[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Za nimi ukazał się świetny orszak rajtarii, przybranej w blachy odstóp do głowy, z błękitna chorągwią, na której złoty lew był wyszyty.Rajtarowie ci otac-zali sztab główny.Na ich widok poszedł szmer przez tłumy:- Wittenberg jedzie! Wittenberg!Jakoż jechał sam feldmarszałek, a przy nim Wrangel młodszy, Horn, Ersin, Loewen-haupt, Forgell.Oczy polskich rycerzy zwróciły się z chciwościa w ich stronę, a zwłaszczana twarz Wittenberga.Lecz oblicze jego nie zwiastowało tak straszliwego wojownika,jakim był w samej istocie.Była to twarz stara, blada, wyniszczona przez chorobę.Rysymiał ostre, nad ustami nosił rzadki i mały wąs, zadarty w końcach ku górze.Zaciśnięte ustai śpiczasty, długi nos nadawały mu pozór starego i drapieżnego skąpca.Przybrany w106czarny aksamit i w czarny kapelusz na głowie, wyglądał raczej na uczonego astrologa lubna medyka, i tylko złoty łańcuch na szyi oraz brylantowa gwiazda na piersiach i buławafeldmarszałkowska w ręku zdradzały jego wysoka hetmańska szarżę.Jadąc rzucał niespokojnie oczyma na króla, na sztab królewski, na stojące w szykuchorągwie, po czym wzrok jego ogarniał niezmierzone tłumy pospolitego ruszenia i ironic-zny uśmiech ukazywał mu się na bladych wargach.A w tych tłumach szmer rosnął coraz bardziej i słowo: Wittenberg! Wittenberg! -było na wszystkich ustach.Po chwili szmer zmienił się w pomruk głuchy, ale grozny, jak pomruk morza przedburzą.Od chwili do chwili cichł; a wówczas hen! w dali, w ostatnich szeregach, słychaćbyło jakiś głos perorujący.Temu głosowi odpowiadały inne, odpowiadało ich corazwięcej, rozlegały się coraz silniej, rozbiegały się coraz szerzej jakby jakieś echa złowrogie.Przysiągłbyś, że burza idzie z oddali, że wybuchnie z całą siłą.Dostojnicy stropili się i poczęli niespokojnie spoglądać na króla.- Co to jest? co to znaczy? - pytał Jan Kazimierz.Wtem pomruk przeszedł w huk tak straszny, jakby grzmoty poczęły w niebie walczyćze sobą.Niezmierne tłumy pospolitego ruszenia poruszały sie gwałtownie, zupełnie jak łanzboża, gdy huragan zawadzi o niego swym olbrzymim skrzydłem.Nagle kilkadziesiąt ty-sięcy szabel zabłysło w słońcu.- Co to jest? co to znaczy? - spytał powtórnie król.Nikt nie umiał mu odpowiedzieć.- Wtem Wołodyjowski stojący w pobliżu przy panu Sapieże zakrzyknął:- To pan Zagłoba!Wołodyjowski odgadł.Jak tylko bowiem warunki kapitulacji zostały ogłoszone i doszłydo uszu pana Zagłoby, stary szlachcic wpadł w gniew tak straszny, że mowa była mu przezjakiś czas odjętą.Przyszedłszy do siebie, zaczął od tego, iż wskoczył między szeregi po-spolitego ruszenia i począł burzyć umysły.Słuchano go chętnie, bo wszystkim się zdało, żeza tyle męstwa, za tyle trudów, za tyle krwi wylanej pod murami Warszawy lepszą pow-inni mieć nad nieprzyjacielem zemstę.Otaczały więc Zagłobę potężne koła niesfornej iburzliwej szlachty, a on całymi garściami rzucał rozżarzone węgle na prochy i wymowąrozdmuchiwał coraz większy pożar, który tym łatwiej ogarniał głowy, że już i tak dymiłyod zwykłych po zwycięstwie libacji.- Mości panowie! - mówił Zagłoba.- Oto te stare ręce pięćdziesiąt lat już pracują dlaojczyzny, pięćdziesiąt lat przelewały krew nieprzyjacielską przy wszystkich ścianachRzeczypospolitej, teraz zasię - mam świadków! - one to pałac Kazanowskich i kościółbernardyński zdobyły! A kiedy, mości panowie, Szwedzi stracili otuchę, kiedy na kapitu-lację się zgodzili? - oto wówczas, gdyśmy armaty od Bernardynów na Stare Miasto wy-rychtowali.Nie żałowano tu naszej krwi, bracia, hojnie nią szafowano, a pożałowano tylkosamego nieprzyjaciela.To my, bracia, substancję zostawiamy bez gospodarza, czeladz bezpana, żonę bez mężą, dziatki bez ojca.(o moje dziatki, co się z wami teraz dzieje!) i przy-chodzimy tu z gołą piersią na armaty, a jakaż nam za to nagroda? Oto taka: Wittenbergwolny odchodzi i jeszcze go honorują na drogę.Odchodzi kat naszej ojczyzny, odchodzibluzniciel przeciw wierze, Najświętszej Panny wróg zaciekły, podpalacz naszych domów,zdzierca naszych szat ostatnich, morderca żon i dziatek naszych! (o moje dziatki, gdzie wyteraz!) hańbiciel duchowieństwa i panienek Bogu poświęconych [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Za nimi ukazał się świetny orszak rajtarii, przybranej w blachy odstóp do głowy, z błękitna chorągwią, na której złoty lew był wyszyty.Rajtarowie ci otac-zali sztab główny.Na ich widok poszedł szmer przez tłumy:- Wittenberg jedzie! Wittenberg!Jakoż jechał sam feldmarszałek, a przy nim Wrangel młodszy, Horn, Ersin, Loewen-haupt, Forgell.Oczy polskich rycerzy zwróciły się z chciwościa w ich stronę, a zwłaszczana twarz Wittenberga.Lecz oblicze jego nie zwiastowało tak straszliwego wojownika,jakim był w samej istocie.Była to twarz stara, blada, wyniszczona przez chorobę.Rysymiał ostre, nad ustami nosił rzadki i mały wąs, zadarty w końcach ku górze.Zaciśnięte ustai śpiczasty, długi nos nadawały mu pozór starego i drapieżnego skąpca.Przybrany w106czarny aksamit i w czarny kapelusz na głowie, wyglądał raczej na uczonego astrologa lubna medyka, i tylko złoty łańcuch na szyi oraz brylantowa gwiazda na piersiach i buławafeldmarszałkowska w ręku zdradzały jego wysoka hetmańska szarżę.Jadąc rzucał niespokojnie oczyma na króla, na sztab królewski, na stojące w szykuchorągwie, po czym wzrok jego ogarniał niezmierzone tłumy pospolitego ruszenia i ironic-zny uśmiech ukazywał mu się na bladych wargach.A w tych tłumach szmer rosnął coraz bardziej i słowo: Wittenberg! Wittenberg! -było na wszystkich ustach.Po chwili szmer zmienił się w pomruk głuchy, ale grozny, jak pomruk morza przedburzą.Od chwili do chwili cichł; a wówczas hen! w dali, w ostatnich szeregach, słychaćbyło jakiś głos perorujący.Temu głosowi odpowiadały inne, odpowiadało ich corazwięcej, rozlegały się coraz silniej, rozbiegały się coraz szerzej jakby jakieś echa złowrogie.Przysiągłbyś, że burza idzie z oddali, że wybuchnie z całą siłą.Dostojnicy stropili się i poczęli niespokojnie spoglądać na króla.- Co to jest? co to znaczy? - pytał Jan Kazimierz.Wtem pomruk przeszedł w huk tak straszny, jakby grzmoty poczęły w niebie walczyćze sobą.Niezmierne tłumy pospolitego ruszenia poruszały sie gwałtownie, zupełnie jak łanzboża, gdy huragan zawadzi o niego swym olbrzymim skrzydłem.Nagle kilkadziesiąt ty-sięcy szabel zabłysło w słońcu.- Co to jest? co to znaczy? - spytał powtórnie król.Nikt nie umiał mu odpowiedzieć.- Wtem Wołodyjowski stojący w pobliżu przy panu Sapieże zakrzyknął:- To pan Zagłoba!Wołodyjowski odgadł.Jak tylko bowiem warunki kapitulacji zostały ogłoszone i doszłydo uszu pana Zagłoby, stary szlachcic wpadł w gniew tak straszny, że mowa była mu przezjakiś czas odjętą.Przyszedłszy do siebie, zaczął od tego, iż wskoczył między szeregi po-spolitego ruszenia i począł burzyć umysły.Słuchano go chętnie, bo wszystkim się zdało, żeza tyle męstwa, za tyle trudów, za tyle krwi wylanej pod murami Warszawy lepszą pow-inni mieć nad nieprzyjacielem zemstę.Otaczały więc Zagłobę potężne koła niesfornej iburzliwej szlachty, a on całymi garściami rzucał rozżarzone węgle na prochy i wymowąrozdmuchiwał coraz większy pożar, który tym łatwiej ogarniał głowy, że już i tak dymiłyod zwykłych po zwycięstwie libacji.- Mości panowie! - mówił Zagłoba.- Oto te stare ręce pięćdziesiąt lat już pracują dlaojczyzny, pięćdziesiąt lat przelewały krew nieprzyjacielską przy wszystkich ścianachRzeczypospolitej, teraz zasię - mam świadków! - one to pałac Kazanowskich i kościółbernardyński zdobyły! A kiedy, mości panowie, Szwedzi stracili otuchę, kiedy na kapitu-lację się zgodzili? - oto wówczas, gdyśmy armaty od Bernardynów na Stare Miasto wy-rychtowali.Nie żałowano tu naszej krwi, bracia, hojnie nią szafowano, a pożałowano tylkosamego nieprzyjaciela.To my, bracia, substancję zostawiamy bez gospodarza, czeladz bezpana, żonę bez mężą, dziatki bez ojca.(o moje dziatki, co się z wami teraz dzieje!) i przy-chodzimy tu z gołą piersią na armaty, a jakaż nam za to nagroda? Oto taka: Wittenbergwolny odchodzi i jeszcze go honorują na drogę.Odchodzi kat naszej ojczyzny, odchodzibluzniciel przeciw wierze, Najświętszej Panny wróg zaciekły, podpalacz naszych domów,zdzierca naszych szat ostatnich, morderca żon i dziatek naszych! (o moje dziatki, gdzie wyteraz!) hańbiciel duchowieństwa i panienek Bogu poświęconych [ Pobierz całość w formacie PDF ]