[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tylko dlatego się wycofuje.Nie ma innych powodów".- Bo to prawda! Nie rozumiem cię, Czart! Wcale cię nie rozumiem! Przecież to ty wbiłeś mi to do głowy!- No to teraz wybij to sobie z niej i ruszajmy.Dostrzegł kątem oka, że ręka Grega sunie w stronę wiszącego na drzwiach kabiny karabinu, cisnął mu wiec papierosem w twarz i zdołał uderzyć go raz w żołądek - słaby cios z lewej ręki, ale najlepszy jaki mógł zadać z tej pozycji.Greg rzucił się na niego i Tanner poczuł, że jest przygnieciony do swego fotela.Mocowali się w milczeniu, a palce Grega pełzły powoli do jego twarzy, w kierunku oczu.Tannerowi udało się wreszcie oswobodzić ręce, złapał Grega za głowę i robiąc półobrót, odepchnął go z całej siły od siebie.Greg uderzył o tablice rozdzielczą, zesztywniał, po czym jego ciało zwiotczało.Tanner chwycił go za włosy i jeszcze dwa razy grzmotnął jego głową o tablice po to tylko, aby mieć pewność, że nie spieprzył roboty.Potem odepchnął bezwładne ciało i wrócił na fotel kierowcy.Łapiąc oddech sprawdził wszystkie ekrany.Nic mu na razie nie zagrażało.Wydobył sznur ze skrzyni z narzędziami i wykręcając Gregowi ręce do tyłu, skrępował je w łokciach i przeciągnął linkę do nadgarstków.Potem przechylił częściowo fotel, posadził na nim Grega i przywiązał go do niego.Wrzucił bieg i ruszył w stronę Ohio.W dwie godziny później Greg zaczął jęczeć i Tanner włączył muzykę, żeby go zagłuszyć.Znowu pojawił się sielski krajobraz: trawy i drzewa, zielone pola, sady jabłoniowe, w których jabłka były jeszcze małe i zielone, białe zabudowania farmerskie, brązowe i czerwone stodoły pobudowane daleko od szosy, którą jechał.Falujące na wietrze rzędy zielonej kukurydzy o wykształconych już brązowych kitkach, najwyraźniej otaczane przez kogoś opieką; ogrodzenia ze sztachet; zielone żywopłoty; wysokie, gwiazdolistne klony; świeżo odmalowane znaki drogowe; kryta zielonym gontem wieża, z której dochodziło bicie dzwonu.Linie na niebie poszerzyły się, ale samo niebo nie pociemniało, jak to zwykło czynić przed burzą.Pędząc tak szosą, dotarł w południe do Dayton Abyss.Zatrzymał się przed zasnutym mgłą kanionem i spojrzał w dół.Potem rozejrzał się na prawo i lewo, zdecydował, że pojedzie w lewo i skierował się na północ.Poziom promieniowania znowu był wysoki, spieszył się wiec, zwalniając jedynie przy omijaniu szczelin, przepaści i rozpadlin, wydzielających się z mrocznej otchłani kanionu głównego.Z niektórych sączyły się gęste, żółte opary.W pewnej chwili spowiły go zewsząd lepką, siarkową chmurą.Rozwiał ją dopiero lekki wietrzyk, który zerwał się na moment i ucichł.I wtedy odruchowo uderzył po hamulcach.Samochód szarpnął i stanął, a Greg znowu zajęczał.Tanner patrzył przez chwile szeroko otwartymi oczami na to, co nagle przyciągnęło jego wzrok, potem ruszył wolno naprzód.Widok ten nie powtórzył się już więcej, ale niełatwo było wymazać go z pamięci i Tanner nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że gdzieś już to widział.Tam, niedaleko Abyss, natknął się na pożółkły, szczerzący w uśmiechu zęby, ukrzyżowany szkielet.Ludzie, pomyślał.To wyjaśnia wszystko.Kiedy wydostał się z rejonu mgieł, niebo było ciągle ponure i przez jakiś czas nie zdawał sobie sprawy, że znajduje się znowu na otwartej przestrzeni.Okrążenie Dayton zabrało mu prawie cztery godziny.Pędził teraz przez zryte pociskami wrzosowiska, kierując się znowu na wschód.Z nurtów rwącej po niebie czarnej rzeki wyjrzał na chwile cieniutki sierp słońca, daremnie próbującego wspiąć się na jej północny brzeg.Reflektory przełączone były na największą jasność i Tanner, zdając sobie sprawę z tego, co może za chwile nastąpić, rozglądał się za jakimś schronieniem.Na wzgórzu stała stara stodoła, skręcił wiec w tamtą stronę.Jedna ściana groziła zawaleniem, a wrota, wyrwane z zawiasów, leżały na ziemi, wjechał jednak ostrożnie do środka.Wnętrze wyglądało w świetle reflektorów na zawilgocone i zapleśniałe.W rozwalonym boksie leżał szkielet konia.Zatrzymał wóz, wyłączył reflektory i czekał.Niebawem znowu rozległo się zawodzenie, zagłuszając jęki wydawane od czasu do czasu przez Grega.Potem dał się słyszeć inny dźwięk, nie tak ogłuszający jak ten, który pamiętał z LA., a łagodny raczej, jednostajny, cichy pomruk.Uchylił drzwiczki samochodu, żeby lepiej słyszeć.Nic go nie zaatakowało, wysiadł więc z kabiny i przeciągnął się.Poziom promieniowania był prawie normalny, toteż nie zadawał sobie trudu, aby naciągnąć skafander ochronny.Podszedł do leżących na ziemi wrót i wyjrzał na zewnątrz [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Tylko dlatego się wycofuje.Nie ma innych powodów".- Bo to prawda! Nie rozumiem cię, Czart! Wcale cię nie rozumiem! Przecież to ty wbiłeś mi to do głowy!- No to teraz wybij to sobie z niej i ruszajmy.Dostrzegł kątem oka, że ręka Grega sunie w stronę wiszącego na drzwiach kabiny karabinu, cisnął mu wiec papierosem w twarz i zdołał uderzyć go raz w żołądek - słaby cios z lewej ręki, ale najlepszy jaki mógł zadać z tej pozycji.Greg rzucił się na niego i Tanner poczuł, że jest przygnieciony do swego fotela.Mocowali się w milczeniu, a palce Grega pełzły powoli do jego twarzy, w kierunku oczu.Tannerowi udało się wreszcie oswobodzić ręce, złapał Grega za głowę i robiąc półobrót, odepchnął go z całej siły od siebie.Greg uderzył o tablice rozdzielczą, zesztywniał, po czym jego ciało zwiotczało.Tanner chwycił go za włosy i jeszcze dwa razy grzmotnął jego głową o tablice po to tylko, aby mieć pewność, że nie spieprzył roboty.Potem odepchnął bezwładne ciało i wrócił na fotel kierowcy.Łapiąc oddech sprawdził wszystkie ekrany.Nic mu na razie nie zagrażało.Wydobył sznur ze skrzyni z narzędziami i wykręcając Gregowi ręce do tyłu, skrępował je w łokciach i przeciągnął linkę do nadgarstków.Potem przechylił częściowo fotel, posadził na nim Grega i przywiązał go do niego.Wrzucił bieg i ruszył w stronę Ohio.W dwie godziny później Greg zaczął jęczeć i Tanner włączył muzykę, żeby go zagłuszyć.Znowu pojawił się sielski krajobraz: trawy i drzewa, zielone pola, sady jabłoniowe, w których jabłka były jeszcze małe i zielone, białe zabudowania farmerskie, brązowe i czerwone stodoły pobudowane daleko od szosy, którą jechał.Falujące na wietrze rzędy zielonej kukurydzy o wykształconych już brązowych kitkach, najwyraźniej otaczane przez kogoś opieką; ogrodzenia ze sztachet; zielone żywopłoty; wysokie, gwiazdolistne klony; świeżo odmalowane znaki drogowe; kryta zielonym gontem wieża, z której dochodziło bicie dzwonu.Linie na niebie poszerzyły się, ale samo niebo nie pociemniało, jak to zwykło czynić przed burzą.Pędząc tak szosą, dotarł w południe do Dayton Abyss.Zatrzymał się przed zasnutym mgłą kanionem i spojrzał w dół.Potem rozejrzał się na prawo i lewo, zdecydował, że pojedzie w lewo i skierował się na północ.Poziom promieniowania znowu był wysoki, spieszył się wiec, zwalniając jedynie przy omijaniu szczelin, przepaści i rozpadlin, wydzielających się z mrocznej otchłani kanionu głównego.Z niektórych sączyły się gęste, żółte opary.W pewnej chwili spowiły go zewsząd lepką, siarkową chmurą.Rozwiał ją dopiero lekki wietrzyk, który zerwał się na moment i ucichł.I wtedy odruchowo uderzył po hamulcach.Samochód szarpnął i stanął, a Greg znowu zajęczał.Tanner patrzył przez chwile szeroko otwartymi oczami na to, co nagle przyciągnęło jego wzrok, potem ruszył wolno naprzód.Widok ten nie powtórzył się już więcej, ale niełatwo było wymazać go z pamięci i Tanner nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że gdzieś już to widział.Tam, niedaleko Abyss, natknął się na pożółkły, szczerzący w uśmiechu zęby, ukrzyżowany szkielet.Ludzie, pomyślał.To wyjaśnia wszystko.Kiedy wydostał się z rejonu mgieł, niebo było ciągle ponure i przez jakiś czas nie zdawał sobie sprawy, że znajduje się znowu na otwartej przestrzeni.Okrążenie Dayton zabrało mu prawie cztery godziny.Pędził teraz przez zryte pociskami wrzosowiska, kierując się znowu na wschód.Z nurtów rwącej po niebie czarnej rzeki wyjrzał na chwile cieniutki sierp słońca, daremnie próbującego wspiąć się na jej północny brzeg.Reflektory przełączone były na największą jasność i Tanner, zdając sobie sprawę z tego, co może za chwile nastąpić, rozglądał się za jakimś schronieniem.Na wzgórzu stała stara stodoła, skręcił wiec w tamtą stronę.Jedna ściana groziła zawaleniem, a wrota, wyrwane z zawiasów, leżały na ziemi, wjechał jednak ostrożnie do środka.Wnętrze wyglądało w świetle reflektorów na zawilgocone i zapleśniałe.W rozwalonym boksie leżał szkielet konia.Zatrzymał wóz, wyłączył reflektory i czekał.Niebawem znowu rozległo się zawodzenie, zagłuszając jęki wydawane od czasu do czasu przez Grega.Potem dał się słyszeć inny dźwięk, nie tak ogłuszający jak ten, który pamiętał z LA., a łagodny raczej, jednostajny, cichy pomruk.Uchylił drzwiczki samochodu, żeby lepiej słyszeć.Nic go nie zaatakowało, wysiadł więc z kabiny i przeciągnął się.Poziom promieniowania był prawie normalny, toteż nie zadawał sobie trudu, aby naciągnąć skafander ochronny.Podszedł do leżących na ziemi wrót i wyjrzał na zewnątrz [ Pobierz całość w formacie PDF ]