[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Potem pojechaliśmy na północ, do Warszawy.Ale Warsza­wa nie istniała.Na Pradze odłączyłem się od towarzyszy i po­szedłem nad Wisłę.Unoszony gwałtownym wiatrem śnieg za­słaniał horyzont.Szukałem mostu Poniatowskłego i innych moich mostów.Zobaczyłem tylko strzaskane łuki i łączące oba brzegi rzeki prowizoryczne kładki.Ruszyłem na lewy brzeg.Ludzie szli gęsiego, dźwigając tobołki, chłostani wiatrem.Za­trzymałem się na końcu kładki: przede mną.było tylko pole gruzów, wśród których sterczały gdzieniegdzie kikuty dzwon­nicy i resztki ścian, jak gdyby pustynia getta rozszerzyła się na całą stolicę, która tolerowała kiedyś to, co działo się za mu­rem, jakby ropiejąca rana zgangrenowała całe miasto, zosta­wiając tylko gruzy.Warszawa, moja Warszawa, w której było getto i Zofia, ulica Długa i Senatorska, Miła i Leszno, przestała istnieć.Wróciłem na Pragę.Moi towarzysze śmieli się.- Jesteś w domu, Mietek - mówili.Spodziewałem się, że odnajdę Mokotowa-Mogiłę.Na jego ulicy nic się nie zmieniło, przed bramą stał wóz rzemieślnika, który miał warsztat w oficynie.Ale w mieszkaniu Mokotowa zastałem obcych lokatorów.Nie wiedzieli, co się stało z nim i jego siostrą, o których, jak o tysiącach innych po Powstaniu Warszawskim, zaginął wszelki słuch.Pustkowie.Tego Jeszcze wieczoru zacząłem penetrować teren.Chodzi­łem po Pradze w cywilu.Każda ulica budziła wspomnienie: tu, w tym sklepie koło rynku, zostawiłem paczkę, a właściciel zwymyślał mnie, gdy przyszedłem odebrać ją po skończonej łapance; a oto Dworzec Wschodni, gdzie Wacek-Wieśniak ku­pował dla mnie towar.Ale nie przyszedłem na Pragę, żeby od­nawiać wspomnienia.Idąc, przyglądałem się przechodniom w nadziei, że spotkam jednego z granatowych, którzy zabijali przekradające się przez mur dzieci.Na Pradze, przy Targowej, urzędował Komitet Żydowski.Zastałem tam kilku ludzi, któ­rzy zgnębieni nieszczęściem i samotnością poszukiwali swo­ich, czepiając się nadziei, że ich odnajdą, a może i poniszczą.Rozmowy ograniczały się do wymieniania nazwisk, dat, miejscowości.Któregoś wieczoru zjawiłem się tam w mundu­rze.Ci ludzie byli, tak jak ja, wyizolowani w swojej samotno­ści; powinniśmy działać teraz razem.- Kto chce iść ze mną szukać ich w więzieniach na Pra­dze?Podniosło się dwóch.Jeden, który wyglądał na starszego, nazywał się Józef Rochrnan; drugi młodszy, szczupły, o smut­nych oczach, ubrany tak jak ja w radziecki mundur - Tolek.Chodziliśmy od więzienia do więzienia, kazałem sobie otwie­rać wszystkie cele, licząc, że może znajdę tu jakiegoś granato­wego, schwytanego zaraz po wyzwoleniu przez moich radziec­kich kolegów.Naszym zadaniem było demaskowanie takich ludzi.Przyglądałem się dziesiątkom zatrzymanych, usiłując odnaleźć w pamięci wszystkie tamte godziny, wszystkie prze­prawy przez mur, twarz granatowego policjanta, który na mo­ich oczach strzelał do dziecka, innego, który nie chciał „grać", i tych, którzy mnie bili i wydali katom.W okresie getta chcia­łem zawsze jak najwięcej widzieć, żeby zapamiętać twarze, ale tu wszyscy mieli oczy wbite w ziemię i bezimienne oblicza.Wreszcie Tolek odkrył jednego z tych łajdaków.Wszedł do jed­nej z ostatnich cel i pociągnął mnie za rękaw.- Mietek, to jest przecież Pchła.On nas denuncjował!Kazaliśmy aresztantowi wyjść na korytarz.Starszy męż­czyzna o niewinnym wyglądzie spoglądał na nas z ironią.Za­rekwirowałem w więzieniu biurko i kazałem usiąść mu na­przeciwko siebie.- Wydawałeś Żydów?Nawet nie odpowiedział.W jego oczach wyczytałem pogar­dę.Powtórzyłem swoje pytanie.- Robiłem, co mi kazano.Wykonywałem rozkazy.Zawsze.- Odpowiadaj „tak" lub „nie".- Byłem posłuszny prawu.Tolek zbliżył się z zaciśniętymi szczękami, wysuwając pięść.Więzień splunął na podłogę.- Możecie mnie bić - powiedział.- Jesteście Żydami.Tolek zamierzył się pięścią i na wardze więźnia ukazała się krew.Krzyknąłem: „Tolek!" i wypchnąłem go za drzwi.Popro­siłem Rochmana, żeby pozostał przy nim.Kazałem więźniowi usiąść i zająłem miejsce naprzeciw niego.Przykładał sobie chusteczkę do ust.w jego oczach czytałem zadowolenie, że tanim kosztem został męczennikiem.- Słuchaj, policjancie, nie będę cię bił i nie zabiję cię.Ro­sjanie zrobią z tobą, co im się spodoba, i ty zrobisz ze sobą, co zechcesz.Ale teraz mnie słuchaj.Mówisz, że byłeś po­słuszny prawu.Prawu, które kazało ci zabijać dzieci?Potrząsnął głową na znak, że nie zabił nikogo.- Posłuchaj mnie.Zmusiłem go, żeby na mnie patrzył.- Słuchaj, nie jesteś ofiarą, jesteś łajdakiem.Miałbym pra­wo zabić cię tysiąc razy.Słuchaj, opowiem ci o obozie, do którego wysyłałeś dzieci, słuchaj uważnie.W kilka godzin później Tolek, Rochman i ja prowadziliśmy go ulicami Pragi do komendantury.Szedł ze spuszczoną głową.Mo­że moje słowa przeniknęły w niego jak bakcyl, który będzie drę­czyć go nielitościwie przez całe życie, tak jak wspomnienia dręczą Tolka, Rochmana, mnie, starszą panią z Lublina i miliony innych.Nie spuszczałem oka z Tolka, który szedł bezpośrednio za aresztantem.Tuż przed komendanturą chciał się na niego rzucić, ale schwyciłem go za ramię i trzymałem, aż się uspokoi.- Zostaw to organom sprawiedliwości - rzekłem.- Nie je­steśmy zwierzętami.- A oni.- My to nie oni.Rozmawialiśmy do późna w noc, nie mogliśmy się z sobą rozstać.Tolek, tak jak ja, uszedł zagładzie w getcie, znał Umschlagplatz, ulice obrócone w pogorzeliska i ścieki, w któ­rych topili się najsłabsi.Był w Majdanku.Został sam na świecie i również postanowił się zemścić.Tak samo jak ja chciał wkroczyć do Berlina.Spotkaliśmy się znów w kilka dni później.Razem z Wład-kiem, partyzantem z lubelskich lasów, który również przeżył getto, staliśmy się wkrótce zespoleni i zwarci jak zaciśnięta pięść.Władek, Tolek i Mietek, wszyscy trzej z getta, w mundu­rach z zielonymi wyłogami, kontynuowaliśmy walkę w imieniu naszego narodu.Wkrótce potem wyruszyliśmy ciężarówkami z biegiem Wi­sły, na północ.Jechaliśmy śliskimi drogami, którymi podąża­ły do Warszawy sanitarki i chłopskie furmanki.Niekiedy zjeż­dżaliśmy na bok, by przepuścić czołgi i ciężarówki wiozące katiusze.Przejechałem w ten sposób szmat Polski, której zu­pełnie nie znałem, dostrzegając wszędzie spustoszenie, ruiny, małe dzieci błąkające się w poszukiwaniu rodziców.W służ­bowym budynku przyjmowałem partyzantów, uciekinierów, nielicznych Żydów, którym udało się przeżyć.Dowiedziałem się o nowych okropnościach, wieszaniu i torturach.Usiłowa­łem znaleźć winnych.Zrozumiałem, że zemsta może przero­dzić się w szaleństwo.Nasz konwój zatrzymał się na jakimś polu, przy drodze, koło grupy jeńców, esesmanów.Wychudzeni, dumni, stali zasłaniając twarze od uderzeń, które się na nich sypały.Ota­czali Ich rozkrzyczani żołnierze radzieccy.Przyglądałem się zwyciężonym i zwycięzcom.W przydrożnym rowie tkwił na pół przewrócony autobus.Nadbiegł jakiś żołnierz, wołając do swoich towarzyszy coś, czego nie zrozumiałem; natychmiast kopniakami i kolbami karabinów żołnierze zaczęli popędzać jeńców w stronę autobusu.Widziałem, z jakim przerażeniem spoglądają na siebie esesmani.Mnie też ogarnął strach, nie­pokój, jakby ktoś zaciskał mi palcami krtań.Mogłem kazać naszemu kierowcy odjechać, żeby nie widzieć, co się stanie.Ale chciałem patrzeć, zobaczyć, jak daleko człowiek może się posunąć, do jakiego stopnia wojna deprawuje ludzi, odczuć pasję, która miotała tymi młodymi żołnierzami [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl