[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jesteście jak sępy krążące w prze-stworzach, ślepe na blaski cudów, a chciwie wypatrujące w nizinach padliny.Przepadnieciew niepamięci czasów rychlej i bardziej bez śladów nizli.Zenon nie słuchał więcej, podrażniony jego ostrym tonem, wyszedł prędko, ale na koryta-rzu, jak słabe, dalekie echo, usłyszał znowu ten śpiew dziwny. Woła mnie! Tak, wyraznie mnie woła! pomyślał naraz, przypominając sobie to, zaczym gonił dni tyle na próżno. Idz za spotkanym.idz za spotkanym powtarzał zbielałymi wargami i już nie rozmy-ślając, bez wahania ni najmniejszej chęci oporu, spokojny, zimny prawie, zupełnie świadomy,powstał w sobie posłuszny, by iść za tym nakazem nieubłaganym, jaki znowu nim owładnął.Poszedł w jakimiś niewiadomym kierunku za tą piosenką, co się niekiedy odzywała ci-chym kwileniem z cieniów i była mu drogowskazem do Nieznanego. Idę.idę. szeptał niekiedy, przyśpieszając kroku.54Dopiero na Piccadilly rozwiały się zupełnie te dzwięki tonąc w tłumie ulicznym i zgiełku.Stanął wtedy bezradnie, rozglądając się po ulicy.Po drugiej stronie, w świetle wystawy sklepowej wyraznie zobaczył idącą Daisy, pobiegłnatychmiast za nią, nie mogąc się jednak zbliżyć z powodu gęstwy ludzkiej, nad którą widziałjej głowę. Niechaj się stanie, co się ma stać pomyślał, zupełnie niezdziwiony tym spotkaniem,pewny już, że po to tutaj przyszedł, że tak być miało.Szedł za nią o parę kroków zaledwie, nie zbliżając się nawet wtedy, gdy tłum cały gdzieśsię podział, gdy szli jakimiś prawie pustymi ulicami, że tylko ich kroki rozlegały się głucho,szedł za nią jak cień nieodstępny i nigdy nie zgubiony, jak konieczność.Jakieś ulice przeszli, jakieś puste place, jakieś parki uśpione i pełne cichych szmerów, i poszerokich schodach wchodzili na jakiś dworzec kolejowy.Kupił bilet do tej samej stacji, której nazwę ona przedtem rzuciła kasjerowi.Nie krył się przed nią zupełnie, weszli do poczekalni prawie razem, ale ona patrząc nańjakby go nie spostrzegała, błądziła oczyma po jego twarzy niby po rzeczy obcej, jak się błądzipo kamieniach przydrożnych i przedmiotach niepostrzeżonych; nie czuł się tym dotknięty,rozumiał, iż tak być musi, a nawet chwilami wydawało mu się, że ona jest nim samym, takądziwnie zgodną tożsamość rytmu czuł z jej duszą.Snuli się obok siebie jak dwa cienie prze-nikające się nawzajem albo jak dwa światła patrzali na jednakie rzeczy i z pewnością z jedna-kim uczuciem niepostrzegania niczego byli jak te drzewa obumarłe w czas zimowy i wynu-rzające się z mgieł pierwszej budzącej się wiosny; któreż z nich wie, którym jest i gdzie.Bezwiednie chciał wsiąść do jednego z nią przedziału, ale nim doszedł, zamknęła drzwi,więc siadł do sąsiedniego i stał w oknie całą drogę, przesuwając się pustymi oczyma po wid-mowych zarysach krajobrazów, wynurzających się z nocy chmurnej, po tych sennych wizjachnatłoczonych obłoków, przez które księżyc przepływał wolno, zapadając co chwila w przepa-ście postrzępione i sine, a jeśli co spostrzegł, to tylko jej cień, czarną sylwetkę jej głowy, le-żącą na kręgu światła padającego z okien i biegnącego po ziemi obok pociągu, snadz całyczas stała tak samo w oknie.Wysiedli na jakiejś głuchej, uśpionej stacji, przeszli milczące i puste sale, mroczny i rów-nież pusty podjazd i zanurzyli się w czarną aleję drzew ogromnych.Wiatr zahuczał, drzewa zakołysały się ciężko, powiał senny trzepot i szum gałęzi, jęk sięrozległ posępny, trwożny i cichy szept przeleciał nad ziemią, zatrzęsły się przydrożne żywo-płoty, załkały smutnie twarde liście laurów, trwoga jak puchacz załopotała skrzydłami i przy-czaiła się w ciemnościach.Weszli w jakiś park śpiący, w nieprzeniknione i czarne gąszcze; tylko pasy nieba jaśniałynieco nad głowami, wlokły się jak długie i kręte drogi, zawalone postrzępionymi chmurami, aobrzeżone rozchwianymi konturami drzew, księżyc wychylał się niekiedy, a wówczas cieniedrzew waliły się na drogę martwą ciemnicą i przerzynały ją jak trupy czarnymi progami [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Jesteście jak sępy krążące w prze-stworzach, ślepe na blaski cudów, a chciwie wypatrujące w nizinach padliny.Przepadnieciew niepamięci czasów rychlej i bardziej bez śladów nizli.Zenon nie słuchał więcej, podrażniony jego ostrym tonem, wyszedł prędko, ale na koryta-rzu, jak słabe, dalekie echo, usłyszał znowu ten śpiew dziwny. Woła mnie! Tak, wyraznie mnie woła! pomyślał naraz, przypominając sobie to, zaczym gonił dni tyle na próżno. Idz za spotkanym.idz za spotkanym powtarzał zbielałymi wargami i już nie rozmy-ślając, bez wahania ni najmniejszej chęci oporu, spokojny, zimny prawie, zupełnie świadomy,powstał w sobie posłuszny, by iść za tym nakazem nieubłaganym, jaki znowu nim owładnął.Poszedł w jakimiś niewiadomym kierunku za tą piosenką, co się niekiedy odzywała ci-chym kwileniem z cieniów i była mu drogowskazem do Nieznanego. Idę.idę. szeptał niekiedy, przyśpieszając kroku.54Dopiero na Piccadilly rozwiały się zupełnie te dzwięki tonąc w tłumie ulicznym i zgiełku.Stanął wtedy bezradnie, rozglądając się po ulicy.Po drugiej stronie, w świetle wystawy sklepowej wyraznie zobaczył idącą Daisy, pobiegłnatychmiast za nią, nie mogąc się jednak zbliżyć z powodu gęstwy ludzkiej, nad którą widziałjej głowę. Niechaj się stanie, co się ma stać pomyślał, zupełnie niezdziwiony tym spotkaniem,pewny już, że po to tutaj przyszedł, że tak być miało.Szedł za nią o parę kroków zaledwie, nie zbliżając się nawet wtedy, gdy tłum cały gdzieśsię podział, gdy szli jakimiś prawie pustymi ulicami, że tylko ich kroki rozlegały się głucho,szedł za nią jak cień nieodstępny i nigdy nie zgubiony, jak konieczność.Jakieś ulice przeszli, jakieś puste place, jakieś parki uśpione i pełne cichych szmerów, i poszerokich schodach wchodzili na jakiś dworzec kolejowy.Kupił bilet do tej samej stacji, której nazwę ona przedtem rzuciła kasjerowi.Nie krył się przed nią zupełnie, weszli do poczekalni prawie razem, ale ona patrząc nańjakby go nie spostrzegała, błądziła oczyma po jego twarzy niby po rzeczy obcej, jak się błądzipo kamieniach przydrożnych i przedmiotach niepostrzeżonych; nie czuł się tym dotknięty,rozumiał, iż tak być musi, a nawet chwilami wydawało mu się, że ona jest nim samym, takądziwnie zgodną tożsamość rytmu czuł z jej duszą.Snuli się obok siebie jak dwa cienie prze-nikające się nawzajem albo jak dwa światła patrzali na jednakie rzeczy i z pewnością z jedna-kim uczuciem niepostrzegania niczego byli jak te drzewa obumarłe w czas zimowy i wynu-rzające się z mgieł pierwszej budzącej się wiosny; któreż z nich wie, którym jest i gdzie.Bezwiednie chciał wsiąść do jednego z nią przedziału, ale nim doszedł, zamknęła drzwi,więc siadł do sąsiedniego i stał w oknie całą drogę, przesuwając się pustymi oczyma po wid-mowych zarysach krajobrazów, wynurzających się z nocy chmurnej, po tych sennych wizjachnatłoczonych obłoków, przez które księżyc przepływał wolno, zapadając co chwila w przepa-ście postrzępione i sine, a jeśli co spostrzegł, to tylko jej cień, czarną sylwetkę jej głowy, le-żącą na kręgu światła padającego z okien i biegnącego po ziemi obok pociągu, snadz całyczas stała tak samo w oknie.Wysiedli na jakiejś głuchej, uśpionej stacji, przeszli milczące i puste sale, mroczny i rów-nież pusty podjazd i zanurzyli się w czarną aleję drzew ogromnych.Wiatr zahuczał, drzewa zakołysały się ciężko, powiał senny trzepot i szum gałęzi, jęk sięrozległ posępny, trwożny i cichy szept przeleciał nad ziemią, zatrzęsły się przydrożne żywo-płoty, załkały smutnie twarde liście laurów, trwoga jak puchacz załopotała skrzydłami i przy-czaiła się w ciemnościach.Weszli w jakiś park śpiący, w nieprzeniknione i czarne gąszcze; tylko pasy nieba jaśniałynieco nad głowami, wlokły się jak długie i kręte drogi, zawalone postrzępionymi chmurami, aobrzeżone rozchwianymi konturami drzew, księżyc wychylał się niekiedy, a wówczas cieniedrzew waliły się na drogę martwą ciemnicą i przerzynały ją jak trupy czarnymi progami [ Pobierz całość w formacie PDF ]