[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wesoły Ralf był serdecznie zadowolony z nowego mieszkania i sześciu nowych przyjaciół, przyjemnych urwipołciów, którzy mu zaproponowali założenie wędrownej panoramy, aby go jako wielkoluda pokazywać za grube pieniądze.Okupił się jednak niezliczoną ilością już polskich papierosów i piwa, co skłoniło ku niemu wszystkie serca i zdobyło mu szeroki rozgłos.Codziennie rano zdążał na ulicę Zawiłą, gdzie sprawy coraz bardziej stawały się zawiłe.Rejent wisiał zły i chmurny i nie dawał znaku życia, uporczywie wpatrując się w fotel, kryjący jego wielką tajemnicę.Ciocia niecierpliwiła się, a dwaj bracia nasłuchiwali kroków na schodach.Dnia jednego oznajmiono im wielką nowinę, że się nowi Mościrzeccy ukazali na zamglonym widnokręgu.Jedną była panna Janina Mościrzecka, sierota, córka maszynisty, który zginął w katastrofie kolejowej, jakieś smutne, śmiertelnie zapracowane biedactwo.Następnie zjawił się Alojzy Mościrzecki, aptekarz, człowiek kłótliwy i szukający na każdym kroku awantury, co było dziwne, aptekarze bowiem odznaczają się zazwyczaj usposobieniem łagodnym i raczej wzniosłym, krzątając się bowiem przez całe życie w pobliżu śmierci, stali się na poły filozofami.Na dzień następny zapowiedziała się na godzinę dwunastą wdowa, Zofia Klementyna Mościrzecka, zgłaszająca się w imieniu małego synka, Macieja.- A kiedy walne zgromadzenie? - spytał Ralf.- Jeśli się w ciągu tygodnia nikt więcej nie zgłosi - odpowiedział Jan - to za tydzień.Przyjdziesz jutro?- Oczywiście, o dwunastej!- A jak ci się mieszka?- Jak u Pana Boga za piecem.Nie wiecie, czemu się tak mówi? Czy u Pana Boga jest piec?- Musi być - rzekł Józef.- Skąd pada śnieg? - Z nieba.Więc i w niebie musi być czasem zimno.- Nie gadajcie głupstw! - wtrąciła się ciocia.- Za takie gadanie będzie wam gorąco, ale w piekle.- Będziesz najwyższym diabłem, przyjacielu Ralfie - szepnął Jan.Nazajutrz, punktualnie o godzinie dwunastej, ozwało się nieśmiałe pukanie do drzwi.Ralf, który się usadowił naprzeciwko konterfektu rejenta, uśmiechnął się szeroko, gdyż mu się wydało, że ze wszystkich oczekujących zjawienia się nowych Mościrzeckich najżywsze zajęcie okazywał rejent.Ralf byłby przysiągł, że zastrzygł uszami i uporczywe namalowane oczy zwrócił w stronę wejścia.Ubawiony śmiesznym złudzeniem zaśmiał się - głośno wprawdzie, ale jakoś niepewnie.Ten donośny śmiech powitał wchodzących, Jan bowiem zdążył już otworzyć drzwi.Do pokoju weszła pani jeszcze młoda, a już zupełnie siwa.Na pięknej, nieomalże bardzo pięknej twarzy, znać było jak gdyby na zawsze zrosłe z nią cierpienie.Nieuchwytny smutek, jak cieniutka, pajęczej misterności zasłona, przesłaniał jej jasne, szczere spojrzenie i bladą twarz o zarysach najszlachetniejszej kamei.Widać było, że przybywając do grona nie znanych ludzi, pragnie z dużym trudem zdobyć się na uśmiech, uśmiech ten jednak bledziutki i ledwie widoczny wyglądał jak nikły kwiat w łodydze smutku, kwiat, co się rozwinął i natychmiast opadł, zwiędnięty.Uśmiechnęły się zaledwie jej drobne usta, twarz jednak owita była jakby tchnieniem mroku.Poznać było można od pierwszego wejrzenia, że jakieś wielkie przeorało ją cierpienie.Weszła, wiodąc za rękę chłopczynę, co mógł mieć lat dziesięć.Był to piękny syn tej pięknej matki, a urok dziecka pomnażał jeszcze tę niezwykłą piękność.Chłopak był dosłownie prześliczny, dorodny i zgrabny.Płowe włosy Ziemowita, Piastowego syna, miał równo obcięte nad czołem.Wydawał się cudownym hetmańskim pacholęciem.Odziany był w ubranko schludne, lecz wytarte i wypłowiałe.Niemal kurczowo trzymał się matczynej ręki i stąpał jakby niepewnie.Młodzieńcy skłonili się nisko, a ciocia Kasia, zerwawszy się szybko z krzesła, wyciągnęła rękę do pięknej pani, wymawiając swoje nazwisko i zaczęła wyliczać imiona trzech młodzieńców, położyła rękę na jego płowej głowie i rzekła tkliwie:- Jak się masz, maleńki!Chłopak drgnął i przylgnął nagłym ruchem do boku matki, a jej twarz w tej chwili stężała.Westchnęła i rzekła cicho:- Maciusiu, przywitaj się z tą dobrą panią… Podaj jej rączkę…Ciocia Kasia przyjrzała się pilnie twarzyczce dziecka i nagle wyszeptała zdławionym głosem:- O Matko Święta!Matka chłopaka położyła ostrzegawczo palec na usta, błagając o milczenie.Tak.Ciocia Kasia zdołała spostrzec, że chłopczyna jest ślepy, choć oczy ma otwarte.Zaczęło ją coś dławić w gardle i w jej widzących oczach ukazały się wielkie łzy.Załamała ręce w bezgłośnej rozpaczy na widok tej grozy.Stali tak wszyscy oniemiali i jakby porażeni.Po dłuższej dopiero chwili panna Katarzyna drgnęła, nagłym, energicznym ruchem otarła łzy i przyklęknąwszy objęła chłopca ramionami.Usiłowała przemawiać łagodnym szmerem głosu, najpierw niepewnie, potem coraz żywiej, pragnąc każde obolałe słowo ozłocić uśmiechem.- Ja jestem twoją ciocią, Maciusiu… Ty mnie nie znasz, ale ja ciebie znam… Ty jesteś nasz kochany Maciuś… Prawda? Nie bój się, synku drogi!… Mamusia po to cię przyprowadziła, abyś mnie poznał i trzech bardzo Śmiesznych twoich kuzynków… Wszyscy są strasznie dobrzy i wszyscy się w tej chwili do ciebie uśmiechają…Tyle było tkliwości, rzewności i słodkiej dobroci w głosie tego dragona, jej dotyk był tak łagodny i miękki, że chłopczyk odjął powoli jakby i ostrożnie ręce, które wpił w suknię matki, i począł prawą ręką dotykać szorstkiej, kościstej twarzy tej dziwnej kobiety.która przemawia tak czule.Błądził palcami po włosach i po jej policzkach, a nagle się wzdrygnął i powiedział cicho:- Masz mokre oczy…- To nic, to nic… - mówiła zdyszanym, gorącym szeptem ciocia Kasia.- Rozpłakałam się z radości, że cię widzę, mój maleńki… A teraz twoja mamusia usiądzie, a ty, Maciusiu, przywitasz się z trzema panami, którzy się tak nazywają, jak i ty.Jeden przyjechał aż z Ameryki…- O, z Ameryki! - uradował się chłopak.Proszę pani, gdzie on jest?- Tutaj, tutaj! - zawołał zdławionym głosem Ra1f.- Tutaj jestem!Drżał zacny Ralf Piegowaty, zbliżając się do chłopca.Śmiał się całą gębą, ale dziwnym, cokolwiek pomylonym śmiechem.- Musisz wiedzieć, Macieju dobrodzieju, że ja jestem strasznie wysoki [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Wesoły Ralf był serdecznie zadowolony z nowego mieszkania i sześciu nowych przyjaciół, przyjemnych urwipołciów, którzy mu zaproponowali założenie wędrownej panoramy, aby go jako wielkoluda pokazywać za grube pieniądze.Okupił się jednak niezliczoną ilością już polskich papierosów i piwa, co skłoniło ku niemu wszystkie serca i zdobyło mu szeroki rozgłos.Codziennie rano zdążał na ulicę Zawiłą, gdzie sprawy coraz bardziej stawały się zawiłe.Rejent wisiał zły i chmurny i nie dawał znaku życia, uporczywie wpatrując się w fotel, kryjący jego wielką tajemnicę.Ciocia niecierpliwiła się, a dwaj bracia nasłuchiwali kroków na schodach.Dnia jednego oznajmiono im wielką nowinę, że się nowi Mościrzeccy ukazali na zamglonym widnokręgu.Jedną była panna Janina Mościrzecka, sierota, córka maszynisty, który zginął w katastrofie kolejowej, jakieś smutne, śmiertelnie zapracowane biedactwo.Następnie zjawił się Alojzy Mościrzecki, aptekarz, człowiek kłótliwy i szukający na każdym kroku awantury, co było dziwne, aptekarze bowiem odznaczają się zazwyczaj usposobieniem łagodnym i raczej wzniosłym, krzątając się bowiem przez całe życie w pobliżu śmierci, stali się na poły filozofami.Na dzień następny zapowiedziała się na godzinę dwunastą wdowa, Zofia Klementyna Mościrzecka, zgłaszająca się w imieniu małego synka, Macieja.- A kiedy walne zgromadzenie? - spytał Ralf.- Jeśli się w ciągu tygodnia nikt więcej nie zgłosi - odpowiedział Jan - to za tydzień.Przyjdziesz jutro?- Oczywiście, o dwunastej!- A jak ci się mieszka?- Jak u Pana Boga za piecem.Nie wiecie, czemu się tak mówi? Czy u Pana Boga jest piec?- Musi być - rzekł Józef.- Skąd pada śnieg? - Z nieba.Więc i w niebie musi być czasem zimno.- Nie gadajcie głupstw! - wtrąciła się ciocia.- Za takie gadanie będzie wam gorąco, ale w piekle.- Będziesz najwyższym diabłem, przyjacielu Ralfie - szepnął Jan.Nazajutrz, punktualnie o godzinie dwunastej, ozwało się nieśmiałe pukanie do drzwi.Ralf, który się usadowił naprzeciwko konterfektu rejenta, uśmiechnął się szeroko, gdyż mu się wydało, że ze wszystkich oczekujących zjawienia się nowych Mościrzeckich najżywsze zajęcie okazywał rejent.Ralf byłby przysiągł, że zastrzygł uszami i uporczywe namalowane oczy zwrócił w stronę wejścia.Ubawiony śmiesznym złudzeniem zaśmiał się - głośno wprawdzie, ale jakoś niepewnie.Ten donośny śmiech powitał wchodzących, Jan bowiem zdążył już otworzyć drzwi.Do pokoju weszła pani jeszcze młoda, a już zupełnie siwa.Na pięknej, nieomalże bardzo pięknej twarzy, znać było jak gdyby na zawsze zrosłe z nią cierpienie.Nieuchwytny smutek, jak cieniutka, pajęczej misterności zasłona, przesłaniał jej jasne, szczere spojrzenie i bladą twarz o zarysach najszlachetniejszej kamei.Widać było, że przybywając do grona nie znanych ludzi, pragnie z dużym trudem zdobyć się na uśmiech, uśmiech ten jednak bledziutki i ledwie widoczny wyglądał jak nikły kwiat w łodydze smutku, kwiat, co się rozwinął i natychmiast opadł, zwiędnięty.Uśmiechnęły się zaledwie jej drobne usta, twarz jednak owita była jakby tchnieniem mroku.Poznać było można od pierwszego wejrzenia, że jakieś wielkie przeorało ją cierpienie.Weszła, wiodąc za rękę chłopczynę, co mógł mieć lat dziesięć.Był to piękny syn tej pięknej matki, a urok dziecka pomnażał jeszcze tę niezwykłą piękność.Chłopak był dosłownie prześliczny, dorodny i zgrabny.Płowe włosy Ziemowita, Piastowego syna, miał równo obcięte nad czołem.Wydawał się cudownym hetmańskim pacholęciem.Odziany był w ubranko schludne, lecz wytarte i wypłowiałe.Niemal kurczowo trzymał się matczynej ręki i stąpał jakby niepewnie.Młodzieńcy skłonili się nisko, a ciocia Kasia, zerwawszy się szybko z krzesła, wyciągnęła rękę do pięknej pani, wymawiając swoje nazwisko i zaczęła wyliczać imiona trzech młodzieńców, położyła rękę na jego płowej głowie i rzekła tkliwie:- Jak się masz, maleńki!Chłopak drgnął i przylgnął nagłym ruchem do boku matki, a jej twarz w tej chwili stężała.Westchnęła i rzekła cicho:- Maciusiu, przywitaj się z tą dobrą panią… Podaj jej rączkę…Ciocia Kasia przyjrzała się pilnie twarzyczce dziecka i nagle wyszeptała zdławionym głosem:- O Matko Święta!Matka chłopaka położyła ostrzegawczo palec na usta, błagając o milczenie.Tak.Ciocia Kasia zdołała spostrzec, że chłopczyna jest ślepy, choć oczy ma otwarte.Zaczęło ją coś dławić w gardle i w jej widzących oczach ukazały się wielkie łzy.Załamała ręce w bezgłośnej rozpaczy na widok tej grozy.Stali tak wszyscy oniemiali i jakby porażeni.Po dłuższej dopiero chwili panna Katarzyna drgnęła, nagłym, energicznym ruchem otarła łzy i przyklęknąwszy objęła chłopca ramionami.Usiłowała przemawiać łagodnym szmerem głosu, najpierw niepewnie, potem coraz żywiej, pragnąc każde obolałe słowo ozłocić uśmiechem.- Ja jestem twoją ciocią, Maciusiu… Ty mnie nie znasz, ale ja ciebie znam… Ty jesteś nasz kochany Maciuś… Prawda? Nie bój się, synku drogi!… Mamusia po to cię przyprowadziła, abyś mnie poznał i trzech bardzo Śmiesznych twoich kuzynków… Wszyscy są strasznie dobrzy i wszyscy się w tej chwili do ciebie uśmiechają…Tyle było tkliwości, rzewności i słodkiej dobroci w głosie tego dragona, jej dotyk był tak łagodny i miękki, że chłopczyk odjął powoli jakby i ostrożnie ręce, które wpił w suknię matki, i począł prawą ręką dotykać szorstkiej, kościstej twarzy tej dziwnej kobiety.która przemawia tak czule.Błądził palcami po włosach i po jej policzkach, a nagle się wzdrygnął i powiedział cicho:- Masz mokre oczy…- To nic, to nic… - mówiła zdyszanym, gorącym szeptem ciocia Kasia.- Rozpłakałam się z radości, że cię widzę, mój maleńki… A teraz twoja mamusia usiądzie, a ty, Maciusiu, przywitasz się z trzema panami, którzy się tak nazywają, jak i ty.Jeden przyjechał aż z Ameryki…- O, z Ameryki! - uradował się chłopak.Proszę pani, gdzie on jest?- Tutaj, tutaj! - zawołał zdławionym głosem Ra1f.- Tutaj jestem!Drżał zacny Ralf Piegowaty, zbliżając się do chłopca.Śmiał się całą gębą, ale dziwnym, cokolwiek pomylonym śmiechem.- Musisz wiedzieć, Macieju dobrodzieju, że ja jestem strasznie wysoki [ Pobierz całość w formacie PDF ]