[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kilka, na przykład Alfonso, twardo nocuje po drzewach, ale z reguły prawie wszystkie śpią w klatce.Wiem, że zbliża się chwila, w której ojciec zamknie drzwi i więcej ich nie wypuści.We śnie idę porozmawiać z ptakami.Mówię im, że pora się zbierać.Tłumaczę, że jeśli nie przestaną wracać na noc do klatki, zostaną w niej zamknięte na dobre, a potem porozsadzane do małych klatek.Z początku mnie nie rozumieją, potem nie chcą wierzyć.Głos zabiera Alfonso.Mówi, że moje słowa są prawdą i że nigdy jeszcze nie okłamałem ptaków.Istotnie czas się zbierać.Alfonso mówi, że zna drogę, że przelot będzie długi i niektórzy przypłacą go życiem, ale on i tak rusza.Ptasia tak samo.Chcą wyruszyć nazajutrz wczesnym rankiem.Słucham i robi mi się smutno.Wśród ptaków wielkie poruszenie.O świcie wszystkie są gotowe: wzlatujemy równocześnie jednym zamachem skrzydeł.Na czele stada leci Alfonso.Lecimy prosto na południe, ponad zbiornikiem gazu, ponad Lansdowne i dalej, do Chester, a ja cały czas z nimi.Zastanawiam się, co teraz będzie z moim życiem.Czy jeszcze kiedykolwiek obudzę się we własnym łóżku?I nagle, sam nie wiem jak, już nie jestem z nimi.Jestem w powietrzu, lecę, widzę jak się oddalają.Nie mogę dotrzymać im tempa; opuszczają mnie.Widzę siebie jako ptaka, który leci razem z innymi, tuż za Alfonsem i Ptasią.Wiem, że będę z nimi, gdziekolwiek się udadzą.Z mojego miejsca na niebie widzę, jak staję się — jak stajemy się — coraz mniejszymi punkcikami, aż wreszcie jest już tylko niebo.Czuję, że robię się coraz cięższy, opadam, szybuję ku ziemi niewiele wolniej, niż spadałem ze zbiornika gazu.Spadając trzepię ramionami i ledwo, ledwo udaje mi się wrócić w sen pod pustym niebem.Rankiem ptaków już nie ma.Ojciec się złości.Ja czuję, że zostałem sam.Przez cały dzień czekamy, może ptaki wrócą.Jest sobota i od rana do wieczora wpatruję się w niebo, próbując całą siłą woli utrzymać ptaki z dala.Na drugi dzień demontuję awiarium.Drewno układam za garażem.Robię to po cichu, żeby nikt się nie zorientował.O wiele łatwiej rozmontować rzecz, niż ją zbudować.Kiedy wchodzę do domu, żeby się położyć, po awiarium nie ma już ani śladu.Tej nocy nie śnię.Dni mijają powoli.Jestem bardzo samotny.Martwię się, jak powiedzieć ojcu, że nie chcę iść na studia.Martwię się też, że mogą mnie powołać do wojska.W końcu wszystko klaruje się samo: decyzja zapada poza mną.We wrześniu dostaję list z wojska z wiadomością, że zostałem wytypowany na studia inżynieryjne w systemie ASTP, co oznacza wojskowy program kursów specjalistycznych.Przydzielili mnie do filii Uniwersytetu Floryda w Gainsville.Test kwalifikacyjny na ASTP robiłem w szkole w lutym i zupełnie o nim zapomniałem.Zdaje się, że to idealne wyjście.Mogę oderwać się od wszystkiego, a inżynieria nie jest jeszcze taka najgorsza.Dowiadujemy się, że szkolą nas na inżynierów dla potrzeb odbudowy Europy i Japonii po wojnie.Moi rodzice są szczęśliwi, liczą na to, że zostanę oficerem, a to im obojgu imponuje.Zgłaszam się do wojska pod koniec miesiąca.Wysyłają mnie na jeden semestr do Uniwersytetu Floryda, po czym rozwiązują całe ASTP.Zostaję przeniesiony do Fort Benning na szkolenie rekrutów, następnie zaś na Południowy Pacyfik jako rezerwa piechoty.Często myślę o ptakach, o Percie, o moich dzieciach, ale nie śnią mi się nigdy.19Kiedy na drugi dzień rano przychodzę do Ptaśka, przysiągłbym, że się do mnie uśmiecha.Wpasowuję krzesło między drzwi i czekam, aż Renaldi sobie pójdzie.— Hej, Ptasiek, to ja, twój stary kumpel Al.I co ty na to? Nie masz jeszcze ochoty pogadać? Pamiętasz mnie?Ten siedzi w kucki i tylko na mnie patrzy.Ręce skrzyżował na kolanach, opiera na nich podbródek.Jego oczy rejestrują mnie, ale nie ma w nich odpowiedzi.Obserwuje mnie tak, jak kiedyś obserwował ptaki.Mimo ciągłego rozbiegania, jego wzrok, nie wiem jakim cudem, wciąż koncentruje się na mnie.Trochę to niesamowite, ale z całą pewnością wiem, że on tam jest.Zaczynam znowu opowiadać o naszych starych wyczynach, ale już sam siebie nudzę.Spędziliśmy z Ptaśkiem razem masę czasu.Łaziliśmy po Sześćdziesiątej Dziewiątej albo w piątki wieczorem do Biblioteki Miejskiej po książki, tylko że o tym nie warto mówić.Znowu zaczynam o starej budzie, o ciasnej, zagraconej komórce, z której żeśmy wyrośli, ale to też do niczego nie prowadzi.Nabieram przekonania, że Ptasiek dobrze to wszystko zna i nie chce więcej na ten temat słyszeć.Wiem, że jest ciekaw, co ze mną, ale nie może spytać.Chcę mówić, chcę mu powiedzieć.Nawet nie wiedziałem, jak bardzo chcę komuś powiedzieć.A jak nie Ptaśkowi — to komu?Po szkoleniu zasadniczym wyjeżdżam jako rezerwista do Europy z osiemdziesiątą siódmą dywizją.Opowiadam Ptaśkowi, co było fajnego, różne śmieszne numery, na przykład, jak się w piękną pogodę jechało ciężarówkami tuż za kolumną czołgów.A potem te wszystkie Francuzki, a zaraz po nich błocko Saary.Dalej mówię o Metz i o szarży dwudziestej ósmej na to kretyńskie wzgórze Twierdzy Joanny d'Arc, i o tym, jak tam właśnie oberwał Joe Higgins.W Upper Merion Higg grał koło mnie na lewej obronie.Z ciężkim trudem dochodzę do sedna opowieści.Zanim docieramy do Niemiec i porywamy się na Linię Zygfryda, już mam sierżanta, bez pudła.Nie żebym był specjalnie bitnym żołnierzem, ale po prostu nie ma kogo awansować.Jednego o sobie nie wiedziałem: że mam szczęście.Nie jest to bynajmniej jedyna rzecz, której nie wiedziałem o Alu Columbato.Odkryłem, że bardziej niż inni boję się rzeczy, na które nic nie mogę poradzić — na przykład ognia artylerii.Byle wypierdek, gnojek, który każdemu boi się spojrzeć w oczy, którego mógłbym ręką zmieść z powierzchni ziemi, potrafi siedzieć sobie spokojnie pod ogniem w okopie, gdzie z obu ścian sypie mu się na łeb, i zajadać batony albo opowiadać dowcipy.Tacy też się boją, pewnie, ale potrafią z tym żyć.Chciałbym bać się godnie, ale nie wiem jak.Przeszywa mnie głęboki aż do kości strach, że zostanę zmiażdżony.Na tysiąc różnych sposobów widzę krew, moją własną krew.Kładzie mnie pierdolona miłość do własnego ciała.Dochodzi do tego, że się boję, że będę się bał.Boję się, że za którymś razem po prostu zacznę wiać, i wszelką siłą zmuszam się do pozostania w miejscu, nawet jeżeli nic się nie dzieje.Wszyscy się pomału dowiadują, że ze mnie twardy makaroniarz, tyle że bez jaj.Jest tam u nas taki mały Żydek, co to nawet do wagi koguciej by się nie nadawał, i właśnie on zostaje dowódcą plutonu.Należy mu się.Zawsze wie, kiedy ruszyć, kiedy stać w miejscu; bez przerwy główkuje.Taki powinien być prawdziwy żołnierz.Al, kawał chłopa, nic tylko kombinuje, jak by tu się nie zesrać w gacie — dosłownie.Oddycham głęboko, żeby tylko się nie dać, żeby tylko nie nawiać do kuchni polowej.A za każdym razem, jak już się zbiorę w sobie, żeby się zgłosić, gdzie trzeba, odegrać świra, dostać papier o niezdolności do służby — wycofują nas z frontu i znowu próbuję jakoś poskładać się do kupy.Śpię niedużo, cały czas trwam w pogotowiu.Ręce tak mi się trzęsą, że ledwo mogę naładować magazynek.I tak przez cały czas, nie tylko jak robi się gorąco.Zupełnie jakby mój pieprznięty organizm sam sobą rządził.Wyobraźnia ani rozum nie mają z tym nic wspólnego.Lewis i Brenner, Brenner to ten Żydek, obrywają na krzyżówce w Ohmsdorf.Nikt już nie został ze starej kadry, więc pomocnikiem Richardsa robią mnie.Richards doszedł do nas z rezerwy w Saarze [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl