[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kłamstwo wszelkie, choćby najbardziej wyświechtane, jest w tym wypadku warunkiem i podstawą do dalszych pertraktacji, do czego już będą potrzebne jedynie westchnienia, także pewnie wiele mówiące.Nie wolno kłamać tylko wobec dzieci, które naprawdę uwierzą.Nie wiem, skąd mi to wszystko na myśl przychodzi, bo ani nie będzie.potrzeby gatunkowania słów, ani zaprawiania ich kłamstwem.Czeka mnie za temi drzwiami ktoś, kto nie jest kobietą i nie jest dzieckiem.Nic jej nie powiem, prócz tego, co jest konieczne.Nie mam zresztą najmniejszego prawa do obmyślania prologu, a następnie dramatu; jeśli to uczyniłem, to z przyzwyczajenia.Kiedy się w życiu spotyka dwóch mężczyzn, mogą nie powiedzieć do siebie ani słowa, podadzą sobie ręce i rozejdą się; kiedy mężczyzna spotyka kobietę, starają się wtedy i on i ona pozostawić ślad jakiś najmniejszy, choćby tylko w oczach drugiego i choćby się nigdy w życiu nie mieli więcej spotkać; najuczciwsza kobieta nie zgodzi się na to, aby jej nie zauważono, wystarczy jej błysk podziwu lub zdumienia na jej widok.Należy o tem wiedzieć przy spotkaniu kobiety, że nie można jej niczego nie powiedzieć, choćby tylko wzrokiem.Przyzwyczaiłem się więc i ja do tego i stąd to przygotowywanie się.Najszczerszy człowiek jest komedjantem, choćby w jednym atomie swoim, choćby w szczerości własnej.Chciałem się otrząsnąć z tych myśli, szumiących dokoła głowy jak owady, zapomnieć o codziennym teatrze amatorskim, który się gra na każdem miejscu i o każdej porze i spotkać tą dziewczynę jasnem, uczciwem spojrzeniem.Człowiek przeżywa takie chwile, kiedy chce być niezmiernie dobrym i czystym i duszę swoją okazać, wybieloną jak śnieg: chwilę taką jedną i jedyną ma każdy człowiek owego zawsze dnia, w którym oto narodziła się w nim pierwsza miłość.To jest zwiastowanie.Potem przemija, przemija, jak wszystko zresztą i jak miłość.Mnie zamarzyła się nagle ta białość duszy, jasność słowa i czystość spojrzenia, bo poczułem w sobie wielką, serdeczną litość dla tych wszystkich, pewnie niezmiernie dobrych Judzi, którym patronował, cudownem sercem swojem błogosławiąc, ksiądz Łoś, dla tych ludzi, których smutek cieszył, że są bezgłośni i jakby czekający śmierci łagodnej i dobrej.Wezwali mnie, abym, ze świata przyniósł w dłoniach snop słonecznych promieni, a w źrenicach wieść radosną o życiu.Trzeba więc być dobrym dla tych dobrych.Trzeba, aby w tym domu zapachniało życie, woniejące, jak rozkwiecona, zalana słońcem i złotym pyłem pszczół, łąka.Wiem i czuję, że mam gdzieś na dnie serca ocalałe z pogromu jakieś dobre słowo, dobre i kojące, że pod powiekami ukryty uśmiech mam na wielkie, słoneczne przeznaczony święto, prawdziwy i leczący, w całym zaś sobie pragnienie czynienia dobrego, tęsknotę, aby nad wszystko, co żywe, zaprowadzić miłość, jak słoneczną jaśń, nad ludzi i drzewa i morze, abym sam mógł wziąć okruch jeden brylantowy, pyłek jeden z tego ogromu, człowiek biedny, któremu nie potrzeba wiele.Należy mi więc wejść za te drzwi jako temu, którego życie nauczyło nie przeklinać, lecz błogosławić; spojrzeć w oczy temu pewnie cichemu dziecku i rzec mu spojrzeniem: niech ci będzie zawsze dobrze, dziewczyno cicha.Niema we mnie w tej chwili innej myśli, jak tylko myśl czysta i nie znam w tej chwili słów innych, jak te tylko, które mają kształt serca!…— Wejdźmy! — rzekł cicho pan Zabłocki.Dreszcz przebiegł przez całe ciało moje, kiedy drzwi się otwarły bez szelestu.XIII.W złotawym mroku nakrytych abażurami świec dojrzałem dwie kobiece postacie.Pan Zabłocki mnie zaprezentował, ja zaś nisko pochyliłem głowę, czekając, która z tych pań do mnie przemówi; nie usłyszałem żadnego głosu, spostrzegłem tylko, starając się oswoić z mrokiem, wyciągniętą ku mnie białą, aż przejrzystą, drobną rękę.Podszedłem szybko i ująłem ją w swoją dłoń.Panienka siedziała przez pół, przez pół leżała w ogromnym fotelu, pieściwym i przytulnym.Wtedy nie widziałem jej postaci, nie widziałem niczego, prócz oczu.Przy pierwszem spotkaniu z człowiekiem zawsze jakiś rys, jakiś szczegół uderza wzrok przedewszystkiem i czasem, po latach, nie pamięta się twarzy, pamięta się tylko to jedno, co najpierw padło w źrenice i co w nich już pozostało na zawsze./W tej chwili widziałem tylko oczy.Albo mnie mrok mamił, albo tak było w istocie, nie wiedziałem wtedy; patrzyły we mnie oczy nadmiernie duże, a głębokie, czarne o złotawym połysku, który zapewne pochodził od migania świec; były to oczy spokojne, rozumne, patrzące łagodnie i bez drgnienia w oczy moje.Pomyślałem, że pewnie widzą one głębiej, niż każde inne i widzą więcej, nie są to bowiem oczy dziecka, ani kobiety pragnącej; zdawało się, że całe życie tego dziewczęcia jest w nich i dusza jej mieszka w tych źrenicach, które się niczemu nie dziwią, niczego nie pragną widzieć, za niczem nie tęsknią, niczego ogniem nie palą, lecz są spokojne spokojem człowieka, który wiele cierpiał, głębokie tą głębią, na której dnie śpi śmierć na kwiatach i smutne tym smutkiem, który się uśmiecha, poznawszy, że złote piękno schnącego jesiennego liścia przyrównane być może do bieli wiosennego kwiatu.Zdawało mi się, że twarz cała blada i drobna, jeszcze się mniejszą staje, a tylko one, oczy wielkie, patrzą cicho, bez uśmiechu, a przecież się uśmiechają, na ich zaś dnie przepaścistem tlą dwie złote iskierki życia, to wszystko, co z niego pozostało i grzeją serce i duszę, aby służyły tym oczom, które patrzyły najpierw ciekawie, potem w przerażeniu coraz większem, jak się dokoła dziecinnego łóżka włóczą strachy i mary, trwożące i pijące krew z piersi bujnych, coraz bledszych i zapadających w głąb; które patrzyły, jak się dzień zmawia z nocą, aby przemijały prędzej, skracając życie oczom, które zamykały się, przerażone, a przecież widziały, aż wymęczone lękiem, wybiełone łzami — uśmiechnęły się po raz pierwszy do widma, które uklękło, i wielką czcią wyciągając dłonie i prosząc o serce — do widma śmierci.Wtedy oczy te, które widziały tylko różowy rąbek wschodzącego życia, nieuczone poznały głęboką treść wielkiej księgi i stały się jednego dnia rozumne.Pomazał je smutek, wielki nauczyciel, olejami mądrości i jednego dnia stały się mądre.Odtąd już patrzyły mądrze, lecz zawsze smutnie, bo smutną jest wszelka mądrość, im.ona bowiem większą się staje, tem mniejszym się staje człowiek i kurczy się aż do małości serca, które jest wieczne i nieśmiertelne i ponad moc niszczącą mądrości, l w obliczu jej maleje to, co było najpotężniejsze na świecie: śmierć [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Kłamstwo wszelkie, choćby najbardziej wyświechtane, jest w tym wypadku warunkiem i podstawą do dalszych pertraktacji, do czego już będą potrzebne jedynie westchnienia, także pewnie wiele mówiące.Nie wolno kłamać tylko wobec dzieci, które naprawdę uwierzą.Nie wiem, skąd mi to wszystko na myśl przychodzi, bo ani nie będzie.potrzeby gatunkowania słów, ani zaprawiania ich kłamstwem.Czeka mnie za temi drzwiami ktoś, kto nie jest kobietą i nie jest dzieckiem.Nic jej nie powiem, prócz tego, co jest konieczne.Nie mam zresztą najmniejszego prawa do obmyślania prologu, a następnie dramatu; jeśli to uczyniłem, to z przyzwyczajenia.Kiedy się w życiu spotyka dwóch mężczyzn, mogą nie powiedzieć do siebie ani słowa, podadzą sobie ręce i rozejdą się; kiedy mężczyzna spotyka kobietę, starają się wtedy i on i ona pozostawić ślad jakiś najmniejszy, choćby tylko w oczach drugiego i choćby się nigdy w życiu nie mieli więcej spotkać; najuczciwsza kobieta nie zgodzi się na to, aby jej nie zauważono, wystarczy jej błysk podziwu lub zdumienia na jej widok.Należy o tem wiedzieć przy spotkaniu kobiety, że nie można jej niczego nie powiedzieć, choćby tylko wzrokiem.Przyzwyczaiłem się więc i ja do tego i stąd to przygotowywanie się.Najszczerszy człowiek jest komedjantem, choćby w jednym atomie swoim, choćby w szczerości własnej.Chciałem się otrząsnąć z tych myśli, szumiących dokoła głowy jak owady, zapomnieć o codziennym teatrze amatorskim, który się gra na każdem miejscu i o każdej porze i spotkać tą dziewczynę jasnem, uczciwem spojrzeniem.Człowiek przeżywa takie chwile, kiedy chce być niezmiernie dobrym i czystym i duszę swoją okazać, wybieloną jak śnieg: chwilę taką jedną i jedyną ma każdy człowiek owego zawsze dnia, w którym oto narodziła się w nim pierwsza miłość.To jest zwiastowanie.Potem przemija, przemija, jak wszystko zresztą i jak miłość.Mnie zamarzyła się nagle ta białość duszy, jasność słowa i czystość spojrzenia, bo poczułem w sobie wielką, serdeczną litość dla tych wszystkich, pewnie niezmiernie dobrych Judzi, którym patronował, cudownem sercem swojem błogosławiąc, ksiądz Łoś, dla tych ludzi, których smutek cieszył, że są bezgłośni i jakby czekający śmierci łagodnej i dobrej.Wezwali mnie, abym, ze świata przyniósł w dłoniach snop słonecznych promieni, a w źrenicach wieść radosną o życiu.Trzeba więc być dobrym dla tych dobrych.Trzeba, aby w tym domu zapachniało życie, woniejące, jak rozkwiecona, zalana słońcem i złotym pyłem pszczół, łąka.Wiem i czuję, że mam gdzieś na dnie serca ocalałe z pogromu jakieś dobre słowo, dobre i kojące, że pod powiekami ukryty uśmiech mam na wielkie, słoneczne przeznaczony święto, prawdziwy i leczący, w całym zaś sobie pragnienie czynienia dobrego, tęsknotę, aby nad wszystko, co żywe, zaprowadzić miłość, jak słoneczną jaśń, nad ludzi i drzewa i morze, abym sam mógł wziąć okruch jeden brylantowy, pyłek jeden z tego ogromu, człowiek biedny, któremu nie potrzeba wiele.Należy mi więc wejść za te drzwi jako temu, którego życie nauczyło nie przeklinać, lecz błogosławić; spojrzeć w oczy temu pewnie cichemu dziecku i rzec mu spojrzeniem: niech ci będzie zawsze dobrze, dziewczyno cicha.Niema we mnie w tej chwili innej myśli, jak tylko myśl czysta i nie znam w tej chwili słów innych, jak te tylko, które mają kształt serca!…— Wejdźmy! — rzekł cicho pan Zabłocki.Dreszcz przebiegł przez całe ciało moje, kiedy drzwi się otwarły bez szelestu.XIII.W złotawym mroku nakrytych abażurami świec dojrzałem dwie kobiece postacie.Pan Zabłocki mnie zaprezentował, ja zaś nisko pochyliłem głowę, czekając, która z tych pań do mnie przemówi; nie usłyszałem żadnego głosu, spostrzegłem tylko, starając się oswoić z mrokiem, wyciągniętą ku mnie białą, aż przejrzystą, drobną rękę.Podszedłem szybko i ująłem ją w swoją dłoń.Panienka siedziała przez pół, przez pół leżała w ogromnym fotelu, pieściwym i przytulnym.Wtedy nie widziałem jej postaci, nie widziałem niczego, prócz oczu.Przy pierwszem spotkaniu z człowiekiem zawsze jakiś rys, jakiś szczegół uderza wzrok przedewszystkiem i czasem, po latach, nie pamięta się twarzy, pamięta się tylko to jedno, co najpierw padło w źrenice i co w nich już pozostało na zawsze./W tej chwili widziałem tylko oczy.Albo mnie mrok mamił, albo tak było w istocie, nie wiedziałem wtedy; patrzyły we mnie oczy nadmiernie duże, a głębokie, czarne o złotawym połysku, który zapewne pochodził od migania świec; były to oczy spokojne, rozumne, patrzące łagodnie i bez drgnienia w oczy moje.Pomyślałem, że pewnie widzą one głębiej, niż każde inne i widzą więcej, nie są to bowiem oczy dziecka, ani kobiety pragnącej; zdawało się, że całe życie tego dziewczęcia jest w nich i dusza jej mieszka w tych źrenicach, które się niczemu nie dziwią, niczego nie pragną widzieć, za niczem nie tęsknią, niczego ogniem nie palą, lecz są spokojne spokojem człowieka, który wiele cierpiał, głębokie tą głębią, na której dnie śpi śmierć na kwiatach i smutne tym smutkiem, który się uśmiecha, poznawszy, że złote piękno schnącego jesiennego liścia przyrównane być może do bieli wiosennego kwiatu.Zdawało mi się, że twarz cała blada i drobna, jeszcze się mniejszą staje, a tylko one, oczy wielkie, patrzą cicho, bez uśmiechu, a przecież się uśmiechają, na ich zaś dnie przepaścistem tlą dwie złote iskierki życia, to wszystko, co z niego pozostało i grzeją serce i duszę, aby służyły tym oczom, które patrzyły najpierw ciekawie, potem w przerażeniu coraz większem, jak się dokoła dziecinnego łóżka włóczą strachy i mary, trwożące i pijące krew z piersi bujnych, coraz bledszych i zapadających w głąb; które patrzyły, jak się dzień zmawia z nocą, aby przemijały prędzej, skracając życie oczom, które zamykały się, przerażone, a przecież widziały, aż wymęczone lękiem, wybiełone łzami — uśmiechnęły się po raz pierwszy do widma, które uklękło, i wielką czcią wyciągając dłonie i prosząc o serce — do widma śmierci.Wtedy oczy te, które widziały tylko różowy rąbek wschodzącego życia, nieuczone poznały głęboką treść wielkiej księgi i stały się jednego dnia rozumne.Pomazał je smutek, wielki nauczyciel, olejami mądrości i jednego dnia stały się mądre.Odtąd już patrzyły mądrze, lecz zawsze smutnie, bo smutną jest wszelka mądrość, im.ona bowiem większą się staje, tem mniejszym się staje człowiek i kurczy się aż do małości serca, które jest wieczne i nieśmiertelne i ponad moc niszczącą mądrości, l w obliczu jej maleje to, co było najpotężniejsze na świecie: śmierć [ Pobierz całość w formacie PDF ]