[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Może z jakiejś studni artezyjskiej? Wszystko nie może spływać w dół, chyba że te drzewa nie potrzebują transpiracji do fotosyntezy.- Wiesz co - rzekła ze złością Dorthy - chciałeś żebym tu przyszła, powiedziałeś, że cieszysz się z mojej obecności, ale nie zdołam się skupić, jeśli nie będziesz cicho.Była zła, ponieważ nie traktował jej poważnie.Jego zachowanie świadczyło, że mimo wszystko uważał jej talent za nieistotne, drugorzędne narzędzie w porównaniu z analitycznymi możliwościami naukowego podejścia.- Po prostu to strasznie długo trwa - odparł.- Ja tylko próbowałem zabić czas.Dorthy spojrzała na drzewa po drugiej stronie szczeliny, na ściany zboczy pod rzadkim baldachimem listowia i na rozrzucone w dole wież.Wyczuwała tam coś, jakiś ruch, coś w rodzaju poświaty.Andrews zaczął coś mówić, ale kazała mu być cicho.Dziwne, ale usłuchał.Skoncentrowała się, zapadając w swoją jaźń, daleko od naporu myśli Andrewsa.I zanim zdążyła się przygotować, poczuła to: falę palącej inteligencji, która zaledwie ją musnęła, a już umknęła i znikła, jak niesiona przez kogoś lampa za rogiem ulicy.Z ciemności nadleciał głos.Suchy, metaliczny, męski głos, monotonnie recytujący czasy startów i miejsca przeznaczenia odlatujących promów.Potem, wypełniający pustkę, nie kończący się pomruk otaczającego ją tłumu, umysły jak migoczące w dłoniach świece, zamknięte, nieświadome.Zarzuciwszy torbę na ramię, Dorthy umknęła przez tłum obcych ludzi.Nad jej głową ogromne holograficzne tablice falowały pod zielonymi płytami stropu.Bezcielesny głos zaczął powtarzać komunikat.Zielone panele rozchodziły się, w miarę jak podtrzymujące je aluminiowe belki opadały kaskadą do wyjścia.A potem znalazła się na zewnątrz.Z pustego nieba spłynął na nią suchy i gorący blask słońca.Po jednej stronie, na wysokiej estakadzie migotał strumień pojazdów.Po drugiej ludzie kręcili się wśród rzędów taksówek, autobusów i helikopterów, a inne maszyny wznosiły się lub opadały na lądowisko jak pszczoły krążące wokół ula, błyszczącego w słońcu srebrem aluminium i zielenią szkła.Dalej rozpościerał się aż po zamglony horyzont labirynt przegród i deflektorów kosmoportu, nad którymi wystawały tylko dzioby największych statków.Po latach spędzonych w Instytucie Kamali-Silver ta rozległa przestrzeń spowodowała zawrót głowy.Dorthy zdołała złapać taksówkę i pojechała nią do hotelu, patrząc na przepływające w dole wysokie białe budynki w bezkresnym gąszczu wysadzanych drzewami ulic.Z tej wysokości wszystko wyglądało bezpiecznie nierealne, jak w programie triwizyjnym.„Nierzeczywiste” - pomyślała, lecz to wrażenie zaraz minęło.Machinalnie przeszła przez procedurę zameldowania i poszła do swojego pokoju.Wzięła prysznic, a potem stała na balkonie: słona morska bryza tarmosiła rąbkiem jej sukienki, kiedy Dorthy patrzyła na żaglówki krążące tam i z powrotem po wielkiej błękitnej zatoce.Ziemia.Podróż z orbity i zmiana ciążenia, dwukrotnie większego tutaj niż w Instytucie, odebrały jej ochotę do podziwiania widoków.Wyciągnęła się na olbrzymim sprężynowym łożu i zaczęła zmieniać kanały triwizyjne, nie znajdując niczego ciekawego: wszystko było uspokajająco znajome.Oglądając odcinek kosmicznej opery - o kobiecie schwytanej przez stwora przypominającego skrzyżowanie mnicha z niedźwiedziem, który zaniósł ją na szczyt jakiejś wysokiej wieży - zasnęła głębokim snem, nieświadoma obsesyjnego pomrukiwania i migotania triwizora.Obudziła się w południe następnego dnia.Znów wzięła prysznic, zjadła śniadanie i ubrała się, włożyła dysk kredytowy do szczeliny automatu i wyszła.Jeszcze nawet nie rozpakowała torby.Tor kolei jednoszynowej biegł prosto jak strzelił przez chaotyczną geometrię interioru.Dorthy patrzyła na przepływający za oknem krajobraz: doliny przysypane drobnym pyłem, zerodowane kręgi kraterów po meteorytach, wielkie pagórki gruzu - wszystko w kolorze zaschłej krwi pod bezdennym błękitnym niebem.Nie czuła żadnego wzruszenia: cichy pęd pociągu tłumił wszystkie uczucia.Ponadto wcale nie wracała do domu.Jej domem było mieszkanko w wielorybniczym miasteczku na wybrzeżu, a nie ranczo w interiorze.Zdrzemnęła się, zjadła niesmaczny posiłek, znów zasnęła - zbudziła się, gdy pociąg szarpnął, zwalniając przy wjeździe do miasteczka.Dorthy była jedynym pasażerem, który wysiadł na rozgrzany słońcem betonowy peron.Miasteczko - kilkanaście bezładnie rozrzuconych budynków, ciemnozielonych i nakrytych przezroczystymi kopułami, przetwórnia oraz kilka srebrzystych silosów na przedmieściu - wydawało się spać w palących promieniach słońca.Kierowcą wynajętego przez Dorthy samochodu była szorstka, chuda kobieta o białych włosach i ogorzałej, opalonej twarzy.Warkocz kurzu unosił się za samochodem, gdy jechały nie utwardzoną drogą na ranczo.Kolczaste krzewy rozrzucone na brązowej trawie, żadnych drzew.Raz Dorthy dostrzegła wyschnięte zwłoki krowy, wyglądającej tak, jakby ktoś zastrzelił ją w chwili, gdy formowała się z suchej ziemi.Kobieta ruchem brody wskazała resztki i powiedziała:- Paskudna susza.Nie stać nas na sprowadzenie deszczu.Później minęli stadko wychudłego bydła przy częściowo wyschniętym wodopoju.Resztka wody lśniła jak tęczowe lustro w szerokim kręgu popękanego błota.Na horyzoncie pojawiła się kępa drzew, a wśród nich czarna tafla baterii słonecznych.- Krewna? - zapytała kobieta.- Jadę do ojca - powiedziała Dorthy i w końcu poczuła, że budzi się w niej ciekawość, która ją tu przywiodła.Ojciec kupił to ranczo za pieniądze, które zarobiła w Instytucie przed osiągnięciem pełnoletności, ale nigdy nic o nim nie mówił podczas krótkich i rzadkich rozmów, nawet nie przesłał jej hologramu.- Nigdy pani tu nie była, prawda? - powiedziała kobieta.- Przyjmij dobrą radę, dziewczyno, i daj sobie spokój.Nie masz tu czego szukać.Przypomniawszy sobie Seyourę Yep, Dorthy zesztywniała.Kobieta zatrzymała samochód przy pierwszej kępie eukaliptusów.- Powodzenia - powiedziała, gdy Dorthy wysiadła na skwar.Samochód zakręcił w miejscu na poduszce powietrznej i pomknął z powrotem.Dorthy zarzuciła torbę na ramię i ruszyła przed siebie.Dom był dużym, parterowym barakiem z szeroką, ocienioną werandą od frontu.Kiedyś był pomalowany na biało, ale większość farby odprysła, a odsłonięty kompozyt przybrał szarą barwę.Wśród stert śmieci na podwórku stały dwie zaparkowane ciężarówki.Szkielety trzech innych stały w rogu, otoczone rdzewiejącymi częściami.„Co on narobił? - pomyślała Dorthy.- Czy to wszystko?” Kiedy podchodziła do budynku, ocknął się przywiązany na łańcuchu pies, warcząc pod jej adresem, gdy weszła na werandę.Zmurszałe schody zatrzeszczały pod jej stopami.Gdy weszła na górę zza narożnika baraku wypadła gromadka dzieci, przeważnie nagich [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Może z jakiejś studni artezyjskiej? Wszystko nie może spływać w dół, chyba że te drzewa nie potrzebują transpiracji do fotosyntezy.- Wiesz co - rzekła ze złością Dorthy - chciałeś żebym tu przyszła, powiedziałeś, że cieszysz się z mojej obecności, ale nie zdołam się skupić, jeśli nie będziesz cicho.Była zła, ponieważ nie traktował jej poważnie.Jego zachowanie świadczyło, że mimo wszystko uważał jej talent za nieistotne, drugorzędne narzędzie w porównaniu z analitycznymi możliwościami naukowego podejścia.- Po prostu to strasznie długo trwa - odparł.- Ja tylko próbowałem zabić czas.Dorthy spojrzała na drzewa po drugiej stronie szczeliny, na ściany zboczy pod rzadkim baldachimem listowia i na rozrzucone w dole wież.Wyczuwała tam coś, jakiś ruch, coś w rodzaju poświaty.Andrews zaczął coś mówić, ale kazała mu być cicho.Dziwne, ale usłuchał.Skoncentrowała się, zapadając w swoją jaźń, daleko od naporu myśli Andrewsa.I zanim zdążyła się przygotować, poczuła to: falę palącej inteligencji, która zaledwie ją musnęła, a już umknęła i znikła, jak niesiona przez kogoś lampa za rogiem ulicy.Z ciemności nadleciał głos.Suchy, metaliczny, męski głos, monotonnie recytujący czasy startów i miejsca przeznaczenia odlatujących promów.Potem, wypełniający pustkę, nie kończący się pomruk otaczającego ją tłumu, umysły jak migoczące w dłoniach świece, zamknięte, nieświadome.Zarzuciwszy torbę na ramię, Dorthy umknęła przez tłum obcych ludzi.Nad jej głową ogromne holograficzne tablice falowały pod zielonymi płytami stropu.Bezcielesny głos zaczął powtarzać komunikat.Zielone panele rozchodziły się, w miarę jak podtrzymujące je aluminiowe belki opadały kaskadą do wyjścia.A potem znalazła się na zewnątrz.Z pustego nieba spłynął na nią suchy i gorący blask słońca.Po jednej stronie, na wysokiej estakadzie migotał strumień pojazdów.Po drugiej ludzie kręcili się wśród rzędów taksówek, autobusów i helikopterów, a inne maszyny wznosiły się lub opadały na lądowisko jak pszczoły krążące wokół ula, błyszczącego w słońcu srebrem aluminium i zielenią szkła.Dalej rozpościerał się aż po zamglony horyzont labirynt przegród i deflektorów kosmoportu, nad którymi wystawały tylko dzioby największych statków.Po latach spędzonych w Instytucie Kamali-Silver ta rozległa przestrzeń spowodowała zawrót głowy.Dorthy zdołała złapać taksówkę i pojechała nią do hotelu, patrząc na przepływające w dole wysokie białe budynki w bezkresnym gąszczu wysadzanych drzewami ulic.Z tej wysokości wszystko wyglądało bezpiecznie nierealne, jak w programie triwizyjnym.„Nierzeczywiste” - pomyślała, lecz to wrażenie zaraz minęło.Machinalnie przeszła przez procedurę zameldowania i poszła do swojego pokoju.Wzięła prysznic, a potem stała na balkonie: słona morska bryza tarmosiła rąbkiem jej sukienki, kiedy Dorthy patrzyła na żaglówki krążące tam i z powrotem po wielkiej błękitnej zatoce.Ziemia.Podróż z orbity i zmiana ciążenia, dwukrotnie większego tutaj niż w Instytucie, odebrały jej ochotę do podziwiania widoków.Wyciągnęła się na olbrzymim sprężynowym łożu i zaczęła zmieniać kanały triwizyjne, nie znajdując niczego ciekawego: wszystko było uspokajająco znajome.Oglądając odcinek kosmicznej opery - o kobiecie schwytanej przez stwora przypominającego skrzyżowanie mnicha z niedźwiedziem, który zaniósł ją na szczyt jakiejś wysokiej wieży - zasnęła głębokim snem, nieświadoma obsesyjnego pomrukiwania i migotania triwizora.Obudziła się w południe następnego dnia.Znów wzięła prysznic, zjadła śniadanie i ubrała się, włożyła dysk kredytowy do szczeliny automatu i wyszła.Jeszcze nawet nie rozpakowała torby.Tor kolei jednoszynowej biegł prosto jak strzelił przez chaotyczną geometrię interioru.Dorthy patrzyła na przepływający za oknem krajobraz: doliny przysypane drobnym pyłem, zerodowane kręgi kraterów po meteorytach, wielkie pagórki gruzu - wszystko w kolorze zaschłej krwi pod bezdennym błękitnym niebem.Nie czuła żadnego wzruszenia: cichy pęd pociągu tłumił wszystkie uczucia.Ponadto wcale nie wracała do domu.Jej domem było mieszkanko w wielorybniczym miasteczku na wybrzeżu, a nie ranczo w interiorze.Zdrzemnęła się, zjadła niesmaczny posiłek, znów zasnęła - zbudziła się, gdy pociąg szarpnął, zwalniając przy wjeździe do miasteczka.Dorthy była jedynym pasażerem, który wysiadł na rozgrzany słońcem betonowy peron.Miasteczko - kilkanaście bezładnie rozrzuconych budynków, ciemnozielonych i nakrytych przezroczystymi kopułami, przetwórnia oraz kilka srebrzystych silosów na przedmieściu - wydawało się spać w palących promieniach słońca.Kierowcą wynajętego przez Dorthy samochodu była szorstka, chuda kobieta o białych włosach i ogorzałej, opalonej twarzy.Warkocz kurzu unosił się za samochodem, gdy jechały nie utwardzoną drogą na ranczo.Kolczaste krzewy rozrzucone na brązowej trawie, żadnych drzew.Raz Dorthy dostrzegła wyschnięte zwłoki krowy, wyglądającej tak, jakby ktoś zastrzelił ją w chwili, gdy formowała się z suchej ziemi.Kobieta ruchem brody wskazała resztki i powiedziała:- Paskudna susza.Nie stać nas na sprowadzenie deszczu.Później minęli stadko wychudłego bydła przy częściowo wyschniętym wodopoju.Resztka wody lśniła jak tęczowe lustro w szerokim kręgu popękanego błota.Na horyzoncie pojawiła się kępa drzew, a wśród nich czarna tafla baterii słonecznych.- Krewna? - zapytała kobieta.- Jadę do ojca - powiedziała Dorthy i w końcu poczuła, że budzi się w niej ciekawość, która ją tu przywiodła.Ojciec kupił to ranczo za pieniądze, które zarobiła w Instytucie przed osiągnięciem pełnoletności, ale nigdy nic o nim nie mówił podczas krótkich i rzadkich rozmów, nawet nie przesłał jej hologramu.- Nigdy pani tu nie była, prawda? - powiedziała kobieta.- Przyjmij dobrą radę, dziewczyno, i daj sobie spokój.Nie masz tu czego szukać.Przypomniawszy sobie Seyourę Yep, Dorthy zesztywniała.Kobieta zatrzymała samochód przy pierwszej kępie eukaliptusów.- Powodzenia - powiedziała, gdy Dorthy wysiadła na skwar.Samochód zakręcił w miejscu na poduszce powietrznej i pomknął z powrotem.Dorthy zarzuciła torbę na ramię i ruszyła przed siebie.Dom był dużym, parterowym barakiem z szeroką, ocienioną werandą od frontu.Kiedyś był pomalowany na biało, ale większość farby odprysła, a odsłonięty kompozyt przybrał szarą barwę.Wśród stert śmieci na podwórku stały dwie zaparkowane ciężarówki.Szkielety trzech innych stały w rogu, otoczone rdzewiejącymi częściami.„Co on narobił? - pomyślała Dorthy.- Czy to wszystko?” Kiedy podchodziła do budynku, ocknął się przywiązany na łańcuchu pies, warcząc pod jej adresem, gdy weszła na werandę.Zmurszałe schody zatrzeszczały pod jej stopami.Gdy weszła na górę zza narożnika baraku wypadła gromadka dzieci, przeważnie nagich [ Pobierz całość w formacie PDF ]