[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Coś się jednak zmieniło.W pierwszej chwili nie zorientowałem się, czemu trudno mi utrzymać równowagę, aż poczułem, że mój lewy but tkwi w uchwycie spłaszczonych i wygiętych trzpieni jak w kleszczach.Usiłowałem go wyrwać, myśląc, że sam się tak zaplątałem, ale trzymały mi nogę mocno i nawet przy pomocy ostrza łopatki nie udało mi się ich rozgiąć - Jest tam Wivitch? - spytałem.Zgłosił się po trzech sekundach.- Zdaje się, że wzięli mnie jak borsuka - powiedziałem.- To mi wygląda na potrzask.Było to wprost idiotyczne.Dostałem się w żeleźce, w prymitywną pułapkę! Nie mogłem się z niej wydostać.Mikropy jak podniecone muchy okrążały mnie szamocącego się do siódmych potów z szczękami, w których but tkwił jak w imadle.- Wróć na pokład - zaproponował Wivitch.Może był to któryś z jego asystentów, głos był jakby inny.- Jeżeli przez T O mam stracić zdalnika, to niedaleko się posuniemy - powiedziałem.- Muszę to przeciąć!- Masz karborundową tarczówkę.Odpiąłem przypasany do uda płaski futerał.Rzeczywiście tkwiła tam zgrabna tarczówka.Włączyłem jej kabelek do zasilacza w skafandrze i pochyliłem się.Spod wirującego ostrza trysnęły iskry.Wnyki, trzymające mój but w kostce, rozchylały się już, przecięte prawie do końca, kiedy poczułem stopą, tkwiącą w bucie, narastający żar.Wszystkimi siłami wyszarpnąłem nogę z potrzasku i zobaczyłem, że metalowa bulwa, podobna do wielkiego kartofla, z której dobywały się te korzeniaste pręty, rozpala się jak od niewidzialnego płomienia.Biały plastyk buta czerniał już i łuszczył się od żaru.Uczyniłem ostatni wysiłek i nagle wyswobodzony zatoczyłem się w tył.Oślepił mnie krzaczasty błysk, poczułem gwałtowne uderzenie w pierś, usłyszałem trzask prutego skafandra i na mgnienie zapadłem w nieprzeniknioną ciemność.Nie straciłem przytomności, po prostu otoczył mnie mrok.Po chwili usłyszałem głos Wivitcha:- Tichy, jesteś na pokładzie.Odezwij się! Już po pierwszym zdalniku.Zamrugałem oczami.Siedziałem w fotelu, oparty o zagłówek, z dziwacznie podgiętymi nogami, trzymając się za pierś, tam gdzie przed chwilą poczułem ostre uderzenie.Właściwie ból, jak dopiero teraz sobie uświadomiłem.- Czy to była mina.? - powiedziałem ze zdziwieniem.- Mina połączona z samotrzaskiem? To już nic doskonalszego nie umieli wymyślić?Słyszałem głosy, ale nikt nie mówił do mnie: ktoś pytał o mikropy.- Nie ma wizji - powiedział jakiś inny głos.- Jak to, wszystkie zniszczył ten jeden wybuch?- To niemożliwe.- Nie wiem, czy możliwe, czy nie, ale nie ma wizji.Oddychałem wciąż głęboko, jak po długim biegu, patrząc w tarczę Księżyca.Cały krater Flamsteeda i równinę, na której tak głupio utraciłem zdalnika, mogłem przykryć opuszką palca.- Co z mikropami? - odezwałem się wreszcie.- Nie wiemy.Spojrzałem na zegarek i zdziwiłem się: prawie cztery godziny spędziłem na Księżycu.Dochodziła północ czasu pokładowego.- Nie wiem, co uważacie - powiedziałem nie ukrywając ziewnięcia - ale na dzisiaj mam dość.Idę spać.VI.Drugi zwiadZbudziłem się wypoczęty i natychmiast przypomniałem sobie zajścia poprzedniego dnia.Po uczciwym prysznicu myśli się zawsze najlepiej, nastawałem więc na to, żeby mieć na pokładzie łazienkę z bieżącą wodą, a nie te wilgotne ręczniki, które nędznie zastępują wannę.O wannie nie mogło być mowy; łazienką był pojemnik wielki jak beczka, woda biła strumieniami z jednej strony, a z przeciwnej wsysał ją silny prąd powietrza.Żeby się nie udusić, bo woda przy nieważkości rozlewa się grubnącą warstwą po całym ciele i twarzy, musiałem przed ablucjami nałożyć maseczkę tlenową.Było to porządnie kłopotliwe, ale wolałem taki prysznic od żadnego.Jak wiadomo, kiedy już inżynierowie mieli budowanie rakiet w małym palcu, astronautów nękały awarie klozetów i myśl techniczna długo musiała się wysilać, zanim znalazła rozwiązanie tej szarady.Anatomia człowieka fatalnie przystaje do kosmicznych warunków [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Coś się jednak zmieniło.W pierwszej chwili nie zorientowałem się, czemu trudno mi utrzymać równowagę, aż poczułem, że mój lewy but tkwi w uchwycie spłaszczonych i wygiętych trzpieni jak w kleszczach.Usiłowałem go wyrwać, myśląc, że sam się tak zaplątałem, ale trzymały mi nogę mocno i nawet przy pomocy ostrza łopatki nie udało mi się ich rozgiąć - Jest tam Wivitch? - spytałem.Zgłosił się po trzech sekundach.- Zdaje się, że wzięli mnie jak borsuka - powiedziałem.- To mi wygląda na potrzask.Było to wprost idiotyczne.Dostałem się w żeleźce, w prymitywną pułapkę! Nie mogłem się z niej wydostać.Mikropy jak podniecone muchy okrążały mnie szamocącego się do siódmych potów z szczękami, w których but tkwił jak w imadle.- Wróć na pokład - zaproponował Wivitch.Może był to któryś z jego asystentów, głos był jakby inny.- Jeżeli przez T O mam stracić zdalnika, to niedaleko się posuniemy - powiedziałem.- Muszę to przeciąć!- Masz karborundową tarczówkę.Odpiąłem przypasany do uda płaski futerał.Rzeczywiście tkwiła tam zgrabna tarczówka.Włączyłem jej kabelek do zasilacza w skafandrze i pochyliłem się.Spod wirującego ostrza trysnęły iskry.Wnyki, trzymające mój but w kostce, rozchylały się już, przecięte prawie do końca, kiedy poczułem stopą, tkwiącą w bucie, narastający żar.Wszystkimi siłami wyszarpnąłem nogę z potrzasku i zobaczyłem, że metalowa bulwa, podobna do wielkiego kartofla, z której dobywały się te korzeniaste pręty, rozpala się jak od niewidzialnego płomienia.Biały plastyk buta czerniał już i łuszczył się od żaru.Uczyniłem ostatni wysiłek i nagle wyswobodzony zatoczyłem się w tył.Oślepił mnie krzaczasty błysk, poczułem gwałtowne uderzenie w pierś, usłyszałem trzask prutego skafandra i na mgnienie zapadłem w nieprzeniknioną ciemność.Nie straciłem przytomności, po prostu otoczył mnie mrok.Po chwili usłyszałem głos Wivitcha:- Tichy, jesteś na pokładzie.Odezwij się! Już po pierwszym zdalniku.Zamrugałem oczami.Siedziałem w fotelu, oparty o zagłówek, z dziwacznie podgiętymi nogami, trzymając się za pierś, tam gdzie przed chwilą poczułem ostre uderzenie.Właściwie ból, jak dopiero teraz sobie uświadomiłem.- Czy to była mina.? - powiedziałem ze zdziwieniem.- Mina połączona z samotrzaskiem? To już nic doskonalszego nie umieli wymyślić?Słyszałem głosy, ale nikt nie mówił do mnie: ktoś pytał o mikropy.- Nie ma wizji - powiedział jakiś inny głos.- Jak to, wszystkie zniszczył ten jeden wybuch?- To niemożliwe.- Nie wiem, czy możliwe, czy nie, ale nie ma wizji.Oddychałem wciąż głęboko, jak po długim biegu, patrząc w tarczę Księżyca.Cały krater Flamsteeda i równinę, na której tak głupio utraciłem zdalnika, mogłem przykryć opuszką palca.- Co z mikropami? - odezwałem się wreszcie.- Nie wiemy.Spojrzałem na zegarek i zdziwiłem się: prawie cztery godziny spędziłem na Księżycu.Dochodziła północ czasu pokładowego.- Nie wiem, co uważacie - powiedziałem nie ukrywając ziewnięcia - ale na dzisiaj mam dość.Idę spać.VI.Drugi zwiadZbudziłem się wypoczęty i natychmiast przypomniałem sobie zajścia poprzedniego dnia.Po uczciwym prysznicu myśli się zawsze najlepiej, nastawałem więc na to, żeby mieć na pokładzie łazienkę z bieżącą wodą, a nie te wilgotne ręczniki, które nędznie zastępują wannę.O wannie nie mogło być mowy; łazienką był pojemnik wielki jak beczka, woda biła strumieniami z jednej strony, a z przeciwnej wsysał ją silny prąd powietrza.Żeby się nie udusić, bo woda przy nieważkości rozlewa się grubnącą warstwą po całym ciele i twarzy, musiałem przed ablucjami nałożyć maseczkę tlenową.Było to porządnie kłopotliwe, ale wolałem taki prysznic od żadnego.Jak wiadomo, kiedy już inżynierowie mieli budowanie rakiet w małym palcu, astronautów nękały awarie klozetów i myśl techniczna długo musiała się wysilać, zanim znalazła rozwiązanie tej szarady.Anatomia człowieka fatalnie przystaje do kosmicznych warunków [ Pobierz całość w formacie PDF ]