[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nazywał mnie panem, uważając, że skoro pochodzę z Tor, jestem dziedzicemMerlina albo przynajmniej jego nieślubnym dzieckiem, poczętym w łonie saksońskiejniewolnicy.Przypuszczam, że Artur przydzielił mi Cavana na wypadek, gdybym zewzględu na swój wiek nie radził sobie z dowodzeniem ludzmi, ale szczerze mówiącnigdy nie miałem takich problemów.Wystarczy powiedzieć żołnierzom, co mająrobić, samemu dawać im przykład, karać ich, gdy nie wypełnią rozkazów, i sowicienagradzać, gdy zwyciężają.Wszyscy moi włócznicy byli ochotnikami i płynęli doBenoic albo dlatego, że chcieli u mnie służyć, albo, co bardziej prawdopodobne, wnadziei zdobycia za morzem większych łupów i sławy.Nie zabraliśmy ze sobą kobiet,koni ani służby.Przed wyjazdem zwróciłem Cannie wolność i odesłałem ją do Tor,licząc, że Nimue się nią zajmie, ale wątpiłem, czy zobaczę jeszcze kiedyś tę mojąmałą Saksonkę.Przypuszczałem, że szybko znajdzie sobie męża, gdy ja będępoznawał Bretanię i podziwiał legendarne piękno Ynys Trebes.Bleiddig, poseł króla Bana, towarzyszył nam w podróży.Utyskiwał na mójmłody wiek, ale gdy Cavan mruknął gniewnie, że zabiłem zapewne więcej ludzi niżon, postanowił nie mówić więcej na ten temat.Narzekał też, że jest nas za mało.Mówił, że Frankowie są głodni ziemi i dobrze uzbrojeni.Dwustu ludzi może bywystarczyło, żeby stawić im opór, ale nie sześćdziesięciu.Pierwszej nocy zakotwiczyliśmy w zatoce obok jakiejś wyspy.Na pełnymmorzu huczały fale, a z brzegu wygrażała nam grupa obdartych mężczyzn.Kilkawypuszczonych przez nich strzał padło daleko od naszych trzech statków.Kapitanobawiał się sztormu, złożył więc na pokładzie ofiarę z kozła.Rozmazał krewzdychającego zwierzęcia na dziobie statku i do rana wiatr się uspokoił, za to nadmorzem zawisła gęsta mgła.%7ładen kapitan nie odważyłby się wypłynąć w takąpogodę, czekaliśmy więc cały dzień i całą noc, aż niebo się przejaśni, i dopiero wtedypodążyliśmy dalej na południe.Był to długi rejs.Ominęliśmy kilka groznych skał,znad których sterczały wraki statków, a potem, korzystając ze sprzyjającegoumęczonym wioślarzom lekkiego wiatru i przypływu, wpłynęliśmy w ciepły wieczórna wody szerokiej rzeki.Gdy przybijaliśmy do brzegu, przeleciało nad nami stadołabędzi, co stanowiło dobrą wróżbę.W pobliżu był fort i nad rzeką pojawili sięnatychmiast uzbrojeni ludzie, ale Bleiddig krzyknął, że jesteśmy przyjaciółmi.Mężczyzni odpowiedzieli w języku Brytów, pozdrawiając nas.Rzeczne wiry lśniły wpromieniach zachodzącego słońca.Nad brzegiem pachniało rybami, solą i smołą.Obok stojących na piasku łodzi rybackich wisiały na kozłach czarne sieci.Podpanwiami do warzenia soli płonął ogień, a po plaży biegały rozszczekane psy.Zpobliskich chat wybiegły dzieci, by zobaczyć, jak wychodzimy na brzeg.Szedłem na przedzie, niosąc odwróconą tarczę z niedzwiedziem, godłemArtura.Kiedy minąłem zaśmieconą wrakami łodzi część nabrzeża, którą zalewała falaprzypływu, wbiłem włócznię w piasek i zmówiłem modlitwę do boga Bela, mojegopatrona, i do boga morza, Manawydana, aby pewnego dnia pozwolili mi wrócić zArmoryki do mego pana, Artura i do ukochanej Brytanii.Potem wyruszyliśmy na wojnę.Mówiono, że żadne miasto, nawet Rzym czy Jerozolima, nie jest tak pięknejak Ynys Trebes.Pewnie rzeczywiście tak było, bo choć nie widziałem tych dwóchpozostałych, stolica królestwa Benoic zrobiła na mnie ogromne wrażenie.Tozachwycające, wspaniałe miasto zbudowano na stromej granitowej skale, otoczonejwodami rozległej, lecz płytkiej zatoki.Czasem szalały tam spienione fale i świszczałwiatr, ale w Ynys Trebes było zawsze spokojnie.Latem, gdy wody zatoki lśniły wgorących promieniach słońca, w stolicy Benoic panował przyjemny chłód.Ginewrzespodobałoby się to miejsce, bo ceniono tam wszystko co stare i nie dopuszczano, bycokolwiek szpeciło jego urodę.Rzymianie przebywali, oczywiście, w Ynys Trebes, ale nie ufortyfikowalimiasta, tylko zbudowali na szczycie skały dwie wille.Stały tam nadal.Król Ban ikrólowa Elaine połączyli je i wzbogacili o zrabowane z rzymskich budowli w głębilądu nowe kolumny, cokoły, mozaiki i posągi, tak że nad wyspą wznosił się terazprzestronny, jasny pałac, w którego oknach przy najlżejszym podmuchu morskiegowiatru powiewały białe lniane zasłony.Do miasta najłatwiej było dotrzeć łodzią.Nawyspę prowadziła też grobla, którą jednak podczas przypływu zalewała woda, apodczas odpływu zasypywały zdradliwe lotne piaski.Drogę oznaczano łoziną, alewysokie fale porywały wetknięte w piasek witki i tylko głupiec próbowałby przejśćtamtędy bez pomocy miejscowego przewodnika, który potrafił ominąć ruchomewydmy i niebezpieczne zatoczki.W czasie odpływu skała, na której zbudowano YnysTrebes, wyłaniała się z morza i stała samotnie na pofałdowanym, pełnym wąwozów imałych jezior piaszczystym pustkowiu, a gdy następował przypływ i wiał silnyzachodni wiatr, miasto przypominało ogromny statek, przedzierający się z uporemprzez wzburzone morze.Poniżej pałacu znajdowało się skupisko mniejszych budynków, któreprzylegały jak ptasie gniazda do stromych granitowych zboczy.Były tam świątynie,sklepy, kościoły i domy, wszystkie pobielane, zbudowane z kamienia i ozdobionerzezbami i dekoracjami, których Ban nie potrzebował już w swej rezydencji.Wzdłużzabudowań biegła brukowana droga, prowadząca naokoło wyspy do położonego naszczycie pałacu królewskiego.U podnóża wschodniego zbocza było niedużekamienne molo, do którego mogły przybijać łodzie, ale wymagało to całkowiciebezwietrznej pogody, dlatego też my zawinęliśmy do bezpieczniejszej przystanioddalonej o dzień drogi na zachód.Za molem znajdował się niewielki port, awłaściwie osłonięta wydmami zatoczka.Podczas odpływu była ona odcięta od morza,ale gdy następował przypływ i wiał północny wiatr, nie dawała statkom należytegoschronienia.Całą wyspę, z wyjątkiem miejsc, gdzie wznosiły się pionowo granitowezbocza, otaczał odstraszający nieproszonych gości kamienny mur [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Nazywał mnie panem, uważając, że skoro pochodzę z Tor, jestem dziedzicemMerlina albo przynajmniej jego nieślubnym dzieckiem, poczętym w łonie saksońskiejniewolnicy.Przypuszczam, że Artur przydzielił mi Cavana na wypadek, gdybym zewzględu na swój wiek nie radził sobie z dowodzeniem ludzmi, ale szczerze mówiącnigdy nie miałem takich problemów.Wystarczy powiedzieć żołnierzom, co mająrobić, samemu dawać im przykład, karać ich, gdy nie wypełnią rozkazów, i sowicienagradzać, gdy zwyciężają.Wszyscy moi włócznicy byli ochotnikami i płynęli doBenoic albo dlatego, że chcieli u mnie służyć, albo, co bardziej prawdopodobne, wnadziei zdobycia za morzem większych łupów i sławy.Nie zabraliśmy ze sobą kobiet,koni ani służby.Przed wyjazdem zwróciłem Cannie wolność i odesłałem ją do Tor,licząc, że Nimue się nią zajmie, ale wątpiłem, czy zobaczę jeszcze kiedyś tę mojąmałą Saksonkę.Przypuszczałem, że szybko znajdzie sobie męża, gdy ja będępoznawał Bretanię i podziwiał legendarne piękno Ynys Trebes.Bleiddig, poseł króla Bana, towarzyszył nam w podróży.Utyskiwał na mójmłody wiek, ale gdy Cavan mruknął gniewnie, że zabiłem zapewne więcej ludzi niżon, postanowił nie mówić więcej na ten temat.Narzekał też, że jest nas za mało.Mówił, że Frankowie są głodni ziemi i dobrze uzbrojeni.Dwustu ludzi może bywystarczyło, żeby stawić im opór, ale nie sześćdziesięciu.Pierwszej nocy zakotwiczyliśmy w zatoce obok jakiejś wyspy.Na pełnymmorzu huczały fale, a z brzegu wygrażała nam grupa obdartych mężczyzn.Kilkawypuszczonych przez nich strzał padło daleko od naszych trzech statków.Kapitanobawiał się sztormu, złożył więc na pokładzie ofiarę z kozła.Rozmazał krewzdychającego zwierzęcia na dziobie statku i do rana wiatr się uspokoił, za to nadmorzem zawisła gęsta mgła.%7ładen kapitan nie odważyłby się wypłynąć w takąpogodę, czekaliśmy więc cały dzień i całą noc, aż niebo się przejaśni, i dopiero wtedypodążyliśmy dalej na południe.Był to długi rejs.Ominęliśmy kilka groznych skał,znad których sterczały wraki statków, a potem, korzystając ze sprzyjającegoumęczonym wioślarzom lekkiego wiatru i przypływu, wpłynęliśmy w ciepły wieczórna wody szerokiej rzeki.Gdy przybijaliśmy do brzegu, przeleciało nad nami stadołabędzi, co stanowiło dobrą wróżbę.W pobliżu był fort i nad rzeką pojawili sięnatychmiast uzbrojeni ludzie, ale Bleiddig krzyknął, że jesteśmy przyjaciółmi.Mężczyzni odpowiedzieli w języku Brytów, pozdrawiając nas.Rzeczne wiry lśniły wpromieniach zachodzącego słońca.Nad brzegiem pachniało rybami, solą i smołą.Obok stojących na piasku łodzi rybackich wisiały na kozłach czarne sieci.Podpanwiami do warzenia soli płonął ogień, a po plaży biegały rozszczekane psy.Zpobliskich chat wybiegły dzieci, by zobaczyć, jak wychodzimy na brzeg.Szedłem na przedzie, niosąc odwróconą tarczę z niedzwiedziem, godłemArtura.Kiedy minąłem zaśmieconą wrakami łodzi część nabrzeża, którą zalewała falaprzypływu, wbiłem włócznię w piasek i zmówiłem modlitwę do boga Bela, mojegopatrona, i do boga morza, Manawydana, aby pewnego dnia pozwolili mi wrócić zArmoryki do mego pana, Artura i do ukochanej Brytanii.Potem wyruszyliśmy na wojnę.Mówiono, że żadne miasto, nawet Rzym czy Jerozolima, nie jest tak pięknejak Ynys Trebes.Pewnie rzeczywiście tak było, bo choć nie widziałem tych dwóchpozostałych, stolica królestwa Benoic zrobiła na mnie ogromne wrażenie.Tozachwycające, wspaniałe miasto zbudowano na stromej granitowej skale, otoczonejwodami rozległej, lecz płytkiej zatoki.Czasem szalały tam spienione fale i świszczałwiatr, ale w Ynys Trebes było zawsze spokojnie.Latem, gdy wody zatoki lśniły wgorących promieniach słońca, w stolicy Benoic panował przyjemny chłód.Ginewrzespodobałoby się to miejsce, bo ceniono tam wszystko co stare i nie dopuszczano, bycokolwiek szpeciło jego urodę.Rzymianie przebywali, oczywiście, w Ynys Trebes, ale nie ufortyfikowalimiasta, tylko zbudowali na szczycie skały dwie wille.Stały tam nadal.Król Ban ikrólowa Elaine połączyli je i wzbogacili o zrabowane z rzymskich budowli w głębilądu nowe kolumny, cokoły, mozaiki i posągi, tak że nad wyspą wznosił się terazprzestronny, jasny pałac, w którego oknach przy najlżejszym podmuchu morskiegowiatru powiewały białe lniane zasłony.Do miasta najłatwiej było dotrzeć łodzią.Nawyspę prowadziła też grobla, którą jednak podczas przypływu zalewała woda, apodczas odpływu zasypywały zdradliwe lotne piaski.Drogę oznaczano łoziną, alewysokie fale porywały wetknięte w piasek witki i tylko głupiec próbowałby przejśćtamtędy bez pomocy miejscowego przewodnika, który potrafił ominąć ruchomewydmy i niebezpieczne zatoczki.W czasie odpływu skała, na której zbudowano YnysTrebes, wyłaniała się z morza i stała samotnie na pofałdowanym, pełnym wąwozów imałych jezior piaszczystym pustkowiu, a gdy następował przypływ i wiał silnyzachodni wiatr, miasto przypominało ogromny statek, przedzierający się z uporemprzez wzburzone morze.Poniżej pałacu znajdowało się skupisko mniejszych budynków, któreprzylegały jak ptasie gniazda do stromych granitowych zboczy.Były tam świątynie,sklepy, kościoły i domy, wszystkie pobielane, zbudowane z kamienia i ozdobionerzezbami i dekoracjami, których Ban nie potrzebował już w swej rezydencji.Wzdłużzabudowań biegła brukowana droga, prowadząca naokoło wyspy do położonego naszczycie pałacu królewskiego.U podnóża wschodniego zbocza było niedużekamienne molo, do którego mogły przybijać łodzie, ale wymagało to całkowiciebezwietrznej pogody, dlatego też my zawinęliśmy do bezpieczniejszej przystanioddalonej o dzień drogi na zachód.Za molem znajdował się niewielki port, awłaściwie osłonięta wydmami zatoczka.Podczas odpływu była ona odcięta od morza,ale gdy następował przypływ i wiał północny wiatr, nie dawała statkom należytegoschronienia.Całą wyspę, z wyjątkiem miejsc, gdzie wznosiły się pionowo granitowezbocza, otaczał odstraszający nieproszonych gości kamienny mur [ Pobierz całość w formacie PDF ]