[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Posunął się tak daleko, że dał mi na chwilę do ręki swojąsiatkę, pouczył, jak się to robi, zagarniać należało od dnai od razu unosić, pociągając, żeby zawartość nie wypłynęłaz powrotem.Ciężka ta jego siatka była jak piorun, ale udałomi się osiągnąć sukces i wyłowiłam sobie ten pierwszy bur-sztyn, mleczny, trójkątny, nieduży, ale i tak większy niżwszystkie zebrane.Zapłonęłam amokiem doskonałym.Mój wymarzony mężczyzna, symulując brak głębszegozainteresowania, włączył się w imprezę, rzekomo dla mojej54 Złota muchaprzyjemności.Przyobiecał mi siatkę.Mimo licznych starańi jeszcze liczniejszych pozorów.Panem Bogiem jednak niebył i wszystkiego nie wiedział.Zaczął od eksperymentu, na-bywając w Elblągu siatkę rybacką, rodzaj podbieraka, dos-konałą na mazurską uklejkę.W morskich śmieciach wygięłasię i połamała od pierwszego kopa.Nic nie mówiłam, alemusiałam chyba jakoś patrzeć, bo szarpnęła nim ambicjai zapowiedział, że jeszcze zobaczę.Zobaczyłam w rok później.Był to już siódmy rok odowej chwili, kiedy pierwszy raz ujrzałam złocistą smugę naplaży.Mój wymarzeniec potraktował sprawę poważnie i dwiesiatki z grzebieniówki wykonał własnoręcznie.Znakomite!Bez porównania lżejsze niż te rybackie kaczorki, a za to niedo zdarcia, drągi zaś do nich wetknął też zdumiewająco lek-kie, z jakiegoś idealnie wysuszonego drewna, znalezionegow głębiach lasu.Na maszty by się nadawały.Od słodkiegopieska różnił się zgoła wstrząsająco, a ciągle jeszcze robiłamporównania, słodki piesek kazałby mi o te siatki postarać sięsamej i jeszcze by krytykował.Boże, do jakiegoż nieba prze-szłam.! W dodatku, zważywszy iż były to czasy reglamen-tacji i przydziałów specjalnych, dzięki czemu niczego nie mo-żna było zwyczajnie kupić, mój wymarzeniec kazał sobieprywatnie uszyć nieprzemakalny kombinezon.Wyglądałw nim epokowe! W efekcie tych wszystkich jego poczynańmoje serce zakwitło wzmożonym uwielbieniem dla bóstwa.Od pierwszej chwili zabawy zawarliśmy umowę, jednakupa jego, druga moja, na zmianę.W płomieniach uczući wypiekach na twarzy, siąkając energicznie nosem, z któregomi ciekło nie od kataru, tylko z zimna, przegamiałam jegokupy, wybierając z nich jego zdobycz.Jako rzetelnie w tymmomencie zakochana oślica marzyłam, żeby w którejś zna-leźć jakiś cud, bryłę wagi pół kilo, z muchą w środku, ob-Joanna Chmielewska 55toczkiem, trawką, krokodylem.! Nie jest wykluczone, żegdybym znalazła coś takiego w swojej, przełożyłabym dojego, bo niczego w owych chwilach nie pragnęłam bardziejniż uszczęśliwić mężczyznę.Inne sposoby uszczęśliwiania najwidoczniej wychodziłymi nie najlepiej.Bursztyn ogólnie był, pogoda sprzyjała, śmieci podchodziły.Trzeciego dnia tej współpracy, być może przez brak półkilowejbryły, ponownie opętały mnie zeszłoroczne chęci.Zalęgło się wemnie cichutkie na razie i nieśmiałe pragnienie posiadaniacałkowicie własnej kupy, osobiście wyciągniętej z morza.Prag-nienie nabierało rumieńców, poza tym trochę się czułam jakpasożyt, bo jak to tak, on pracuje, a ja korzystam, nie przywyk-łam do takich dziwnych sytuacji, wolałabym sama.Siatkęmiałam, długie gumiaki też, ale jakoś umykała mi szansa.Każdeśmieci, wypatrzone bliżej brzegu, w płytszej wodzie, on od razuwyciągał i znów robiło się to samo, jedno dla niego, drugie dlamnie.Swoją chciwość na bursztyn starał się powściągliwieukrywać, ale też w nim tkwiła, widać ją było, wyłaziła szparami,jak para spod nieszczelnej pokrywki na bulgoczącym garnku.W dodatku udawał, że moje staranne wydłubywanie jegozdobyczy nie stanowi dla niego żadnej pomocy.Może i rze-czywiście wcale go nie chciał, w tych śmietnikowych znalezis-kach każda bryłka, każdy kawałek, miodowo błyskającyspod czarnych patyków, to były odkrycia, od których sercełomotało.Może ja pragnęłam własnej, prywatnej kupy, a onwłasnego, prywatnego łomotu.?W każdym razie na moje pełne zapału pytanie:- Wygrzebać ci.?Odpowiadał obojętnie:- Jak chcesz.Jeśli ci to sprawia przyjemność.Dość rychło przestało mi sprawiać przyjemność.Co gorsza, tak się jakoś składało, że te jego kupy byłyurodzajniejsze, przytrafiały się w nich większe sztuki niż56 Złota muchaw moich.W moich przeważnie drobnica.Nie, cóż znowu,nie oszukiwał mnie, broń Boże, ciągnął uczciwie jak leci, aletajemnicza i złośliwa siła kierowała jego ręką i siatką nieko-rzystnie dla mnie.Nie lubiła mnie widocznie.Nie wytrzymałam, przełamałam rozterkę, czwartegodnia zrobiłam to samo co w ubiegłym roku, oznajmiłam, żeidę w przeciwną stronę.Morze jak zupa, ledwo chlupocze,nic nie wyrzuca, ale nie szkodzi, udam się w kierunku Związ-ku Radzieckiego i popatrzę, co tam słychać.- Ja bym raczej popatrzył, co widać - skorygowało mniebóstwo.- No dobrze, może coś tam się jeszcze plącze, aleto będą wybiórki.Wątpię, czy podsunie coś nowego.Nowe, nie nowe, musiałam odetchnąć.Niechby nawetwybiórki, ale moje własne.Rozeszliśmy się w dwie przeciwnestrony świata.Wlokłam się jak za pogrzebem, z przyjemnością gapiącsię na czyste morze, czysty piaseczek i nikłą linię starychśmieci, sto razy przegrzebanych.Przy nim nie mogłabym siętak wlec, zawsze chodził szybciej, zmuszając do ruchu i mnie.A ja właśnie chciałam sobie trochę poleźć niczym paralitycz-ka, postać chwilami, połypać okiem na imitację fali, pona-pawać się ulubionym widokiem.Nareszcie zyskałam tę moż-liwość.Rzeczywiście, na nowości nie było szans.Co miało wy-leźć, wylazło przez minione kilka dni po sztormie, kiedy falasiadała.Wiatr, o ile ten łagodny powiewek można było na-zwać wiatrem, wiał od lądu, z południa [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl