, widocznie to było po drugiej stronie - pomyślałem.Obejrzałem więc ją z drugiej strony, ale tam także nic nie znalazłem.Stałem przy ścianie w dalszym ciągu marszcząc brwi i wytężając pamięć.Byłem pewien, że kiedy po raz pierwszy zobaczyłem ją na trawniku przed domem LeBaya z napisem DO SPRZEDANIA za przednią szybą, w którymś z boków, bliżej tyłu, miała głębokie zardzewiałe wgłębienie - z tych, jakie mój dziadek nazywał “końskim kopnięciem”.Kiedy jechaliśmy autostradą i mijaliśmy wóz właśnie z takim wgłębieniem w karoserii, dziadek zawsze mawiał: “Spójrz no, Denny! Chyba koń go kopnął!” Mój dziadek należał do ludzi, którzy na każdą okazję mają jakieś ulubione powiedzonko.Byłem już gotów uwierzyć, że coś mi się przywidziało, ale doszedłem do wniosku, że to jednak niemożliwe; było tam, mógłbym przysiąc, że było.Fakt, że teraz nigdzie nie mogłem go znaleźć, wcale nie oznaczał, że się myliłem.Widocznie Arnie znakomicie wyklepał i polakierował to miejsce.Tylko że.Tylko że nie został żaden ślad.Nigdzie nie było ani odrobiny farby podkładowej, szpachlówki czy choćby różnicy w lakierze.Tylko głęboka czerwień i kremowa biel.Ale przecież to wgłębienie było, do cholery! Głębokie, przerdzewiałe, po którejś ze stron.Teraz jednak zniknęło.Stojąc tam w hałasie powodowanym przez narzędzia i maszyny poczułem się nagle bardzo samotny i przerażony.Wszystko było nie tak, wszystko stało na głowie.Arnie wymienił antenę, choć przerdzewiała rura wydechowa leżała właściwie na ziemi.Wymienił tylko połowę atrapy zamiast całej.Mówił mi o konieczności dokonania poważnych napraw w przedniej części samochodu, a tymczasem zastąpił zniszczoną tapicerkę tylnego siedzenia nową, jaskrawoczerwoną.Przednie fotele w dalszym ciągu były całe popękane, a z prawego wystawała nawet sprężyna.Zupełnie mi się to nie podobało.Wariactwo, zupełnie niepodobne do Arniego.Nagle coś mnie olśniło, jakiś fragment wspomnienia, i zupełnie nie zastanawiając się nad tym, co robię, odsunąłem się o kilka kroków i objąłem spojrzeniem cały samochód - nie szczegół po szczególe, lecz cały, taki jaki przede mną stał.I wtedy zrozumiałem; wszystko znalazło się na swoim miejscu, a ja znowu poczułem lodowaty chłód.Ten wieczór, kiedy ją tu przyprowadziliśmy.Dziurawa opona.Koło zapasowe.Spojrzałem wtedy na nowe koło zamontowane w starym samochodzie i odniosłem wrażenie, jakby nagle odmłodniał, jakby spod warstwy zużycia i starości wyjrzał na ułamek sekundy zupełnie nowy wóz, który zszedł z taśmy w roku, kiedy prezydentem był Eisenhower, a na Kubie rządził jeszcze Batista.Teraz stało się podobnie, tyle tylko, że oprócz nowego koła było sporo innych rzeczy: antena, lśniący chrom atrapy, jedna tylna lampa, nowe obicie tylnego siedzenia.Przed moimi oczami pojawiło się jeszcze jedno wspomnienie, tym razem z dzieciństwa.Każdego lata przez dwa tygodnie uczęszczaliśmy z Arniem do Wakacyjnej Szkoły Biblijnej; codziennie nauczyciel opowiadał nam jedną historię z Pisma Świętego, lecz nie kończył jej, tylko wręczał każdemu dziecku kartkę “magicznego papieru”.Należało pocierać ją krawędzią monety albo odwrotnym końcem ołówka, a wtedy pojawiał się na niej obrazek: gołębica niosąca Noemu gałązkę oliwną, walące się mury Jerycha i temu podobne.Byliśmy obaj zafascynowani wyłaniającymi się znikąd rysunkami.Zaczynało się od oderwanych linii.które stopniowo wydłużały się i łączyły ze sobą.nabierały sensu, a wreszcie znaczenia [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Zostawiłem wóz na pustym parkingu przed prowadzonym także przez Darnella sklepem z artykułami motoryzacyjnymi, zaopatrzonym obficie w specjalne głowice, wyścigowe skrzynie biegów i turboładowarki (bez wątpienia przeznaczone dla tych wszystkich ciężko harujących ludzi, którzy muszą utrzymywać na chodzie swoje stare samochody, żeby zarobić na chleb dla rodziny), nie wspominając już o szerokich oponach i bajeranckich kołpakach na koła.Zaglądając przez okno do sklepu z artykułami motoryzacyjnymi Darnella, można było odnieść wrażenie, że jest się w jakimś zwariowanym samochodowym Disneylandzie.Ruszyłem przez asfaltowy parking w kierunku garażu i dobiegającego z jego wnętrza dzwonienia kluczy, gwaru głosów i terkotu pneumatycznych narzędzi.Na jednym ze stanowisk jakiś chuderlawy chłopak w popękanej skórzanej kurtce majstrował koło starego motocykla BSA - albo zdejmował rurę wydechową, albo ją właśnie zakładał.Na lewym policzku miał paskudną wysypkę, na plecach kurtki zaś rysunek przedstawiający ludzką czaszkę w zielonym berecie komandosa i urocze motto: ZABIJ ICH, A BÓG NIECH ICH OSĄDZI.Spojrzał na mnie nabiegłymi krwią, szalonymi oczami Rasputina, po czym wrócił do swojej roboty.Na posadzce obok niego leżał niemal chirurgiczny zestaw narzędzi; każde zdobił wyraźny napis GARAŻ DARNELLA.Obszerne wnętrze rozbrzmiewało echem metalicznych łoskotów oraz głosów mężczyzn pracujących przy swoich samochodach i klnących je na czym świat stoi.Same przekleństwa, a wszystkie rodzaju żeńskiego: dalej, suko, rusz się wreszcie; puszczaj, cipo; chodź tu, Rick, i pomóż mi odkręcić tę kurwę.Rozejrzałem się w poszukiwaniu Darnella, lecz nigdzie nie mogłem go dostrzec.Nikt nie zwracał na mnie uwagi, więc ruszyłem w kierunku stanowiska numer dwadzieścia, gdzie stała zaparkowana tyłem Christine, jakby było zupełnie oczywiste, że mam prawo być w tym miejscu.W boksie po lewej stronie dwaj grubi faceci w koszulach drużyny kręglarskiej montowali budę campingową na starej półciężarówce, która swoje najlepsze lata miała już zdecydowanie za sobą.Stanowisko po prawej było puste.W miarę jak zbliżałem się do Christine, czułem powracający strach.Działo się to zupełnie bez powodu, lecz nie byłem w stanie temu przeciwdziałać - nie myśląc o tym zatrzymałem się trochę z boku, od strony pustego boksu.Nie chciałem stać bezpośrednio przed nią.Pierwsza myśl, jaka przemknęła mi przez głowę, była taka, że wygląd Christine poprawił się co najmniej w takim samym stopniu, jak wygląd Arniego.W chwilę potem doszedłem do wniosku, że przeprowadzał remont w dziwnie nie skoordynowany sposób, mimo że zwykle był bardzo systematyczny.Starą pogiętą antenę zastąpiła nowa, błyszcząca w świetle jarzeniówek.Połowa osłony wlotu powietrza do chłodnicy została wymieniona, natomiast druga połowa została taka jak dawniej - pogięta i gęsto usiana plamami rdzy.Poza tym.Marszcząc brwi przeszedłem wzdłuż jej prawego boku aż do tylnego zderzaka.Cóż, widocznie to było po drugiej stronie - pomyślałem.Obejrzałem więc ją z drugiej strony, ale tam także nic nie znalazłem.Stałem przy ścianie w dalszym ciągu marszcząc brwi i wytężając pamięć.Byłem pewien, że kiedy po raz pierwszy zobaczyłem ją na trawniku przed domem LeBaya z napisem DO SPRZEDANIA za przednią szybą, w którymś z boków, bliżej tyłu, miała głębokie zardzewiałe wgłębienie - z tych, jakie mój dziadek nazywał “końskim kopnięciem”.Kiedy jechaliśmy autostradą i mijaliśmy wóz właśnie z takim wgłębieniem w karoserii, dziadek zawsze mawiał: “Spójrz no, Denny! Chyba koń go kopnął!” Mój dziadek należał do ludzi, którzy na każdą okazję mają jakieś ulubione powiedzonko.Byłem już gotów uwierzyć, że coś mi się przywidziało, ale doszedłem do wniosku, że to jednak niemożliwe; było tam, mógłbym przysiąc, że było.Fakt, że teraz nigdzie nie mogłem go znaleźć, wcale nie oznaczał, że się myliłem.Widocznie Arnie znakomicie wyklepał i polakierował to miejsce.Tylko że.Tylko że nie został żaden ślad.Nigdzie nie było ani odrobiny farby podkładowej, szpachlówki czy choćby różnicy w lakierze.Tylko głęboka czerwień i kremowa biel.Ale przecież to wgłębienie było, do cholery! Głębokie, przerdzewiałe, po którejś ze stron.Teraz jednak zniknęło.Stojąc tam w hałasie powodowanym przez narzędzia i maszyny poczułem się nagle bardzo samotny i przerażony.Wszystko było nie tak, wszystko stało na głowie.Arnie wymienił antenę, choć przerdzewiała rura wydechowa leżała właściwie na ziemi.Wymienił tylko połowę atrapy zamiast całej.Mówił mi o konieczności dokonania poważnych napraw w przedniej części samochodu, a tymczasem zastąpił zniszczoną tapicerkę tylnego siedzenia nową, jaskrawoczerwoną.Przednie fotele w dalszym ciągu były całe popękane, a z prawego wystawała nawet sprężyna.Zupełnie mi się to nie podobało.Wariactwo, zupełnie niepodobne do Arniego.Nagle coś mnie olśniło, jakiś fragment wspomnienia, i zupełnie nie zastanawiając się nad tym, co robię, odsunąłem się o kilka kroków i objąłem spojrzeniem cały samochód - nie szczegół po szczególe, lecz cały, taki jaki przede mną stał.I wtedy zrozumiałem; wszystko znalazło się na swoim miejscu, a ja znowu poczułem lodowaty chłód.Ten wieczór, kiedy ją tu przyprowadziliśmy.Dziurawa opona.Koło zapasowe.Spojrzałem wtedy na nowe koło zamontowane w starym samochodzie i odniosłem wrażenie, jakby nagle odmłodniał, jakby spod warstwy zużycia i starości wyjrzał na ułamek sekundy zupełnie nowy wóz, który zszedł z taśmy w roku, kiedy prezydentem był Eisenhower, a na Kubie rządził jeszcze Batista.Teraz stało się podobnie, tyle tylko, że oprócz nowego koła było sporo innych rzeczy: antena, lśniący chrom atrapy, jedna tylna lampa, nowe obicie tylnego siedzenia.Przed moimi oczami pojawiło się jeszcze jedno wspomnienie, tym razem z dzieciństwa.Każdego lata przez dwa tygodnie uczęszczaliśmy z Arniem do Wakacyjnej Szkoły Biblijnej; codziennie nauczyciel opowiadał nam jedną historię z Pisma Świętego, lecz nie kończył jej, tylko wręczał każdemu dziecku kartkę “magicznego papieru”.Należało pocierać ją krawędzią monety albo odwrotnym końcem ołówka, a wtedy pojawiał się na niej obrazek: gołębica niosąca Noemu gałązkę oliwną, walące się mury Jerycha i temu podobne.Byliśmy obaj zafascynowani wyłaniającymi się znikąd rysunkami.Zaczynało się od oderwanych linii.które stopniowo wydłużały się i łączyły ze sobą.nabierały sensu, a wreszcie znaczenia [ Pobierz całość w formacie PDF ]